środa, 29 listopada 2017

Nietypowe zawody i funkcje w dawnej Choczni


  • Bekalorz - inicjujący śpiew pieśni religijnych w kościele lub podczas pielgrzymki do Kalwarii lub Częstochowy.
  • Fiakier - dorożkarz, przewożący pasażerów pojazdem zaprzężonym w konie w celach zarobkowych. Fiakrem z Choczni, ale pracującym w Wadowicach, był Tomasz Widlarz (ur. 1860) z gałęzi "Poloków", mąż znacznie starszej od niego Wiktorii z domu Szczur, wdowy po Wojciechu Pawełkiewiczu. Po śmierci Wiktorii młody wdowiec odziedziczył dom w Wadowicach i w 1892 roku  poślubił tym razem 15 lat młodszą od siebie Joannę z domu Herman, rodem ze Skoczowa.
  • Oglądacz zwłok - osoba stwierdzająca, czy zgon nastąpił z powodów naturalnych, rodzaj wiejskiego "koronera". W przypadku istotnych wątpliwości sprawę zgłaszano do władz w Wadowicach i rozpoczynano formalne śledztwo policyjne. Oglądaczem zwłok bywał najczęściej za dodatkowym wynagrodzeniem grabarz. W 1939 roku oglądaczem zwłok w Choczni był 77-letni Tomasz Góralczyk, były grabarz, który z powodu wieku nie był już w stanie zajmować się kopaniem grobów.
  • Poszukiwacz węgli - czyli dawny "geolog". Choczeńskie księgi metrykalne odnotowują w 1874 roku przybycie do Choczni takiego "poszukiwacza", który nazywał się Karol Czejarek i pochodził z Świętochłowic. Czejarek zamieszkał w domu Macieja Bąka (nr 352) i swoje poszukiwania prowadził co najmniej do 1875 roku, kiedy to ochrzcił w Choczni swojego syna- również Karola.
  • Prowizor - świecki administrator ekonomiczny parafii. W Choczni prowizorem parafii był Jan Ścigalski (urodzony około 1778 roku), do którego obowiązków należała między innymi kontrola nad wydatkami związanymi z budową kościoła parafialnego, rozpoczętą w 1798 roku. Na początku XIX wieku Ścigalski sprawdzał również pod względem rachunkowym i potwierdzał pisemnie roczne wpływy parafii.
  • Stangret - powożący końmi w bryczce lub karecie na służbie u właściciela pojazdu. Najbardziej znanym choczeńskim stangretem był Piotr Romańczyk (ur. 1879) służący u hrabiego Adama Romera z Inwałdu. Na przełomie XIX i XX wieku wraz ze swoim chlebodawcą zamieszkiwał w Nowym Jiczynie na Morawach.
  • Wyrwiząb - wiejski "dentysta". W "Kronice wsi Chocznia" Józef Turała wspomina jednego z nich o nazwisku Józef Ramęda (ur. 1867). 
(...) Posiadał duże umiejętności w wyrywaniu zębów, przy czym muszę nadmienić, że z tego znała go cała wieś i dalej. Miał stale wielu pacjentów o każdej porze dnia, a nawet i w nocy nieraz ludzie cierpiący na straszny ból zęba nachodzili go, by im go wyrwał i by się nie męczyli. Wykonywał to zawsze chętnie, bardzo sprytnie, a co najważniejsze, to prawie że za darmo- za "Bóg zapłać". Cierpiącemu nigdy pomocy nie odmawiał. I było często tak, że jadąc w pole do roboty z wozem i koniem, czy też idąc do świniobicia, zbierał zawsze ze sobą "lewarek", to jest owe narzędzie służące do wyrywania zębów, owinięty w białą szmatkę i nosił go zazwyczaj za cholewą buta. A gdy się tak zdarzyło, że wtedy pacjent do niego przychodził tam do pracy z prośbą o poratowanie go i o wyrwanie zęba, wtedy nigdy tego nie odmawiał, ale zawsze spełniał prośbę chorego i przynosił mu ulgę w cierpieniach. Znała go z tego cała wieś, a nawet sława jego o bezbolesnym rwaniu zębów szła dalej na Kaczynę, czy Ponikiew i dalej. Stamtąd również miał pacjentów do darmowej usługi". (...)
Tradycje rodzinne w zakresie wyrywania zębów kontynuował później jego syn, również Józef Ramęda (ur. 1906) i córka Aleksandra Maria (ur. 1908), po zamążpójściu w 1925 roku nosząca nazwisko Gzela.
  • Zegarowy - odpowiadał za nakręcanie zegarów w kościele i na plebani. W 1939 roku tę funkcję pełnił kościelny i grabarz Antoni Hatłas, z tytułu czego otrzymywał 40 złotych rocznie.
  • Znachor - wiejski "lekarz", osoba bez wykształcenia medycznego zajmująca się leczeniem ludzi, często za pomocą ziół, czarów, zaklęć i zamawiań. Przed I wojną światową znachorem i kręgarzem w Choczni był Szymon Łapka, prowadzący jednocześnie austerię. Według jego sąsiada Józefa Turały znał się na naprawianiu połamanych rąk, nóg, obojczyków, kręgosłupów i innych tego typu dolegliwości. Jak pisze Turała: "robił to wszystko bardzo chętnie i za "Bóg zapłać". Także i brata mojego Klimka naprawił, który jadąc na koniu w młodym wieku, jeszcze przed wojskiem, gdy koń spłoszył się i skoczył nagle w bok, a brat spadł z niego i zwichnął kręgosłup". Znanymi zielarzami w Choczni byli natomiast: Franciszek Drapa (ur. 1887) i Wiktoria Spytkowska (ur. 1865).
Przy sposobności wspomnieć można również o kilku kolejnych określeniach dawnych zawodów i funkcji, których nazwy obecnie brzmią obco, ale po bliższym przyjrzeniu okazują się być powszechnie znane.

Na przykład dawny choczeński wytrykus to dzisiejszy kościelny, praetor lub advocatus to dawne określenie wójta, w kompetencjach którego leżało również rozstrzyganie sporów cywilnych, a przysiężny lub wajdzik to pomocnik owego wójta, dzisiejszy radny.
Podobnie wygląda sprawa ze strycharzami, których w 1912 roku poszukiwał do pracy Marek Guzdek z Choczni. Pod tym określeniem kryje się ceglarz, wyrównujący glinę w formie rodzajem deseczki, nazywanej strychulcem. 
W drugiej połowie XIX wieku choczeński wójt Czapik był ocenicielem, czyli rzeczoznawcą/ekspertem przy tłumieniu zarazy płucnej u bydła rogatego.
Kilka nietypowych zawodów/funkcji pojawiło się także w Choczni już po II wojnie światowej, ale to temat na osobną notatkę.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Słownik wyrazów i zwrotów w Choczni używanych- "D"

  • derbisz – leniuch, obibok
  • dłubacka – długa, powolna praca wymagająca dokładności i cierpliwości
  • do imentu – całkowicie, zupełnie, do cna
  • Dolniok- mieszkaniec dolnej części wsi
  • do pola (iść) - w pole (w odróżnieniu od: na pole - na dwór, na zewnątrz)
  • dopolony- uprzykrzony, dokuczliwy, dożarty
  • dorń – darnina
  • doś- dosyć
  • dożarty (o kimś) – dokuczliwy, denerwujący
  • drajfus- trójnóg na którym zawieszano kocioł nad ogniem w kurnej chacie
  • drążki - pułapka na szczury i tchórze
  • drobionka- mleko z pokruszonymi kawałkami chleba
  • druszlak – cedzak, sitko do odcedzania
  • drypcić- drobić kroki
  • drzewko- choinka
  • dżystać- mieć biegunkę
  • duć- wiać
  • duldać- pić łapczywie
  • dychnąć – zwędzić, ukraść
  • dytki, dutki – pieniądze (zwłaszcza bilon)
  • dzbanek – metalowa bańka z pokrywką (np. na mleko)
  • dziecka – dzieci
  • dzierglec- grzebień służący do oddzielania główek z nasionami od łodyg lnu
  • dzierżok – dolna część cepa
  • dzimdzia – rozlazła kobieta
  • dzioł – niezalesione wzgórze (na przykład paść krowy na dziole); wał, długi grzbiet oddzielający jedną dolinę od drugiej, (określenie spotykane też Orawie)
  • dziołcha, dziełcha – dziewucha, dziewczyna
  • dziopa – dziewczyna, panna
  • dziubrys- chłopiec, malec



