Lato miało się ku końcowi. Nadszedł dzień 13 września . Pamiętam ten uroczy,
letni poranek. Słoneczne promienie odbijały się złotym blaskiem od okien, spoza
których wraz z innym ozdrowieńcem oglądaliśmy ten - bądź co bądź piękny dla nas
świat. Od drzew i kwiatów z pobliskich ogrodów wionęły upajające zapachy, z
oddali dolatywał nawet różnorodny świergot ptasi. Było cicho i spokojnie. W powietrzu
jednak wisiało coś nieokreślonego, coś nieuchwytnego, czego nie da się opisać.
Ta cisza wróżyła coś niedobrego...
Jakby na potwierdzenie tych słów nagle zawyły syreny
alarmowe. Niedawną ciszę rozdarły wrzaski i okrzyki:
- Alle zum Schutzraum!!!
Pobiegliśmy wszyscy do schronu w pobliskim szpitalu.
Prawa strona pomieszczenia przeznaczona była dla chorych z oddziału zakaźnego i
tam też skierowały nas siostry zakonne. Wyczerpany przebytą drogą i zupełnie
oszołomiony sytuacją przycupnąłem gdzieś w pośrodku i zamknąwszy oczy z
rezygnacją poddałem się losowi. Z odrętwienia wyrwał mnie pewien Czech,
towarzysz niedoli, który ciągnąc mnie za rękę tłumaczył, że podczas nalotu nie
można przebywać w środku, bo jak rąbnie bomba, to lepiej siedzieć przy ścianie.
Bezwolnie pozwoliłem się tam zaprowadzić i razem już czekaliśmy na dalszy
rozwój wypadków.
Po pewnym czasie rozległ się pomruk silników
samolotowych i dudnienie niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nic jednak nie
wskazywało na tragedię, która miała za chwilę się rozegrać. Wtem rozległa się
seria silnych detonacji, aż ziemia w schronie zafalowała. Opiekująca się nami zakonnica
przeżegnała wszystkich; podczas jej błagalnej modlitwy dał się słyszeć
potężniejący wizg [3] spadającej bomby. Ogromne, okute drzwi zaczęły dygotać jak liść na wietrze,
powietrzem wstrząsnął nagle straszliwy huk eksplozji, zakołysały się ściany,
posypały się cegły, belki i część szpitala zawaliła się jak domek z kart. Na
chwilę straciliśmy przytomność...
Kiedyśmy ją odzyskali, ujrzeliśmy się pod ścianami
budynku, wśród opadającego pyłu, szczątków belek i gruzu cegieł. Tu i ówdzie
rozlegały się jęki i wołania o pomoc. Prawa strona szpitala nie została
zburzona, chociaż środek pomieszczenia - tam, gdzie pierwotnie miałem zamiar
pozostać - był zasypany resztkami stropu. Tak więc bezimiennemu Czechowi
zawdzięczam, że wyniosłem całą głowę z niebezpieczeństwa.
Nadzwyczajne szczęście miał też polski lekarz dyżurny
- w momencie uderzenia bomby znajdował się na strychu po prawej stronie budynku
i to tylko go ocaliło. Był cokolwiek potłuczony i pokaleczony, ale żyw i cały;
zaraz też zaczął organizować akcję ratunkową dla poszkodowanych. Najpierw
trzeba było wybić dziurę w murze, aby wydostać uwięzionych wewnątrz rannych i
chorych, potem dopiero udzielić im pomocy.
Po wyjściu ze schronu-pułapki szybko przyszedłem do
siebie i skierowałem swe kroki w kierunku naszych baraków. Jak się okazało, już
pierwsze bomby zmiotły je z powierzchni ziemi. Spoglądałem na ten smutny widok
i nagle pewien szczegół przykuł moją uwagę. Przyjrzałem się bliżej - ależ tak!
Wśród gruzów i rumowiska dostrzegłem swoją własną kurtkę, a pod nią - cudem
chyba ocalałą - mą ukochaną książkę „Ogniem i mieczem”. Takie nadzwyczajne
przypadki nieczęsto się zdarzają: nie dość, że właściciel wyszedł cało z
opresji, to jeszcze i książkę (że o kurtce nie wspomnę) zastał nienaruszoną.