piątek, 24 listopada 2017

Wspomnienia Józefa Sępka - część III

Po odejściu z kopalni przyjechałem do domu na parę dni. Niedługo potem zrobiłem wypad do Krakowa. Miałem tu wujka, przy którego pomocy dostałem się do restauracji, do bufetu, gdyż koniecznie chciałem skończyć wreszcie praktykę.
Znów zmieniło się gwałtownie moje otoczenie i towarzystwo, jak również sama praca. Co za krańcowy kontrast z kopalnią !
Ujrzałem nowy świat: ludzi ładnie ubranych i piękne kobiety. Było nadzwyczaj wesoło, codziennie wieczorem koncert. (...)
Jedzenie na nowym miejscu było pierwszorzędne. Warunki mieszkaniowe dość znośne. Stosunek mój do przełożonych , jak i na odwrót, był zadowalający. Ja byłem przyzwyczajony do pracy, więc tym bardziej starałem się zawsze pracować, aby zadowolić moich przełożonych. Nie byłem jednak zadowolony z tego rodzaju zajęcia. Bardziej mi się podobała robota pod ziemią w opisywanych wcześniej warunkach. 
Znów byłem niewolnikiem. Wstawałem rano o siódmej i cały dzień bezustannie na nogach , aż do pierwszej lub drugiej w nocy. Gdy się położyłem spać na te 5 godzin, które mi pozostawały, to nóg nie czułem ze zmęczenia. Praca w tym zawodzie jest najuciążliwsza. Na skutek przemęczenia nie mogłem tu wytrzymać długo i po pół roku odszedłem.
Pojechałem do ojca, który wrócił z Niemiec i od kilku lat pracował w hucie cynkowej w Trzebini przy wytapianiu cynku. Ojciec w dalszym ciągu nie troszczył się o nas. Chcąc go niejako zmusić do pewnych świadczeń udałem się do niego, aby przynajmniej jeść dostać. Naturalnie udałem się do niego w tej myśli, że ojciec prędzej znajdzie mi zajęcie. W hucie jednak pracy dla mnie nie było, gdyż byłem za młody, a praca przy ogniu była bardzo ciężka. Temperatura, przy jakiej pracował ojciec, wynosiła tam powyżej 60 stopni i wszyscy robotnicy pracowali w kalesonach lub nago. Praca trwała 4 do 5 godzin na szychtę. Szkodliwie działała zwłaszcza siarka, która się wydobywała przy wytapianiu rudy. Ojciec miał na szychtę 5 koron przed wojną.
Ponieważ pracy dla mnie na razie nie było, pełniłem u ojca obowiązki kucharza i pokojówki. Gotować umiałem, bo się nauczyłem w klasztorze u Karmelitów. Z przykrością muszę zaznaczyć, jakiego to typu był mój rodzony ojciec, który mi chleba tyle oddzielił, że nigdy nie mogłem sobie należycie pojeść, na obiad tylko mogłem uzupełnić niedomagania- z tego powodu, że byłem kucharzem. Poznałby gdybym wziął chleba, więc musiałem inaczej sobie radzić. Ja mimo to, że byłem głodny, nigdy ojcu nie mówiłem o tym, lecz tylko matce się poskarżyłem pisząc do niej. Tu zestawiłem sobie usposobienie matki i ojca. Były to dwa skrajne charaktery. Podczas gdy matka dosłownie nic nie zjadła sama i każdą okruszyną dzieliła się z dziećmi, to ojciec sam w ukryciu zajadał, a dziecku nie dał. A był przecież więcej obyty niż matka, bo jeździł prawie całe Niemcy, umiał po niemiecku dobrze i mimo to był to dzik.(...)
Po roku dopiero udało mi się otrzymać pracę w kopalni węgla w Sierszy koło Trzebini. Nie była to więc dla mnie nowość. O tyle się różniła od poprzedniej, że pokład węgla był grubszy i wynosił około 6 metrów. Do pracy miałem daleko. Codziennie musiałem przebywać przeszło 8 kilometrów tam i z powrotem, przez pola i wertepy. Najgorzej było, gdy pracę miałem na noc, musiałem prawie po omacku iść. Najgroźniejsza była jednak zima i dni deszczowe, gdy się przybyło na miejsce zmokniętym do nitki lub zmarzniętym- i dopiero na dole człowiek przyszedł do siebie.
Nie pamiętam już dziś, ile zarabiałem. Czasy były bardzo zmienne. Zdaje mi się, że była inflacja, człowiek był milionerem, ale nic nie miał za to.
Mieszkania nie płaciłem, bo byłem przy ojcu. Na jedzenie tylko musiałem dawać pewne kwoty z mego zarobku. W każdym razie pobyt u ojca był dla mnie korzystny.
Tu nastąpił zasadniczy przełom, który zdecydował o moim losie. Sam bez niczyjej namowy zacząłem się uczyć buchalterii drogą korespondencyjną oraz stenografii w ten sam sposób. Stenografia była dla mnie łatwiejsza. Uczyłem się i tematy opracowywałem zupełnie sam. Chwili nie zmarnowałem. Zaraz po powrocie z kopalni do domu zabierałem się do opracowywania moich zadań, które posyłałem pocztą do Krakowa i Warszawy, skąd otrzymywałem je z powrotem poprawione wraz z nowym materiałem. Pożerałem po prostu wszystkie wiadomości z tych dziedzin, w dodatku musiałem się śpieszyć, ponieważ za 9 miesięcy miałem iść do wojska, dla odbycia obowiązkowej służby.
Uciechą i zachętą było dla mnie, gdy otrzymywałem zadanie poprawione, gdzie nie było dużo byków. Ojciec spod oka patrzył na moje eksperymenty, gdyż inaczej nie można tego nazwać i mówił do znajomych, że "śtuderuję" na kancelistę.
Okrągło rok przepracowałem w kopalni w Sierszy, szczegółów nie będę podawał.
W jesieni w 1923 roku zostałem powołany do wojska i zostałem przydzielony do pułku artylerii, którego dywizjon stacjonował na Górnym Śląsku, gdyż z Śląskiem łączyły mnie już wspomnienia wcześniej opisane.
Po wyszkoleniu rekruckim, które trwa zwykle 3 miesiące, zostałem przydzielony do kancelarii bateryjnej jako pisarz. Dzięki kursom wyrobiłem sobie trochę pismo. Stenografowałem dość biegle, gdyż ten materiał studiowałem ze szczególnym zamiłowaniem. Nie długo byłem w kancelarii bateryjnej. Gdy się tylko dowódca dywizjonu dowiedział, że umiem stenografować, niezwłocznie mnie zabrał do kancelarii dywizjonowej. Awansowałem tym samym, gdyż była to główna kancelaria, w której się mieściło także dowództwo garnizonu. Co za pole miałem do popisu !
Była tu także maszyna do pisania, na której z uporem zacząłem się uczyć pisać. Nie długo, a pełniłem specjalną funkcję stenotypisty.
W wojsku zatem był mój szczęśliwy debiut, pierwsza praktyka. Źle mi nie było przez to, gdyż zawsze byłem zawalony pracą. Musiałem stale ślęczeć nad maszyną i przepisywać ze stenogramów raporty, sprawozdania i różne meldunki. Mimo przemęczenia cieszyłem się, bo wiedziałem już niezbicie, że to jest złoto dla mego skarbca wiedzy. Byłem dumny z siebie, gdyż w całym pułku nie było stenografa. Dowódca mój sam często wyrażał mi swoje uznanie, gdy mi dyktował jakieś sprawozdanie. Stenografowałem wtenczas z szybkością 50 słów na minutę. Najwięcej zajęcia miałem podczas manewrów. Satysfakcją dla mnie było odbieranie telegramów telefonem. Normalnie telefonista odbierał niedługi tekst około 5 minut i często się zdarzało, że było tam pełno błędów, wskutek czego trzeba było ponownie odbierać i poprawiać. Ja za 2 minuty odebrałem depeszę bezbłędnie, a za parę minut była przepisana na maszynie. Stenografii uczyłem się w dalszym ciągu.
Po roku zostałem z pewną częścią mojego rocznika urlopowany na okres nieograniczony. Pojechałem do matki (do Choczni). Po miesiącu znalazłem sobie już posadę u notariusza w Andrychowie w charakterze siły kancelaryjnej. Mo koledzy i znajomi byli zdziwieni, co się to ze mną tak nagle stało i nie chcieli wierzyć, że pracuję w kancelarii u notariusza. Do pracy codziennie dojeżdżałem pociągiem rano. Urzędowanie było od dziewiątej do szóstej wieczorem z dwugodzinną przerwą obiadową, czyli siedem godzin pracy.
Śniadanie i kolacje jadłem w domu. Na obiad brałem sobie zwykle do manierki pół litra mleka gotowanego i kawałek chleba suchego. Podczas przerwy obiadowej jak było ciepło szedłem na pobliskie góry i tam spożywałem swój obiad, rozkoszując się czystym powietrzem, którego wartość cenił. Gdy było zimno lub deszcze- spędzałem czas w zadusznej poczekalni na stacji kolejowej. Jakże inaczej były urządzone stacje na Śląsku- nieraz myślałem.
Uposażenie moje wynosiło już 80 złotych miesięcznie, z którego byłem w zupełności zadowolony. (...) Posada dla mnie była bardzo korzystna, gdyż mieszkania nie płaciłem, a wyżywienie domowe było również tanie. W dalszym ciągu uczyłem się moich przedmiotów. W pracy starałem się być pilny i punktualny. Przyszłość zaczynała różowieć !