Zapewne sam Zagłoba, jako że „był mądrych sentencyj pełen”, skwitowałby to
zdarzenie słowami: mors certa, hora
incerta .
Po zakończeniu akcji ratunkowej okazało się, że w
wyniku eksplozji dużej, tonowej bomby i zawalenia się szpitala i schronu śmierć
pod gruzami znalazło kilkudziesięciu ludzi. W tej sytuacji część chorych (w tej
liczbie znalazłem się i ja) wywieziono do Chrzanowa. Odetchnęliśmy z ulgą,
mieliśmy bowiem nadzieję, że tam nie będzie nalotów. Niestety, przyszłość
pokazała, że byliśmy w błędzie.
Na razie jednakowoż cieszyliśmy się, że żyjemy i choć
powoli, ale wracamy do zdrowia. Z przyjemnością stwierdziłem, iż lekarze i
pielęgniarki byli bez zarzutu. Na naszym oddziale zakaźnym tak zwany średni
personel medyczny składał się z samych Ukraińców - kolaborantów , łaskawie widzianych przez
Niemców. O ile zatem swe obowiązki spełniali dobrze, nie darzyli wcale Polaków
sentymentem.
Niedługo po przyjeździe do Chrzanowa spotkała mnie
bardzo miła niespodzianka: zaniepokojone o mój los przyjechały w odwiedziny
Mama i Basia. Ponieważ byłem już ozdrowieńcem, nie było niebezpieczeństwa
zarażenia – mogliśmy choć przez parę godzin porozmawiać i nacieszyć się sobą.
Pewnego dnia zdarzyła się zabawna historia. Jeden z
pielęgniarzy, Iwan, kazał mi iść do łazienki i się wykąpać. Łazienka tam była
jedna, wchodzę więc i cóż widzę: siostra Tamara akurat zażywa kąpieli w wannie.
Narobiła wrzasku - skonsternowany wyszedłem pośpiesznie, a tu Iwan spotyka mnie
na korytarzu i śmieje się na cały głos:
- Ty chadił Tańku
podsmotrywać, a?
Okazało się, że w ten sposób podpuszczał także innych
chłopaków. A siostra Tamara wzięła pełny rewanż: zebrała nas wszystkich w
łazience, kazała się rozebrać, wzięła się pod boki i powiedziała:
- Wy mene podsmotrywali,
tak teper ja na was posmotriu! - śmiechów i żartów na ten
temat było wtedy co niemiara.
Ale nie zawsze było tak wesoło w Chrzanowie.
Przeżyliśmy kilka szarpiących nerwy nalotów alianckich, których celem była
pobliska fabryka lokomotyw. Ten zamiar się co prawda nie powiódł, natomiast
niedaleka rafineria w Trzebini została doszczętnie rozbita .
Czas wciąż płynął, urozmaicany rozmaitymi wieściami o
zbliżającej się wolności, której wyczuwalne tchnienie przywiewał październikowy
wiatr. Żyło się jak w gorączce - radość i nadzieja przeplatały się ze smutkiem
i niepewnością. Wtedy szukałem samotności, aby móc porozmawiać sam ze sobą.
Stary ogród przylegający do baraków szpitalnych był moim ulubionym miejscem,
gdzie mogłem korzystać ze swoistego splendid
isolation .
Wtedy przychodził czas rozmyślań i refleksji o tragediach ludzkich, męce dnia
powszedniego i o tym nieznanym, co ma nastąpić. Jesienne słońce prześwitywało
przez liście, barwiąc je złotem i purpurą, a chłodny wiatr poruszał gałęziami;
odczuwało się jakiś smutny nastrój, wypełniający serce i myśli. W świadomości
mej tkwiło przeświadczenie, że szczęśliwym trafem zostałem uratowany z tej
zbiorowej mogiły, że Opatrzność czuwała nade mną. Czy tak miało być nadal, o
tym miała zadecydować niedaleka przyszłość.