środa, 22 listopada 2017

Rzemieślnicy w dawnej Choczni

Oprócz kowali i młynarzy, którym poświęcono wcześniej osobne notatki, w dawnej Choczni występowali również przedstawiciele innych rzemiosł, niekiedy już zapomnianych:
  • bednarze, czyli wytwórcy drewnianych beczek, kadzi, wiader, balii, cebrzyków, konewek, itp.
Po raz pierwszy ich obecność w Choczni odnotowano już w 1601 roku.
Najbardziej znani przedstawiciele tego zawodu wywodzili się z rodziny Kłapouchów, w XVII wieku zamieszkującej na Ramendowskim Pagórku. Można wymienić tu: Łukasza, Jędrzeja i Majchera (Melchiora) Kłapouchów, przyjętych do wadowickiego cechu w 1642 roku, oraz Wawrzyńca Kłopucha, notowanego rok później. Ostatnim znanym bednarzem z Choczni był Baltazar Kłapouch, notowany w 1695 roku.
  • ceglarze, czyli wytwórcy cegieł z miejscowej gliny.
Pierwszym odnotowanym ceglarzem z Choczni był Błażej Cibor w 1803 roku. W 1913 roku przy granicy z Inwałdem działała cegielnia Loebla Landaua i Lipmana Sternlichta. Palaczami cegły byli między innymi: Alojzy Bąk (ur. 1872) i Stanisław Dąbrowski (ur. 1906).
  • cieśle, czyli wytwórcy drewnianych więźb dachowych, wieńców, belek do budowy domów i innych drewnianych elementów budowlanych.
Po raz pierwszy o cieśli z Choczni napisano w 1784 roku, ale z pewnością zawód ten wykonywany był dużo wcześniej. Często ciesielstwo łączono ze stolarstwem.
Znani przedstawiciele tego zawodu z Choczni to: Andrzej Szczur (1784), Mateusz Szczur (ur. 1786), Jan Kumorek (1786), Błażej Kobiałka (po 1789), Szymon Sikora (1796), Jan Ławicki (przed 1830), Franciszek Wątroba (1880), Jan Wątroba (1880), Jan Targosz (1941)
oraz: Michał Stuglik (ur. 1884), Józef Trzaska (ur. 1903) i Tadeusz Twaróg (ur. 1918).
  • cukiernicy, czyli osoby zajmujące się wypiekiem ciast i ciastek.  
 Dość często jednocześnie piekarze. W latach czterdziestych XIX wieku osiadł w Choczni austriacki piekarz i cukiernik Johann (Jan) Letscher. Wraz z żoną- Teklą z domu Płonka zaliczali się do największych posiadaczy gruntów w Choczni w połowie XIX wieku. Tradycje rodzinne w zakresie cukiernictwa kontynuował ich syn Alojzy Letscher, który przeprowadził się później do Bochni.
Znanymi cukiernikami z Choczni byli również: Franciszek Widlarz (ur. 1878) , uprawiający swój zawód w Morawskiej Ostrawie i Bolesław Bandoła (ur. 1904), właściciel cukierni w Leżajsku i w Nisku (do 1939 roku). Aktywnym w Choczni cukiernikom- piernikarzom poświęcony będzie osobny akapit.
  • fryzjerzy, czyli osoby zajmujące się strzyżeniem, pielęgnacją, układaniem i farbowaniem włosów. 
W dzisiejszym rozumieniu tego zawodu pierwsi fryzjerzy/fryzjerki z Choczni pojawili się w okresie międzywojennym, wcześniej wśród większości ludności wsi nie było zapotrzebowania na ich usługi. Fryzjerami- golibrodami byli między innymi: Wiktor Woźniak i Antoni Wróbel. Na emigracji w Holyoke w USA zakład fryzjerski razem z mężem prowadziła Stanisława (Stella) Rzewska z domu Wójcik. Fryzjerką była również zamieszkała w Choczni Krystyna Barbara Wicińska z domu Rokowska.
  • kaletnicy, czyli wytwórcy skórzanych toreb, sakw i pasków.
W 1745 roku kaletnictwo uprawiał w Choczni Łukasz Chrząszcz, nazywany też Lachem lub od zawodu Kaletą.
  • kamieniarze, czyli osoby zajmujące się obróbką kamienia.
Ponieważ na cmentarzu w Choczni do II wojny światowej dominowały groby ziemne z drewnianymi krzyżami, to dawni kamieniarze dokonywali obróbki kamienia przede wszystkim do celów budowlanych. Pierwszym znanym kamieniarzem w Choczni był Bartłomiej Zarębski w 1829 roku.
  • kapelusznicy, czyli wytwórcy kapeluszy.
W 1930 roku w ogólnopolskiej księdze adresowej podano, że zakład zajmujący się produkcją kapeluszy prowadziła w Choczni osoba o nazwisku Mende. Kapelusznikiem był także Wojciech Garżel (ur. 1882), przyrodni brat Józefa Putka, który uprawiał ten fach w morawskim Nowym Jiczynie.
  • kołodzieje, zwami też stelmachami, czyli wytwórcy drewnianych wozów, sań i części do nich- głównie kół.
Obecni w Choczni od bardzo dawna, ponieważ po raz pierwszy wymieniano ich już w 1603 i 1606 roku. Bardziej znani choczeńscy kołodzieje często wywodzili się z rodu Woźniaków. Oprócz: Szymona Cieciaka (1691), Jana Radwana (1744), Józefa Sikory (1783) i Adama Gracy (ur. 1910) byli to Jan Woźniak (notowany od 1875), Jan Maksymilian Woźniak (przełom XIX i XX wieku), Jan Woźniak (okres międzywojenny) oraz ostatni z nich  Józef Woźniak (ur. 1901).
  • kotlarze, czyli wytwórcy metalowych kotłów, rondli, itp.
W Choczni podawani już w 1606 i w 1811 roku. Te dawne tradycje kontynuował w drugiej połowie XIX wieku Karol Guzdek, pracownik fabryki lokomotyw w Wiedniu.
  • krawcy- szyjący odzież wierzchnią i bieliznę z tkanin i dzianin.
Lista bardziej znanych choczeńskich krawców jest długa- powinni zostać tu uwzględnieni: Walenty Wcisło (przed 1769), Tomasz Ramza (1783), Tomasz Rudzki (1783), Sebastian Wcisło (1784), Eustachy Michał Wcisło (1785), Józef Rudzki (1810), Szczepan Grzesiewicz (1827), a następnie: Antoni Ścigalski (ur. 1818), Karol Smolarski (ur. 1833), Józef Romańczyk (ur. 1846), Antoni Bandoła (ur. 1897), Józef Bandoła (ur. 1920), Kazimierz Bandoła (ur. 1907- mistrz), Stanisław Bandoła (ur. 1877), Franciszek Drożdż (ur. 1911), Błażej Habina (ur. 1881), Władysław Homel (ur. 1905), Roman Jarczak (ur. 1890), Ignacy Koman (ur. 1896- mistrz), Albin Kręcioch (ur. 1914- mistrz), Antoni Kręcioch (ur. 1829- mistrz), Franciszek Kręcioch (ur. 1857), Jan Kręcioch (ur. 1883), Józef Kręcioch (ur. 1886), Jan Kumala (ur. 1863- mistrz), Ludwik Pindel (ur. 1896- mistrz), Józef Studnicki (ur. 1891- mistrz), Wacław Szczur (ur. 1882), Franciszek Ścigalski (ur. 1889), Franciszek Świerkosz (ur. 1897).
  • krupnicy, czyli wytwórcy kasz.
Krupnicy byli często równocześnie młynarzami. Bardziej znani z terenu Choczni to: Józef Guzdek (1731) i Szczepan Woźniak (1734).
  • kuśnierze- zajmujący się szyciem i zdobieniem wyrobów skórzanych (kożuchów, futer, czapek, rękawic, serdaków, itp.).
Najbardziej znanym kuśnierzem z Choczni był Stanisław Bandoła (ur. 1904), prowadzący działalność w Makowie Podhalańskim.
  • lakiernicy i malarze wnętrz
Karol Guzdek (przed I wojną światową), Franciszek Majkut (1906), Ferdynand Woźniak (okres międzywojenny), Jan Polak (przed II wojną światową), Jan Romański (1941), Józef Woźniak (1941).
  • murarze- wykonujący prace związane z wznoszeniem budowli z kamieni lub cegieł, wiązanych zaprawą murarską.
Murarstwo (dawniej mularstwo) to zawód bardzo rozpowszechniony w Choczni począwszy od XIX wieku. Choczeńscy murarze wznosili wiele ważnych budowli w Krakowie, Bielsku, Bialej i w Katowicach. Były to kościoły i obiekty sądowe, szpitale, gmachy urzędów i prywatne kamienice.
W Choczni własnymi siłami wznieśli obecny kościół parafialny, szkołę, Dom Ludowy i Katolicki. Murarstwo było najczęściej zajęciem sezonowym,. z przerwą w okresie zimowym. W sezonie budowlanym wiązało się na ogół z długim pobytem poza wsią i rzadkimi odwiedzinami u rodzin w święta. W 1926 roku zorganizowana grupa młodych choczeńskich murarzy wyjechała za pracą do Urugwaju i większość z nich pozostała tam już do końca życia. Nie sposób wymienić wszystkich choczeńskich murarzy, ale lista wyróżniających się wśród nich i tak jest długa: Franciszek Krystian (1828), Tomasz Łuszczyński (1829), Jan Syrek (1832), Andrzej Siepak (1844), Jakub Koman (1864), Józef Krystian (1864), Ferdynand Brandstaetter (1894),  zaangażowani przy budowie szkoły w 1910 roku: Jan Zając, Józef Dąbrowski, Józef Drożdż, Józef Garżel, Władysław Koman, Józef Łopata, Karol Łopata, Antoni Szafran, Aleksander Wider oraz Ludwik Woźniak- paler/mistrz,  następnie: Antoni Bandoła (ur. 1897), Józef Bandoła (ur. 1893), Maksymilian Bandoła (ur. 1900), Piotr Bandoła (ur. 1866- paler/mistrz), Piotr Bandoła (ur. 1886- paler/mistrz), Stanisłąw Bandoła (ur. 1894), Józef Bylica (ur. 1863), Stanisław Jura (ur. 1905), Andrzej Kolber (ur. 1865), Władysław Kręcioch (ur. 1903), Kazimierz Siwiec (ur. 1893), Jan Ścigalski (ur. 1893), Antoni Turała (ur. 1895), Jan Turała (ur. 1863- paler/mistrz), Jan Turała (ur. 1886), Klemens Turała (ur. 1898), Tymoteusz Turała (ur. 1903), Jan Wcisło (ur. 1851), Władysław Wider (1899), Antoni Widlarz (1902) i Julian Woźniak (ur. 1897).
  • piekarze- zajmujący się wyrabianiem i wypiekaniem chleba oraz innego pieczywa.
Wspomniany już przy cukiernikach Jan Letscher (1844), Jan Iran (1847), Jan Wątroba (1863), Alojzy Letscher (II połowa XIX wieku), Franciszek Szczur (II połowa XIX wieku), Jan Przybyło (1913), Izydor Bryndza (okres międzywojenny i powojenny), Jan Biłka (okres międzywojenny), Leopold Główka (okres międzywojenny), Stanisław Kręcioch (okres międzywojenny) Stanisław Leśniak (okres międzywojenny), Franciszek Oleksy (okres międzywojenny- we Francji).
  • piernikarze- zajmujący się wypiekiem pierników, sprzedawanych później głównie na jarmarkach i odpustach.
W tym "słodkim" fachu wyróżniali się: Jan Wcisło (ur. 1851) i jego syn Andrzej Wcisło (ur. 1883)
  • piwowarzy- zajmujący się warzeniem piwa.
Już w 1579 roku Wojciech Halama nabył szynk i urządzenia browarnicze od Wojciecha Kołodzieja. W pierwszej połowie XVII wieku piwowarem starosty Mikołaja Komorowskiego był Stanisław Szymonek. Natomiast w 1817 roku odnotowano obecność w austerii dworskiej browarnika Joachima Holcgrina.
  • rusznikarze- zajmujący się wyrobem, naprawą i konserwacją broni palnej,
Rusznikarzem z Choczni był Ludwik Turała (ur. 1909). Nieco inny zakres obowiązków zawodowych i służbowych posiadał rusznikarz Marian Talaga (ur. 1916) pracujący w pułkach lotniczych w Polsce i w Anglii.
  • rymarze (siodlarze)- wyrabiający uprzęż konną, siodła, skórzane pasy, itp.
Rymarze pracowali w Choczni już w XVII wieku: Walenty (notowany w 1601), Paweł (w 1661), Tomasz (w 1670). Ostatnim znanym rymarzem był Józef Siwiec (przełom XIX i XX wieku), który naprawiał też meble skórzane.
  • rzeźnicy/masarze- zajmujący się ubojem zwierząt i obróbką mięsa, w tym wyrobem wędlin.
Na przełomie XVIII i XIX wieku istnieli w Choczni rzeźnicy gminni, wykonujący swój zawód nie na potrzeby mieszkańców, ale stale przemieszczających się przez wieś i kwaterujących oddziałów wojskowych.
Znani byli wtedy między innymi: Grzegorz Cibor (1789), Roch Ryczko (1797), Jan Kowalczyk (1808).
Z czasów późniejszych warto wymienić: Marcina Kręciocha (lata 30-ste XIX wieku), Mikołaja Widlarza (1832), Wojciecha Szczura (1833), Jakuba Widlarza (1833) i Józefa Widlarza (po 1856). Natomiast Już w XX wieku rzeźnictwem, masarstwem i sprzedażą na miejscu swoich wyrobów parali się:  Mojżesz Aaron Haas (1906), Łukasz Małusecki (1913), Zygmunt Bernacik (1941), Andrzej Kuś (ur. 1902), Jakub Porębski (ur. 1896), Ludwik Porębski (ur. 1894), Józef Ramęda (ur. 1906), Joachim Schoengut (ur. 1877), Stanisław Widlarz (ur. 1912) i Jan Wymysło (ur. 1902). Niektórzy działali także poza Chocznią: Klemens Bury (ur. 1920 - w Katowicach i w Andrychowie), Jan Łapka (ur. 1884- w USA), Ignacy Nęcek (ur. 1890- w Wadowicach), Moses Zuckerbrod (ur. 1891- w Krakowie).
  • snycerze- specjalizujący się w rzeźbieniu w drewnie elementów mebli lub wystroju wnętrz (na przykład kościelnych).
Znanym snycerzem był w Choczni wykonawca rzeźb kościelnych Szymon Guzdek (ur. 1818)- teść Jędrzeja Wowro, który też zresztą przez pewien czas mieszkał w Choczni (ale tworzył raczej w późniejszych latach). Wyróżniał się również już za młodu Ignacy Balon.
Snycerzem z dyplomem Państwowej Szkoły Przemysłu Drzewnego w Zakopanem był natomiast Franciszek Twaróg (ur. 1906), noszący później nazwisko Jaśmiński.
  • stolarze- wykonujący z drewna meble i inne przedmioty codziennego użytku.
Najbardziej znanym stolarzem na terenie Choczni był Leon Bąk (ur. 1898), absolwent Państwowej Szkoły Przemysłu Drzewnego w Zakopanem. Po uzyskaniu dyplomu mistrzowskiego w 1926 roku wykonał między innymi: konfesjonały, ławki, drzwi na chór dla choczeńskiego kościoła oraz liczne meble dla potrzeb szkoły i Domu Ludowego. Pracę w stolarstwie łączył z aktywną działalnością społeczną w choczeńskim samorządzie i w Kasie Stefczyka.
Nieco wcześniej "Fabrykę Krzeseł" otworzył w Choczni Jan Twaróg (ur. 1877), były pracownik Fabryki Mebli, Trumien i Parkietów pod Ostrawą. Po emigracji do Wielkopolski Jan Twaróg położył podwaliny pod rozwój tego rzemiosła w Murowanej Goślinie niedaleko od Swarzędza. Jego następcą był syn również Jan Twaróg, urodzony w 1915 roku jeszcze w Choczni. Jan Twaróg junior specjalizował się w produkcji mebli biurowych, dla piekarni i masarni. Stał na czele Cechu Rzemiosł Różnych w Murowanej Goślinie i podobnie jak Leon Bąk udzielał się społecznie- przewodził komitetowi budowy szkoły, pomnika Powstańców Wielkopolskich i Ofiar Wojny, organizował rzemieślniczą spółdzielnię produkcyjną, działał jako kurator sądowy i w organizacjach kombatanckich. Pomagali mu w tym wspomniany wcześniej brat: Franciszek Twaróg/Jaśmiński, inny brat Adam Twaróg (ur. 1919) i syn Apoloniusz. W wielkopolskim Szamocinie pracował także w tym samym fachu ich kuzyn Piotr Twaróg (ur. 1901). Innym znanym stolarzem z Choczni był Józef Widlarz (ur. 1862), właściciel dużej stolarni parowej w Mistku na Morawach. Z pracujących w Choczni wyróżniali się między innymi: Józef Sikora (1783), Andrzej Szczur (1784), Mateusz Szczur (1786), Jan Kumorek (1786), Jan Kanty Bąk (1808), Walenty Bąk (1809), Jan Ławicki (przed 1830), Franciszek Pawlica (1844), Karol Młyński (od lat 60-tych XIX wieku), Rafał Bargiel (przed i po II wojnie światowej) oraz Jan Bałys (ur. 1895), Jan Filek (ur. 1907), Józef Góralczyk (ur. 1907), Jan Kręcioch (1893) i Jan Wcisło (ur. 1912).
  • szewcy- wytwórcy obuwia, zajmujący się też jego naprawą.
Pierwszym znanym szewcem z Choczni był Szymon Wcisło (1656), zwany Cholewa.
Już w pierwszej połowie XVIII wieku bardzo znanym szewcem mieszkającym w Choczni był Sebastian Stankowicz nazywany Chachuła, starszy cechmistrz cechu szewskiego w Wadowicach (1735), przodek wielu znanych wadowickich Stankowiczów/Stankiewiczów. Jako szewcy pracowali ponadto: Jakub Stankowicz (1751), Błażej Cibor (1783), Jan Kanty Cibor (1783), Mikołaj Odrobina (1783), Walenty Stankowicz (1783), Ignacy Wcisło (1783), Sebastian Zając (1783), Tomasz Zając (1783), Łukasz Szymonek (1784), Kacper Stankowicz (1787), Błażej Cap (1789), Maciej Cibor (1808), Urban Zając (1808), Wawrzyniec Cibor (1809), Paweł Kręcioch (I połowa XIX wieku- w Wadowicach), Jan Kanty Pamuła (lata 30-ste XIX wieku), Tomasz Romański (1844), Walenty Walusiak (1863), Antoni Woźniak (1879), Kacper Legut (ur. 1878 - aktywny działacz polityczny i społeczny), Michał Sabuda (ur. 1891), Jan Kiznar (ur. 1906), Tomasz Wider (ur. 1887), Władysław Zając (ur. 1913), Józef Sebastian Żak (ur. 1866).
  • ślusarze- zajmujący się obróbką metali na zimo- dawniej głównie ręczną, później również mechaniczną.
Najbardziej znanym ślusarzem z Choczni był Stanisław Turała (ur. 1907), posiadając uprawnienia mistrzowskie prowadził zakład w Wadowicach.
Jako ślusarze pracowali także: Edward Antecki (ur. 1890), Adolf Główka (ur. 1911), Antoni Hupert (ur. 1852), Józef Jabłoński (ur. 1896), Czesław Sępek (ur. 1906), Franciszek Skowron (ur. 1881), Wojciech Świętek (ur. 1899), Ludwik Turała (ur. 1909), Kazimierz Woźniak (ur. 1906).
  • tkacze, nazywani też knapami lub textorami, a zajmujący się wytwarzaniem tkanin (w Choczni często z lnu) i ich wykańczaniem.
Tradycje choczeńskiego tkactwa sięgają 1594 roku, co oznacza, że udowodnione początki tego rzemiosła w Choczni są wcześniejsze, niż w Andrychowie !
Niestety w połowie XIX wieku tkactwo w Choczni zupełnie podupadło. Miejscem kojarzącym się z tkactwem w Choczni było tak zwane bielidło- brzegi nieistniejącego obecnie stawu u podnóża Pagórka Malatowskiego, gdzie tkacze wybielali na słońcu swoje tkaniny. Znanymi tkaczami w Choczni byli: Wit Szczepaniak (1603),  Sebastian Żak (1656), Maciej Brandys (1783), Kacper Cibor (1783), Klemens Piątek (1783), Marcin Pietruszka (1783), Szczepan Pietruszka (1783), Maciej Stankowicz (1792), Jakub Cibor (1829), Wojciech Cibor (1810), Mateusz Kolber (1810), Józef Matlak (około 1830), Wojciech Biel (1833), Stanisław Wyrwalski (po 1842). O tkaczu Franciszku Widlarzu z Choczni wspominają jeszcze źródła czeskie w 1877 roku.
  • węglarze- trudniący się wypalaniem węgla drzewnego w mielerzach, czyli specjalnych kopcach ziemnych.
Jedynym znanym węglarzem z Choczni był Jerzy Strzeżoń, odnotowany w 1727 roku.
  • wytwórcy urządzeń rolniczych
W 1903 roku Wawrzyniec Świętek oferował młynki własnego wyrobu do czyszczenia zboża "z plew, kąkola, stokłosy i nikłego zboża" w cenie od 20 do 40 koron oraz ule stożkowe i zamkowe.
  • zegarmistrze, zajmujący się naprawą zegarów i zegarków, a także ich wytwarzaniem.
Najbardziej znanym zegarmistrzem w Choczni (w roku 1925) był Ludwik Woźniak (ur. 1899), który wyemigrował do Kanady i prowadził w Toronto usługi zegarmistrzowskie oraz sklep z zegarkami.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Słownik wyrazów i zwrotów w Choczni używanych- "C" i "Ć"