W połowie listopada wreszcie zostałem wypisany ze
szpitala. Parę najbliższych dni spędziłem w Choczni, we wspominanej starej
chacie koło Dąbrowskich.Witano mnie bardzo serdecznie; co prawda z grubsza moi
najbliżsi wiedzieli co się ze mną działo, ale ciekawi byli szczegółów. Musiałem
wszystko dokładnie opowiedzieć, a słuchano mnie z zapartym tchem...
Miłe chwile wśród swoich minęły - trzeba było wracać
do Oświęcimia, a tam już od dawna było niespokojnie. Prawie codziennie
ogłaszano alarmy przeciwlotnicze, zarówno w ciągu dnia jak i w nocy. Kiedy
rozlegało się wycie syren, tysiące ludzi wybiegało w popłochu nad Wisłę i
przypadało do skarpy rzecznej; poprzez łomotanie własnych serc słychać było
niski warkot przelatujących samolotów i ogłuszający huk spadających bomb.
Leżałem plackiem wraz z innymi i czułem drżenie całego ciała. Naraz ręka
leżącego obok współtowarzysza niedoli wyciągnęła się w przyjacielskim geście i
jakby z oddali doleciały uspokajające słowa:
- Niczewo,
tawariszcz - zakuri! Niczewo, wsio budiet charaszo!
Kiedy się wciągnęło w płuca kilka haustów
zatykającego oddech dymu, przychodziło uspokojenie, a widmo śmierci odsuwało
się wraz z oddalającymi się samolotami...
Był dzień 18 grudnia . Pamiętam to jak dziś -
było to późnym wieczorem - wyszedłem z baraku do łaźni i zobaczyłem nad naszym
lagrem płonącą „choinkę” - flarę płynącą w powietrzu i mieniącą się barwami
różnokolorowych światełek. Cały lager był tak oświetlony, że można było znaleźć
przysłowiową szpilkę. Alarmu nie było, jednak wysoko w górze dał się słyszeć warkot
przelatującego samolotu. Niektórzy z kolegów widząc to żartowali, że to nocne
ćwiczenia samolotów niemieckich. Uznałem to za oczywisty nonsens, dopatrując
się w tym wszystkim czegoś bardzo niedobrego.
Po chwili niebo rozbłysło i jakby setka gromów naraz
uderzyła o ziemię. Baraki poczęły się chwiać i trzeszczeć niczym małe pudełka,
a ludzie w panicznym strachu jęli wypadać na zewnątrz. Jak olbrzymi zbiornik
wody, który przerwie opasujące go wały, tak ta fala ludzka ruszyła
niepowstrzymanym pędem drogą ku Wiśle. Nalot zastał niektórych we śnie -
wyskakiwali z baraków w bieliźnie bądź wpół ubrani i biegli, przewracali się w
śniegu, podnosili się i uciekali dalej, ile tchu w piersiach. Nad tym mrowiem
unosił się ryk bombowców, łoskot niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i
detonacja eksplodujących bomb.
Ludzie, niczym spłoszone ptaki, wszędzie szukali
schronienia. Grupka, w której znalazłem się i ja dotarła do potężnej
pogłębiarki zwanej bagrem; nie zwlekając wśliznęliśmy się pod nią. Słyszeliśmy
jak o dach bagra raz po raz uderzały odłamki pocisków artyleryjskich;
przypominało to częste, acz nieregularne bicie w bęben. Przymusowy pobyt na
mrozie w tej żelaznej klatce trwał do czwartej nad ranem - do momentu odwołania
alarmu. Całkiem skostniali wróciliśmy do lagru albo raczej do tego, co z niego
zostało. Bilans „nocnej wycieczki” był bowiem tragiczny: wielu ludzi zamarzło
na śmierć, jeszcze więcej było zabitych i rannych. Wszystkim tym, którzy
szczęśliwie przetrwali koszmar wojny ta noc grozy pozostała z pewnością głęboko
w pamięci.
Żyliśmy w tych dniach w ciągłej trwodze i niepokoju -
na pograniczu życia i śmierci. Ludzie mniej odporni psychicznie załamywali się
- tracili wiarę w przetrwanie, ci znów, którzy potrafili wykrzesać w sobie
iskierkę nadziei i optymizmu zdobywali się na to, by śmiać się wesoło i swą
wesołością podtrzymywali na duchu innych. Trzeba się było zaprzeć w sobie,
kiedy czarne myśli chciały odebrać resztę chęci do naszego i tak nader smutnego
życia. Ja szukałem takiego wsparcia u mego przyjaciela, Karola.
Przychodziłem do niego skołatany i przygnębiony; on
wesoły i pogodny, jak zawsze śmiejąc się, opowiada kawały i zaraża humorem
innych - jak gdyby nalot, który być może wkrótce się rozpocznie, nie miał dla
nas większego znaczenia. Po chwili wszyscy byliśmy weseli i roześmiani, jakby
syreny za chwilę miały nam zagrać do tańca - zapominamy o ponurym memento mori , brzmiącym w ich
złowróżbnym głosie.
Jeszcze wtedy nie pojmowałem tego, że umiejętność
panowania nad sobą wyzwala w człowieku moc przetrwania i zwalczenia swoich
słabości. Hart ducha w połowie przybliża do osiągnięcia celu w życiu. Ileż to
razy miałem możliwość przekonania się, że na tej właśnie filozofii opiera się
szekspirowska maksyma: „być albo nie być”…
Od pewnego czasu pozwolono nam jeździć do domu w co
drugą niedzielę. Oczywiście, korzystałem z tego skwapliwie, ale musiałem
koniecznie pamiętać o tym, by przywieźć dla Władzia i Kazi sztuczny miodek, co
dla obojga stanowiło nadzwyczajny specjał. Kupując go, zawsze przypominałem sobie
nie tak dawną zabawną przygodę z Jędrkiem i plebańskimi pszczołami.
Tak upływał dzień za dniem w dramacie wojny i
okupacji. Kończył się rok 1944; po szarugach jesiennych nastała mroźna zima,
zwiastująca pośpiesznie nadchodzący przełom. Nadeszły święta Bożego Narodzenia,
które pozwolono mi spędzić wśród najbliższych. Były to pierwsze święta (nie
licząc wielkanocnych) bez naszego drogiego Ojca, więc nie obyło się bez łez.
Puste krzesło wraz z nakryciem do stołu przypominało nam tę bolesną prawdę.
Wieczór wigilijny spędziliśmy razem z wujciem Józkiem
i wujciem Władkiem Bandołami w bardzo miłej, prawdziwie rodzinnej atmosferze.
Odwiedził nas także, mieszkający wówczas u Bargla, wujciu Jasiek z rodziną. W
blasku jarzącej się świeczkami choinki łamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy
sobie wszyscy życzenia, aby jak najszybciej zakończyła się ta okrutna wojna.
Tkwiło w nas głębokie przeświadczenie, że to ostatnie święta w hitlerowskiej
niewoli. A na razie cieszyliśmy się chwilą - śpiewaliśmy w radosnym uniesieniu
kolędy i wspominaliśmy dawne lata. Mama podawała nam na stół potrawy (które
udało się jej przygotować) i radosnym wzrokiem ogarniała nasze grono. Pamiętam,
że była nawet ulubiona przez nas kukiełka, tyle, że bez miodu.
Po kolędach, jak każe tradycja, śpiewaliśmy kantycki,
do których obydwaj z wujciem Józkiem układaliśmy zabawne teksty. Zapamiętałem
nawet jedną z nich:
Raz
Maciek na święta wypił flaszkę całą,
Poszedł doić kozę, bo
pić mu się chciało;
Wziął
kozę za wymię, wsadził se do gęby,
A
koza fiknęła, wybiła mu zęby.
Na Nowy Rok przyjechała niespodziewanie do nas
Terenia. Radości było co niemiara - opowiadała co słychać u dziadków i chciwie
słuchała tego wszystkiego co zdarzyło się u nas. Spotkała się również ze swym
bratem - wujciem Józkiem, bo też dawno się nie widzieli ze sobą. Ale po kilku
dniach musiała wrócić na daleką Lubelszczyznę, gdyż jeszcze u nas nie nadszedł
dzień wolności.