  • cacany- ładny (do dziecka)
  • cajg- materiał na ubranie robocze, drelich
  • cejco/ceć co- nie byle co, coś wspaniałego, pięknego
  • celadzin- rosły chłopiec lub młodzieniec
  • celina- nieprzepuszczalna glina, nieurodzajna ziemia
  • cepiga/czepiga- uchwyt pługa
  • cetnar- miara masy, około 40 kilogramów (miara galicyjska do 1857 roku), później około 56 kilograjmów (miara austriacka)
  • cewieć- chorować
  • chaberdzie- zarośla krzaki; gałęzie
  • chałupnik- chłop posiadający chałupę, ale nie posiadający pola
  • chałat- fartuch (szkolny)
  • chochla- łyżka wazowa, warząchew
  • chrebaczny/chrobaczny- robaczywy
  • chrebok/chrobok- robak (w szczególności w owocach)
  • chrosta- krosta, wyprysk
  • chudok- biedak
  • chybać- wyrzucać widłami gnój z chlewa
  • chyrlać- kaszleć
  • ciamkać- mlaskać
  • ciapać- strącać owoce z drzewa (np. jabłka)
  • ciaplać sie- kąpać się
  • ciapurtka- papka; błoto
  • ciasnocha-  halka, spodnia koszula u kobiet
  • cielisia- cielaczek, cielątko
  • cieślica - narzędzie do obrabiania pni drzew
  • cie wy! - coś takiego, coś podobnego! (okrzyk zdziwienia)
  • cihi/ci! - komenda dla konia, aby skręcił w lewo
  • cik- niedopałek papierosa, pet
  • cimuś/cimek- cwaniaczek, obłudnik
  • ciućmok- ciemniak, idiota
  • ciuka- gęba, twarz 
  • ciulać- sikać (oddawać mocz)
  • ciupać- rąbać drewno na szczapy
  • ciutrać- źle wykonywać jakąś robotę, partaczyć
  • ciutrok- nie mający wprawy w konkretnej czynności, fuszer, partacz
  • ckać- odbijać się, mieć czkawkę
  • cnić- przykrzyć, nudzić
  • cubka- kok
  • cubrzyć- ciągnąć za włosy; mierzwić włosy
  • cudować- wydziwiać
  • cumel/cumelek- smoczek dla dziecka
  • curik/curyk!- nazad! (komenda dla konia z niemieckiego zurück)
  • cweterek- sweter dla dziecka
  • cwibak- keks
  • cyckać- ssać
  • cygańskie mydło- rodzaj popielatej glinki o konsystencji masła, spotykanej na brzegu rzeki
  • -cyn, -cyne, -cyno- przyrostek niektórych zaimków dzierżawczych (np. Woźnioccyn waryjot, Bliźnioccyne zyto, Zajgiercyno chałupa, babcyn brat)
  • cyrkulorka- mechaniczna piła tarczowa
  • cyrkuł- jednostka podziału administracyjnego Galicji, z grubsza odpowiednik dzisiejszego powiatu
  • cyrniawa/czerniawa- ciemna chmura deszczowa lub burzowa
  • cześnie- czereśnie
  • czupy- większa ilość garnków
  • ćmoje-boje- bajki, bzdury, banialuki
  • ćmok- ciemność, noc, np. w zwrocie chodzić po ćmoku (po nocy)
  • ćmusyć/ćmosyć/ćmuszyć/ćmoszyć- zajadać ze smakiem, pałaszować
  • ćwiertnia- miara objętości ciał sypkich, 15.4 litra (od 1857 roku)
  • ćwiękować- przeżuwać pokarm (o krowie)