Tymczasem ostatnie tygodnie niewoli przepełniły nam
serca smutkiem i przyniosły ze sobą nowe cierpienia i śmierć. Oto w drugi dzień
świąt Bożego Narodzenia zbombardowano Westlager, a nalot zupełnie zaskoczył
będących w barakach ludzi. Zginęli wówczas Anglicy, Francuzi, Włosi - znów
polała się obficie krew niewinnych ludzi. Taki sam los spotkał żołnierzy
angielskich widzących rychłe wybawienie w nadlatujących eskadrach samolotów. A
Niemcy, dla których były przeznaczone owe śmiercionośne bomby (chodziło o Lager I), pozostali żywi i cali, kpiąc
sobie z przekory losu, który gdzie indziej zebrał swoje straszne żniwo.
Ale niedługo już miała trwać krzyżacka buta i
poczucie bezkarności dokonywanych zbrodni. Wiatry ze wschodu przynosiły powiew
nadchodzącej nieuchronnie klęski tysiącletniej Rzeszy hitlerowskiej.
Grom uderzył z początkiem 1945 roku: 12 stycznia
wojska radzieckie ruszyły znad linii Wisły
. Wystarczyły
zaledwie dwa tygodnie, aby front oparł się o Skawę. Pogłoski o zbliżającej się
ofensywie były alarmujące. Głuche odgłosy kanonady artyleryjskiej stanowiły
zwiastun nadchodzącej burzy. Niemcom zaczynał się palić grunt pod nogami -
radzieckie kleszcze frontu zaciskały się coraz bardziej. Hitlerowcy jęli
spiesznie zacierać ślady swej zbrodniczej działalności oraz niszczyć
najważniejsze urządzenia w zakładach w Oświęcimiu. Był już wielki czas uciekać
z tego obozu śmierci, gdzie los nasz był tak niepewny.
Na niebie pojawiały się wieczorami czerwone łuny -
znak, że front, a wraz z nim wyzwolenie były już niedaleko. SS-mani otoczyli
kordonem tereny Oświęcimia - wpaść w ich łapy oznaczało koniec - popędziliby nas
do Rzeszy .
Umówiliśmy się z Karolem i działając według obmyślonego planu, udało nam się
sprytnie wymknąć z ich pułapki.
Do Zatora szliśmy pieszo, bo pociągi na tej trasie
nie kursowały - tory były zbombardowane. Z Zatora do Wadowic jechaliśmy
pociągiem, lecz podróż ta trwała całą noc, ze względu na ciągłe naloty. Dopiero
rano dotarliśmy do Wadowic, a stamtąd już bez przeszkód pomaszerowaliśmy do
Choczni.
W domu wszyscy się zdumieli i ucieszyli zarazem na
mój widok - jak zawsze musiałem im wszystko dokumentnie opowiedzieć. Nakarmiony
i szczęśliwy, że koszmar Oświęcimia nareszcie przestał dla mnie istnieć,
położyłem się spać. Gdy się obudziłem był już wieczór - przespałem cały dzień.
Rano skoczyłem do Janoszków; jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem
się, że Karol pojechał na rowerze do... Oświęcimia. Zawsze miałem go za
ryzykanta wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, ale tym razem chyba przesadził.
Najlepiej zilustruje to sentencja: fortuna
favetfortibus ...
Styczeń tej pamiętnej zimy był śnieżny, mroźny i siarczysty.
Szosą jechały samochody i toczyły się chłopskie furmanki, wszystkie pełne
rannych Niemców. Od czasu do czasu maszerowały grupki wynędzniałych żołnierzy -
krok ich był powolny i ociężały, głowy i ręce nierzadko owinięte bandażami. To
już nie byli owi zdobywcy Europy, którzy z butnymi minami na cały głos śpiewali:
Heute gehört uns Deutschland und morgen die
ganze Welt!
-teraz była to jedynie czereda wystraszonych żołdaków, którzy chętnie zdjęliby
mundur i oddali wraz z karabinem za jakieś cywilne łachy, które stanowiły dla
nich ostatnią deskę ratunku.