piątek, 17 listopada 2017

Wspomnienia Józefa Sępka - część II

Ciąg dalszy wspomnień chocznianina Józefa Sępka (1902-1942), których pierwsza część była zamieszczona przed tygodniem. (link)

(...) Następnie poszedłem znów na służbę- do Klasztoru Karmelitów Bosych w Wadowicach. Miałem wtenczas coś 14 lat. Początkowo pracowałem w ogrodzie z braciszkiem zakonnym, następnie po pół roku przydzielono mnie do kuchni, do pomocy kucharzowi. W klasztorze było mi najlepiej. O ile kiedyś mógłbym coś powiedzieć o komunie, to ona tu panowała pod jednym względem, a mianowicie wyżywienia. To co jadał sam przeor jadła cała służba. Nie było żadnych wyjątków. Zarabiałem tu nieźle, gdyż co miesiąc dostawałem 10 koron i coś niecoś z garderoby. Obchodzono się ze mną również bardzo dobrze.
Tu już zacząłem pojmować, co to znaczy praca zorganizowana, jaka tu panowała. Wstawałem i szedłem na spoczynek o jednej oznaczonej porze. W wolnych chwilach czytałem książki, z początku pobożne, ale ponieważ były bardzo nudne i monotonne, zacząłem czytać inne, jak opisy podróżnicze i inne powieści, gdyż biblioteka była olbrzymia. Prócz tego przez pół roku pełniłem rolę ministranta, usługując codziennie rano do mszy, co sprawiało mi dużą przyjemność, zwłaszcza matka cieszyła się, że zostanę braciszkiem. Na pozór byłem zadowolony. Mnie jednak wciąż coś pchało gdzie indziej. Mimo dobrobytu buntowałem się na myśl, że tu zostanę do śmierci za służącego. Horyzont myślowy rozszerzał się i było mi już za ciasno !
Po roku odszedłem zasobny w siły ciała, jak również moralnego wychowania chrześcijańskiego, które stamtąd wyniosłem w dalszą wędrówkę.
W tym właśnie czasie miałem możność widzieć skutki przeciągającej się wojny. Nie zdawałem sobie oczywiście jeszcze sprawy, co to jest wojna i dlaczego się ją prowadzi. Pamiętam jakie to sceny działy się podczas wystawania w ogonkach, gdzie ludzie czekali całymi godzinami, by dostać kawałek chleba lub szczyptę cukru. Sam często musiałem się ustawić w takim szpalerze, gdzie mnie o mało nie zadusili. Ile to razy wystałem się godzinami i nic się nie otrzymało, gdyż przed samymi drzwiami jak już byłem, zabrakło chleba lub cukru. Na sobie doznałem "zbawczych" skutków wojny, gdy mi się jeść chciało.
Podczas ofensywy Rosjan na Gorlice i Kraków w Wadowicach stały piekarnie polowe. U żołnierzy dało się nieraz kupić chleba i naturalnie musiałem to czynić ostrożnie, gdyż proceder ten był surowo karany. Ludzie ze śmietników wygrzebywali ochłapy jedzenia. Przydał mi się wtenczas język niemiecki, którego się w szkole uczyłem. Widziałem rannych całe masy, przywożonych do szpitala w Wadowicach. Zgroza była na nich patrzeć, jak który nie miał rąk i nóg. Także widziałem jak chowano tych obrońców- bohaterów na cmentarzu wojskowym, kładąc po 100 do jednego wspólnego grobu, przesypując ich obficie wapnem. Za ich poświęcenie nie dano im trumny nawet- chowano na wpół nago, gdyż zaledwie w kalesonach.
Co tydzień podziwiałem jak odchodziły strojne marszkompanie na front, ubrane w zieleń, jakby szły na zabawę. Tak szedł kwiat ludzki na rzeź, żegnały ich rozdzierające jęki i płacz, które starała się przygłuszyć orkiestra wojskowa. Nie żałowano przy tym święconej wody i ognistych przemówień oraz błogosławieństwa. 
(...) Z klasztoru udałem się na praktykę, lecz do innego działu. Mianowicie do handlu śniadankowego, przy którym mieścił się wyszynk wódek z restauracją. Tu pod względem wyżywienia było mi też źle. Szefowa była skąpa, wskutek czego głód musiałem zaspokajać w sklepie, zjadając niektóre artykuły żywnościowe. Ja dorastałem i w tym okresie najwięcej potrzebowałem jeść. Nie wysypiałem się, gdyż szedłem spać o 12-stej, a wstawałem o 7-mej. Tak mijał mi czas na pracy. Byłem jak niewolnik. W niedzielę jedynie miałem coś 4 godziny wolnego po południu.
Moi dwaj bracia poszli w moje ślady- nie chcieli już służyć i też chcieli się czegoś nauczyć. Jeden starszy poszedł do ślusarza, drugi do masarza na praktykę. Ten ostatni jeszcze najlepiej dokonał wyboru, miał co jeść.Pomimo wielkich trudności, z jakimi walczyliśmy rękami i nogami, trzymaliśmy się, by wytrwać do końca. Brat który uczył się na ślusarza był w dodatku bardzo wątły. Do pracy musiał dochodzić z domu codziennie, robiąc około 8 km dziennie. Zima dla niego była straszna, gdyż nie miał się w co ubrać i prawie na pół boso chodził do pracy. Dosyć że skończył praktykę i zdał egzamin na ślusarza. Co to był za sukces i uciecha, miał bowiem w rękach fach !
W roku 1919 poszedłem jako 16-letni ochotnik na odsiecz Lwowa. Matka się śmiała ze mnie, gdy się z nią żegnałem. Niedługo przekonała się, że nie żartowałem. Szefowi nic nie mówiłem o mym przedsięwzięciu, gdyż by mnie nie puścił. Po trzech miesiącach wojaczki wróciłem do domu. Gdy opowiadałem matce moje przygody, to śmiała się i płakała na przemian. By ją pocieszyć dałem jej 300 koron uskładane z żołdu, który wynosił 115 koron za 10 dni.
Za kilka dni poszedłem na stare miejsce, skąd uciekłem do wojska. Nie było mi jednak dane skończyć praktyki, gdyż pryncypał wkrótce sklep sprzedał, a mnie dał tylko zaświadczenie, jaki czas byłem u niego. Była to późna jesień.
Przez zimę musiałem nudzić się w domu i przemyśliwać, co dalej robić, gdyż matka była skołatana i nie miała głowy, aby mi w tym pomóc. Ojciec jakby nie istniał. Kolegów nie miałem, ani ich nie szukałem. Tego rodzaju częste zmiany wyrobiły u mnie wiele cech dodatnich, uczyły samodzielności. Domu już nienawidziłem i tęskniłem do innego życia. 
Gdy tylko pierwsze dni wiosny nastały wyjechałem z domu i udałem się na Górny Śląsk, na chybił trafił szukać jakiej takiej pracy. W praktyce wydarłem się do nitki prawie, więc palącą sprawą było sprawienie sobie ubrania. Na Śląsku podówczas administrowały oddziały francuskie, włoskie i angielskie. Był to okres plebiscytowy. Naturalnie musiałem się szwarcować z jednym kolegą przez Wisłę między Oświęcimiem a Bieruniem. Po szyję się brodziło w zimnej wodzie, lecz dość szczęśliwie  bez przeszkód przebyliśmy granicę i dostaliśmy się na drugi brzeg. Tego samego dnia pojechałem do Brzezinki przed Mysłowicami.
Górny Śląsk zaimponował mi na pierwszy rzut oka. Z ciekawością dziecka podziwiałem z dala lasy kominów i smugi dymów, który świadczył o ich czynności. Nadzwyczaj podobały mi się stacje kolejowe, koleje i drogi żelazne. Czystość i porządek tu panujący, uczyniły na mnie największe wrażenie, gdyż lubiłem zawsze czystość i nienawidziłem brudu. Pracę zaraz dostałem na jednej z kopalń koło Brzezinki tzw. "Laryszu", chociaż nie bez pewnych trudności, gdyż sztygar, który mnie przyjmował do roboty powiedział, że jestem "zu jung" (za młody). Prosiłem go, że jestem bez wyjścia i przyjął mnie.
Dziwne uczucie ogarnęło mnie, gdy po raz pierwszy zjeżdżałem windą jako 17-letni chłopiec ze starymi górnikami do wnętrza kopalni na głębokość 120 metrów. Zaczęła się ciężka i znojna praca jak na mój wiek. Jakże inaczej wygląda ona na powierzchni ziemi. Specjalnie ciężka była dlatego, że grubość pokładu węgla wynosiła zaledwie 60 do 80 centymetrów. Były to tak zwane węgle gazowe wyborowej jakości. Ze względu na bezpieczeństwo miała dodatnie strony, gdyż na wysokich pokładach wystarczy mały kawałek węgla lub kamienia, aby człowieka zranić lub zabić. N atak niskim pokładzie obsuwający się kamień 10 do 30 kg zesunie się prawie po plecach bez szkody. Wielkie przestrzenie trzeba było przebywać zgiętym we dwoje. Gdy z początku chciałem przez omyłkę podnieść głowę, uderzyłem całą siłą o kapę lub górną warstwę pokładu, aż gwiazdy zobaczyłem. Jakie to trudności musiało sprawiać ludziom, którzy byli dorośli, bo ja byłem przecież mały. Przez 2 tygodnie tak mnie kości bolały, że nie mogłem się wyprostować.
Przez rok pobytu przeszedłem na kopalni niemal wszystkie rodzaje prac- a więc ciskałem wózki próżne i z węglem, ładowałem węgiel do wózków, smarowałem maszyny pomocnicze, itd. W końcu zostałem przydzielony jako pomocnik przy szramowaniu węgla. Jest to praca najcięższa i polega na tym, że eksploatuje się węgiel mechanicznie za pomocą specjalnej maszyny, poruszanej zgęszczonym powietrzem tzw. "Schrammmaschine".  Samo ustawienie tej maszyny stanowiło wielką trudność. Sama część ruchoma zwana cylindrem ważyła około 150 kilogramów. Zawieszenie i przymocowanie cylindra było uciążliwe, gdyż z powodu bardzo niskiego pokładu nie można się było wyprostować i tym samym wykorzystać siły całego ciała tak koniecznej. Trzeba było zatem te uciążliwe operacje wykonywać klęcząco, gdzie sam tułów pracować musiał za całą część ciała.
Ładowanie węgla do wózków wykonywało się również klęcząco, a nawet leżąco. W dodatku przodek był oddalony, trzeba było transportować węgiel na żelaznych nieckach kilkanaście metrów. Takich wózków ładowało się na szychtę (8 godzin) 10 do 15 sztuk, a każdy wózek miał około 700 kg węgla pojemności.
Dwa razy ledwo uniknąłem zasypania podczas zawalenia się olbrzymiej ściany. Zakosztowałem więc i tego rodzaju życia i coraz lepiej zaczynałem rozumieć jego sens.
(...) W kopalni były wszędzie całe tumany pyłu węglowego i dymu unoszącego się w powietrzu, którym musiało się przez całe 8 godzin oddychać. Po odstrzale dynamitowym wskutek niskiego pułapu dym nie miał ujścia. W dymie górnicy wyglądają jak cienie i jeden drugiego prawie nie widzi. Światełka latarek tylko dają znać, gdzie się kto znajduje. Gdy pierwszy raz znalazłem się w taki smrodzie zachorowałem i musiano mnie na pół przytomnego wynieść na powierzchnię. Często są miejsca w kopalni, gdzie jest mokro. Wtedy człowiek jest zmoczony do nitki.
Wielkim dobrodziejstwem są na kopalni łazienki, gdzie każdy człowiek może się przebrać przed pracą, a po pracy umyć porządnie. Zbrudzone i mokre ubranie wyciąga się na łańcuszku do góry, zamyka na kłódkę i zostawia  do następnego dnia. Gdy znów idzie się do pracy w ten sposób wiesza się ubranie, w którym przychodzi się do roboty i które służy do spaceru także.
Mieszkałem w tzw. Schlafhausie. Jest to rodzaj koszar, gdzie jest kantyna i gdzie można się stołować. W jednej z izb było nas najmniej 20-stu różnego wieku. Smród unoszący się z karbidu czuć było wszędzie. Warunki jakie tu panowały dla mnie były opłakane. Dlatego że byłem najmłodszy musiałem często znosić kaprysy starszych robotników. Trzeba im było różne posługi załatwić.
(...) Zarobek mój wynosił na 2 tygodnie około 60 RM, z czego połowa szła na utrzymanie, reszta na ubranie i inne osobiste potrzeby. Cieszyłem się zawsze, ilekroć zbliżał się termin wypłaty, że będę mógł kupić sobie coś. Matce też dawałem od czasu do czasu część mojego zarobku. Pamiętam jak raz na Boże Narodzenie gdy przyjechałem do domu przywiozłem w plecaku węgla kawał, który sam z głębi wyniosłem, jako namacalny dowód mej pracy, aby sobie nim w piecu napaliła. 
Podczas mego pobytu na terenie Górnego Śląska zetknąłem się bliżej z jego mieszkańcami- Górnoślązakami. Ludzie ci bez porównania stali na wyższym poziomie pod każdym względem od emigrantów z Galicji względnie Kongresówki. Przede wszystkim zauważyłem, że stopa życiowa była tu bez porównania lepsza, jak również warunki bytowania. Czystość na każdym kroku bezwzględna, tak w domu , jak i na ulicy lub w sklepie. Każdy Górnoślązak umiał pisać i czytać, czytał gazety i orientował się szybko. Jednym słowem byli to ludzie kulturalni i uprzejmi. Spotykałem się z rodowitymi Niemcami, lecz nic nie mogą powiedzieć, żeby byli ujemnie nastawieni do Polaków. Gdy na przykład poszedłem coś kupić w sklepie, to wzruszała mnie ich grzeczność, nigdzie nie spotykana. Przydał mi się w takich wypadkach język niemiecki, którego się w szkole nauczyłem. Skarżyli się tylko nieraz Górnoślązacy na małe zarobki. Czynili porównania, że przed tym nigdy nie było maszyn, mniej węgla górnik ufedrował (urobił), mniej się napracował, a zarobił 10 razy tyle. W dodatku robotę popsuli emigranci z Galicji w ten sposób, że ją wyśrubowali na ostatni guzik. Dlatego też Ślązacy byli ujemnie nastrojeni do nich.
(...) Gdy czasem pojechałem do Katowic lub Mysłowic po zakupy, spoglądałem na chłopców sklepowych, którzy byli ładnie ubrani i dobrze wyglądali. Postanowiłem opuścić pracę, by dokończyć zaczętą praktykę.
Po upływie roku tej ciężkiej pracy z żalem żegnałem te strony. Pomimo tego, że zawsze się pociłem i nigdy nie byłem pewny, czy zobaczę powierzchnię ziemi, to polubiłem tę pracę. Łoskot piekielny maszyn, powstały z rytmu pracy był mi piosenką. Pracowałem ciężko, a nigdy nie czułem zmęczenia ani nudy- a trzeba wiedzieć, że co trzeci tydzień miałem szychtę na noc. Wolałem 10 razy tę pracę, jak służbę na wsi lub praktykę u pryncypała. Przed tym nigdy nie miałem czasu, teraz mi go zbywało.Mogłem studiować jak akademik i wiem, żem robił postępy. Teraz jeszcze dobitniej zrozumiałem, jak korzystnie wpływa na robotnika 8-mio godzinny dzień pracy. Zrobiłem swoje i resztę doby 16 godzin byłem zupełnie wolny. Na służbie i w praktyce pracowałem 16 godzin na dobę w lepszych warunkach, a zawsze byłem zmęczony i osowiały.
(...) Przez cały czas pobytu na kopalni należałem do organizacji górniczej i co miesiąc wpłacałem przypadającą składkę. Udziału czynnego oczywiście nie brałem ze względu na mój wiek młody. Stwierdziłem, że niektórzy robotnicy z byłej Galicji niechętnie zapisywali się w szeregi organizacji. W przeciwieństwie do nich Górnoślązacy wszyscy należeli i czynny brali udział w życiu organizacji i w razie potrzeby umieli zająć  zwarte stanowisko.
Po pracy w czasie odpoczynku czytywałem gazety lub książki, częściej jednak prałem swoją bieliznę i łatałem ubranie przeznaczone do pracy.

środa, 15 listopada 2017

Fundacja dzwonów w 1875 roku

W 1875 roku parafia choczeńska pod kierownictwem sprawującego posługę proboszcza księdza Józefa Komorka zrealizowała przebudowę dzwonnicy i zakup nowych dzwonów kościelnych.
Zasadniczy koszt tego przedsięwzięcia stanowił zakup nowego dużego dzwonu, który wykonano w ludwisarni w Lublanie, dzisiejszej stolicy Słowenii, częściowo z materiału uzyskanego z przetopienia starych dzwonów z Choczni.
Dzięki temu koszt wykonania i dostarczenia nowego dzwonu parafii choczeńskiej (prawie 1487 złotych reńskich) zmniejszył się niemal o połowę- do kwoty 752 złotych reńskich i 23 grajcarów.
Na ten koszt składały się:
  • koszty transportu starych dzwonów do Lublany,
  • koszty dokumentów przewozowych i korespondencji (w tym telegramów),
  • koszty materiałowe (dopłata do materiału uzyskanego z przetopienia starych dzwonów),
  • koszt wykonania wału, zakucia i serca dzwonu,
  • koszt rzemieni,
  • koszty transportu dzwonu z Lublany do Choczni (koleją do Oświęcimia, a następnie na platformie ciągniętej przez konie).

Natomiast remont dzwonnicy kościelnej kosztował dodatkowo prawie 64 złote reńskie, co oznaczało, że koszt całkowity przedsięwzięcia wynosił nieco ponad 816 złotych reńskich.
Ponieważ ze zbiórki urządzonej przez parafię uzyskano 718 złotych i 49 grajcarów, to różnicę dopłacono z funduszu zapasowego parafii.
Do ufundowania dużego dzwonu przyczynili się nie tylko parafianie choczeńscy, ale i księża pochodzący z Choczni lub z Chocznią związani oraz osoby świeckie.

I tak:
  • ksiądz Antoni Maciejczyk ofiarował na ten cel 10 złotych reńskich,
  • ksiądz Józef Bylica- 5 złr,
  • ksiądz Wojciech Bryndza- 5 złr,
  • ksiądz proboszcz Jóżef Komorek- 12 złr i 26 grajcarów,
  • ksiądz Antoni Bryndza- 2 złr,
  • Jan Smolarski, syn byłego organisty Walentego Smolarskiego- 10 złr,
  • Kazimierz Warzeszkiewicz, sędzia z Wadowic- 5 złr.
Wśród ofiarodawców zbiorowych znaleźli się:
  • pielgrzymi na odpust częstochowski- 5 złr,
  • pielgrzymi na odpust kalwaryjski- 2 złr,
  • panny noszące obrazy na procesjach parafialnych- 1 złr,
  • drużbowie z wesel: Franciszka Komana, Franciszka Góry i Jana Szczura- 3 złr i 25 grajcarów.
Na apel o zbiórkę funduszy na dzwon odpowiedziało 274 gospodarzy z Choczni (na 400 numerów domów ogółem) oraz 25 gospodarzy z Kaczyny, wpłacając różne kwoty (co najmniej 30 grajcarów).
Największym fundatorem indywidualnym był chocznianin Jędrzej Guzdek (ur. 1799), który ofiarował na dzwon 100 złotych reńskich.
Taka sama kwota wpłynęła z legatu po zmarłym Walentym Balonie.
Wysokością wyróżniały się ponadto wpłaty, których dokonali:
  • Wojciech Styła - 15 złr,
  • Jan Paterak - 10 złr,
  • Józef Czapik (wójt i organista) - 6 złr 30 gr,
  • Franciszek Cibor - 5 złr 18 gr,
  • Wojciech Szczur, Wojciech Widlarz, Jakub Gurdek, Jan Ścigalski, Jan Wójcik i Jan Woźniak (kołodziej) po 5 złr,
  • Franciszek Guzdek - 4 złr,
  • Szczepan Malata, Mikołaj Pietruszka, Kacper Byrski, Tomasz Drożdż, Franciszka Pindel, Jan Kumorek, Antoni Gajda (nauczyciel) i Kazimierz Leśniak - po 3 złr.
Oprócz zbiórki pieniężnej wśród właścicieli gospodarstw ("numerów") przyjmowano również wpłaty od komorników (bezrolnych), kawalerów i panien, co przyniosło niebagatelną  sumę 40 złotych reńskich.

Docenić należy także bezpłatny wkład w robociźnie, materiałach i usługach, który wnieśli:
  • Jan Paterak (transport dzwonu końmi z Oświęcimia),
  • Jan Kręcioch (liny),
  • Józef Pindel (transport konny),
  • Jakub Sikora (usługi kowalskie),
  • Józef Drapa (transport konny),
  • Ignacy Dąbrowski (robocizna przy remoncie dzwonnicy, wykonanie urządzenia do wciągnięcia dzwonu na wieżę),
  • Wojciech Styła (transport konny),
  • Franciszek Guzdek (transport konny),
  • Jan Szczur (transport konny),
  • Jan Woźniak kołodziej (transport konny),
  • Antoni Sikora (usługi kowalskie),
  • Tomasz Góralczyk (liny),
  • Jan Zając (transport konny),
  • Piotr Widlarz (transport konny),
  • Karol Moński (materiały).
Choć zakup dużego dzwonu stanowił zasadniczy koszt inwestycji w dzwony w 1875 roku, to uwzględnić należy także, że na wyremontowanej dzwonnicy zawieszono jednocześnie:
  • mały dzwon (sygnaturkę) ufundowany przez proboszcza ks. Józefa Komorka,
  • mały dzwon (około 80 kg) ufundowany przez Franciszka Cibora,
  • średni dzwon (około 300 kg) ufundowany przez wójta Józefa Czapika.
Wszystkie wymienione wyżej dzwony zostały poświęcone w 1884 roku i służyły parafii do czasów I wojny światowej, kiedy to władze austriackie przeprowadziły konfiskatę trzech z nich (największych) na cele wojenne.
W przeciwieństwie do wydarzeń związanych z zakupem kolejnych dzwonów w 1927 roku przedsięwzięcie z 1875 roku nie wzbudziło żadnych kontrowersji i zostało przeprowadzone przy zgodnym udziale oraz poparciu finansowym znacznej większości parafian i probostwa.








poniedziałek, 13 listopada 2017

Słownik wyrazów i zwrotów w Choczni używanych- "B"

  • babiniec– przedsionek kościoła, w którym siedzą wyłącznie kobiety, kruchta
  • babka– rodzaj kowadełka do klepania kosy; z reguły kwadratowa, o wypukłej powierzchni, wbijana w gnotek
  • bajtlok- blagier, bajarz
  • bandzioch, bambor– pogardliwie o brzuchu, zwłaszcza wydatnym
  • bańka– bombka choinkowa
  • baranica- męska czapka zimowa z baraniego futra, czarna lub brązowa
  • Bartłomień- Bartłomiej
  • basam ci Turek! – łagodne ostrzeżenie, zwykle kierowane przez rodzica do psocącego dziecka (z węgierskiego, podobne basom mazania)
  • beblok- mówiący szybko a niezrozumiale
  • bedło– źle dopasowany, za obszerny element wierzchniej garderoby (płaszcz, marynarka, żakiet itp.)
  • bejać– wypróżniać się, załatwiać się
  • bekalorz- zapiewajło w kościele i na pielgrzymkach (np. we fragmencie piosenki ludowej "łorganista z bekalorzem jedli kluski za ołtorzem itd.)
  • beło– głębina rzeczna
  • beskursyja- nicpoń
  • bezma– ponoć, rzekomo, niby, jakoby; prawie, niemal
  • bezera– bezecnik; brzydal
  • bezpsia – inwektywa (w l. poj., a zwłaszcza mn.) kierowana pod adresem ludzi bądź niesfornych zwierząt gospodarskich (bezpsie jedne!)
  • bęś- brzdąc, maluch
  • bielidło- miejsce gdzie bielono tkaninę lnianą rozpościerając ją po namoczeniu na słońcu
  • bijok- górna część cepa
  • bitniok- człowiek skłonny do bójki, awanturnik
  • blacha- płyta kuchenna na piecu; piec kuchenny
  • bobo/bobok- postać mityczna, którą straszono dzieci w celu ich zdyscyplinowania
  • bocyć sie- gniewać się
  • bodajś- abyś
  • boginka- postać mityczna, kobieta o wielkich obwisłych piersiach podkładająca ludziom swoje potomstwo w zamian za wykradzione dzieci
  • boisko- środkowa część stodoły, gdzie np. młócono cepami
  • bojcorz- blagier, plotkarz
  • bolok- wrzód, duży pryszcz, odgniat,
  • bomberać sie- lenić się, obijać się
  • borgować- dawać na kredyt (na borg)
  • boty- buty
  • Boży Obiad - stypa po zmarłym
  • brandrura/bratrura- piekarnik
  • brusek/brusik- kamień szlifierski, z reguły obrotowy, wprawiany w ruch korbą
  • brusić- ostrzyć, szlifować; jeść łapczywie, z apetytem
  • bryja- rzadka zacierka (w piosence "od kapusty bańdzioch pusty, a od bryje rzyć nom wyje"); rzadkie błoto; rozmokły śnieg, ciapa
  • brzana- dziewczyna (zwłaszcza atrakcyjna)
  • brzyzek- brzeg
  • buc- penis, członek (wulgarnie); obraźliwie o mężczyźnie bądź chłopcu
  • buchnąć- uderzyć np. pięścią w stół; ukraść coś, podwędzić
  • bucyfoł- głupek, dureń; cham, prostak
  • burnus- płaszcz zimowy
  • burzyć sie- łomotać, dobijać się (do drzwi)
  • byrdziawka- koktajl
  • byrdzić- mieszać
  • bzdyrka- rodzaj drobnych rybek rzecznych
  • bziucka- woda z sodą i octem; ze względu na silne gazowanie używana jako napój orzeźwiający (szczególnie podczas żniw)

piątek, 10 listopada 2017

Wspomnienia Józefa Sępka

Pierwszy fragment wspomnień chocznianina Józefa Sępka, dotyczący okresu przed pierwszą wojną światową. Autor pochodził z Komaniego Pagórka, żył w latach 1902-1942, a jego wspomnienia zostały opublikowane w wydanej w 1938 roku w książce "Robotnicy piszą- pamiętniki robotników" w rozdziale pod tytułem "Awans".