Któregoś dnia wybrałem się ze swym kolegą, Władkiem
Wójcikiem, do Wadowic. W mieście słychać było coraz wyraźniejsze odgłosy
zbliżającego się frontu. I wtedy właśnie przyszwendał się do nas pewien niemiecki
feldfebel .
Był prawdopodobnie z pochodzenia Czechem, bowiem mówił do nas łamaną
czeszczyzną, a już w sposób szczególny upodobał sobie mnie. Ciągnął mnie do
koszar, obiecując dużo jedzenia, koniak i „wiele innych dobrych rzeczy”. Tak
mnie bajerował, że może bym się i zgodził, gdyby nie stanowcze veto Władka. W pewnym momencie odciągnął
mnie na bok i nuż mnie strofować:
- Czyś ty zwariował? W żadnym wypadku nie możesz tam
pójść! Przecież on potrzebuje twojego ubrania! Skąd wiesz, że cię gdzieś w
kącie nie rąbnie w łeb albo nie zastrzeli? Co, życie ci niemiłe? - po czym
odważnie naskoczył na feldfebla, żeby się od nas natychmiast odczepił, bo my
nigdzie z nim nie pójdziemy. Pociągnął mnie za rękę i czym prędzej daliśmy
nogę.
Muszę stwierdzić, że wdzięczny byłem Władkowi za tę
stanowczą interwencję, bo kto wie, czy nie uratował mi wtedy życia.
Nadchodził kres niezwyciężonego niemieckiego Wehrmachtu. Nie mogły uratować
niemieckiej armii przed upadkiem ciągnące na jej tyłach hordy różnych
narodowości Azjatów , Ukraińców, Rumunów i
własowców .
Charakterystyczną scenką była moja rozmowa z pewnym Ukraińcem, noszącym
niemiecki mundur. Tenże właśnie wojak poufnym tonem powiedział mi, że Rosjanie
mają stare karabiny na sznurkach, naboje noszą w kieszeniach, a na nogach
zamiast butów mają dziurawe chodaki. Na to ja,również zniżając głos, spytałem:
- Jeżeli Rosjanie to banda takich dziadów, to
dlaczego tacy potężni i dobrze uzbrojeni Niemcy uciekają przed nimi?
To pytanie bardzo go zdeprymowało, lecz po chwili
odparł, że jest to konieczne, ponieważ w ten sposób wojska niemieckie oderwą
się od nieprzyjaciela, wciągną go na teren Rzeszy, następnie otoczą i zniszczą.
W taki oto sposób goebbelsowska propaganda podtrzymywała mit swej
niezwyciężonej armii.
Osobny rozdział niemieckiego wojska stanowili
Tatarzy. Ci skośnoocy mieszkańcy stepów, odziani w mundury z hakenkreuzem na ramieniu stali się „podporą”
hitlerowskiej armii. Pamiętam, jak przyszli do naszego domu - przynieśli pół
wyłamanego płotu i kawał cuchnącego mięsa, które kazali ugotować. Po spożyciu
posiłku wyciągnęli zielone płótno i sznury, po czym zaczęli się modlić do
Allacha, zawodząc przy tym i kiwając się rytmicznie. Dopełniwszy swych obrzędów,
sprokurowali sobie z machorki i gazet grube jak palec
skręty i oddali się przyjemności palenia. Całą izbę wypełnił gęsty, gryzący
dym, ale oni nie zwracali na to uwagi. Z równą niefrasobliwością zresztą
niedopałki porzucili w słomie, na której spali. Był to prawdziwy cud, że ten
stary, słomianą strzechą kryty dom wtedy nie spłonął - może sprawiły to owe
modlitwy do Allacha. A co do hitlerowców - nawet najpokorniejsze modły
wszystkich Allachowych czcicieli nie były w stanie uratować ich od ostatecznej
klęski.
Strzały, które odzywały się z bliskiej już linii frontu,
było słychać coraz lepiej, co budziło w potomkach nogajców narastającą trwogę. Mieli
ku temu powody - wiedzieli bowiem dobrze, że w razie czego Ruscy zrobią im,
jako zdrajcom, kęsim Stąd też uciekali, aż
się za nimi kurzyło.