Urodziłem się w roku 1902 w jednej podkarpackiej wiosce Choczni. Rodzice moi też pochodzili ze wsi. Ojciec nawet był  zapadłej mieściny. Należeliśmy do ludzi biednych. Nasz cały majątek stanowiły 3 morgi pola z czego połowa nieużytki i stara chata słomą kryta.
Ani ojciec, ani matka nie mieli specjalnego zawodu- byli wyrobnikami. Matka ledwo umiała pisać, bo chodziła tylko przez rok, czy dwa do szkoły, ojciec natomiast był zupełnym analfabetą. Umiał się tylko podpisać, czego go matka nauczyła.
Trudno się było utrzymać z małego skrawka ziemi, trzeba było pracować zarobkowo. Ojciec był, że tak powiem obieżyświat. Od małych lat jeździł po świecie za pracą- zwykle po Prusach, gdzie pracował, przy czym tylko się dało- na roli lub w fabrykach. Po ożenieniu się z moją matką wyjechał do Niemiec za robotą i przebywał tam całymi latami. Na większe święta zaglądał tylko do kraju. Początkowo dbał o dom i posyłał pieniądze, lecz z czasem zaczął zapominać o żonie i dzieciach, zostawiając je na łasce losu.
Gdy świat zapamiętałem- miałem może lat 5. Niedługo zapisała mnie matka do szkoły ludowej. W wolnych chwilach od nauki pomagałem matce. Popularną moją czynnością było pasienie krowy, naszej jedynej żywicielki. A gdy byłem starszy 8-9 lat pracowałem z matką przy cięższych robotach polowych, jak sadzenie, okopowanie ziemniaków i przy zbiorze innych ozimin.
Do szkoły chodziłem przeważnie o głodzie. Uczyłem się dość dobrze. Czasami tylko, o ile matka miała jakieś grosze, to dała mi, abym sobie kupił chleba podczas pauzy w szkole. Chleb naturalnie jadałem suchy w takich wypadkach. Moja nauczycielka, u której się zwykle zwalniałem, gdy szedłem po chleb do sklepu, który był dość oddalony od szkoły, pytała mnie, dlaczego matka ni daje mi śniadania przed pójściem do szkoły. Moje odpowiedzi brzmiały przez łzy, że niema czasu na gotowanie śniadania. Zresztą ja byłem zadowolony z kawałka suchego chleba, bo częściej się zdarzało, że go nie miałem. Nieraz ślinka szła do ust, gdy widziałem , jak moi rówieśnicy w szkole zajadali chleb z masłem. Moja biedna matka sama starać się musiała o codzienną strawę dla nas. Wielka uroczystość była w domu, gdy mieliśmy chleb, kupowaliśmy go przeważnie na niedzielę lub święta, poza tym jedynym naszym pokarmem były ziemniaki jałowe z takąż kapustą. Śniadania, obiady i kolacje były do siebie podobne. Codziennie były więc trzy jednakowe dania, na śniadanie ziemniaki lub zacierka, na obiad i kolację to samo. Dość często się zdarzało, że obiadu nie było wcale. Mleko, co było po jednej krowie matka musiała w mieście sprzedać, by za to kupić jakieś drobne i potrzebne rzeczy, jak sól, zapałki, naftę, itd. Na głowie matki spoczywał więc cały ciężar, często przekraczający jej siły. Aby podołać wyżywieniu dzieci musiała prócz pracy w domu iść na zarobek do sąsiadów, pracując w pocie czoła na roli. Matka sama nie zjadła- a niosła wszystko prawie dzieciom. Gdy na przykład dostała podwieczorek w pracy, to zawsze przyniosła nam do domu chleba lub z obiadu jakieś przysmaki. Matka była bardzo pracowita, ale brak jej było praktyczności w tej pracy, ile to wysiłków wskutek tego poszło na marne.
Co moja matka przeszła, tego nie da się opisać. Zresztą posądzono by mnie o bujną fantazję. A moim zamiarem jest rzetelnie opisać rzeczywistość bez fałszywej tendencyjności.
Ileż to nocy ona nie spała przemyślając nad nami, co nam dać jeść i w czym będziemy chodzić. Ileż łez wylała, że zdało się, że oczy wypłacze. Matka to wszystko przebolała i zwycięsko przeszła ! Podziwiam dziś jej odporność, że się nie załamała pod tym brzemieniem nieszczęść. Dziś doznaję szczęścia, gdy patrzę na jej postać. Matka moja to bohaterka i męczenniczka losu. Jej poorane zmarszczkami oblicze daje odbicie jak w lustrze przebytych trudów, które znieczuliły jej ciało, za to duch zahartował się w kuźni życia ! Była i będzie dla mnie przykładem. Nie kłaniam się żadnym obrazom ani posągom, czynię to jedynie przed matką. Synowskie serce potrafi tylko ocenić jej trudy i poświęcenie.
W międzyczasie rodzeństwa przybyło. I tak w pierwszym pięcioleciu było nas już czworo: trzech braci i siostra. Ojciec gdy przyjeżdżał czasem do kraju z początku to cieszył się dziećmi. Często przywoził ze sobą jakiś praktyczny podarek- ubranie lub buty. Ale to było tylko z początku. Gdy mu później matka robiła wyrzuty, że zapomina o dzieciach, że cierpimy głód, to odpowiedź jego brzmiała w ten sposób „że dzieci niech idą służyć, że on od sześciu lat służył”.
I na skutek biedy, która z każdym dniem się zwiększała, gdyż ojciec nic nie dawał, musiałem iść na służbę do jednego gospodarza we wsi. Miałem podówczas coś 11 lat. Jako pierworodny rozpocząłem z żalem tę iście krzyżową drogę. W domu pozostało jeszcze dwóch braci młodszych i jedna siostra. Z początkiem uciekałem ze służby do domu, lecz to nic nie pomagało. Trzeba było zostać. Do szkoły posyłała mnie gospodyni tylko dwa razy w tygodniu, ot tak aby kary tylko za mnie nie zapłacić. Trzeba było pracować, a nie uczyć się. Tyle miałem lepiej, że jadłem trochę inaczej i punktualniej. Praca była jednak ponad moje siły. Zasadniczo matka dała mnie tylko do pasienia krów, ale kto tam się pyta o to- po tym byłem do wszystkiego. Jako uposażenie miałem otrzymać 25 reńskich na rok. Miałem straszny kłopot z krowami, które paść musiałem aż cztery i to na powrozie, gdyż pastwisk było tyle, co na długiej drodze polnej, po której obu stronach rosły ziemniaki i zboże. Wstawać musiałem o trzeciej rano i zaczynać codzienną pracę. We znaki dawał się najbardziej noszenie wody w drewnianych konewkach, które próżne były ciężkie, a co dopiero z wodą. Mozolne było także mielenie zboża na żarnach dla świń i na mąkę na chleb. W zimie oprócz tego musiałem wstawać rano i iść młócić zboże w stodole, razem z dorosłymi młockami, wynajętymi do tego celu.
Zamiast pieniędzy za moją pracę pobierała matka zwykle na przednówku żyto lub ziemniaki, których brak było dla wyżywienia reszty rodzeństwa, a ja musiałem chodzić w łachmanach.
Ileż to dzieci dziś żyje w podobnych warunkach, a może w jeszcze gorszych. Co za piękna rola humanitaryzmu byłaby do spełnienia i ile łez przez to można by obetrzeć!
(…)Te same koleje co ja przeszli dwaj młodsi bracia. Gdy tylko trochę odrośli musieli i oni iść na służbę, nie skończywszy nawet szkoły. Ja byłem pod tym względem szczęśliwcem, który ukończył wszystkie cztery klasy ludowe. W żadnej klasie nie repetowałem i miałem ochotę do nauki, tym bardziej, że gimnazjum było tak blisko- w Wadowicach.
Niestety nie było za co się uczyć. Rozlecieliśmy się jak ptaki z walącego się gniazda, by szukać chleba u ludzi. (…)
Ani rodzice, ani koledzy nigdy nie mieli żadnego wpływu na nas. Matka o tyle miała ten wpływ, że dała nas na służbę. Zresztą gdy się nam jeść chciało, sami uważaliśmy za stosowne opuścić dom. Na nasze poczynania miało wpływ tylko życie, silniejsze niż wszystko.
Warunki mieszkaniowe zawsze były w zgodzie z naszym losem. W domu jeszcze było jako tako. Na służbie gdzie byłem, stajnia była na tak wysokim poziomie, że tuż obok krów i żłobu znajdowała się kuchnia. Czyli połowa dużej izby (dom był murowany) była przeznaczona dla krów, a druga połowa na kuchnię. Przepierzenia nie było, choć mogło być z pożytkiem uskutecznione. Znajdował się tu stół do jedzenia, w kącie zaś stało moje łóżko. Proszę sobie wyobrazić higienę w takich warunkach. W lecie naturalnie roje much i innych owadów skrzydlatych, prawdziwy koncert brzęczących owadów trwał całe lato. Zabawne to było, gdy muchy kąsały krowy, a te biły nogami po drewnianych dylach i wywijały na nasze strony swymi ogonami, muchy jednak z ogonów nic sobie nie robiły, spędzone z jednego miejsca, gryzły z większą zajadłością w innym. Wskutek tego wszędzie je można było znaleźć, w zupie, mleku, maśle, itd. Na domiar złego były także zapachy stajenne. W dzień i w nocy czuć było nieznośny odór. Noc była o tyle znośniejsza, że człowiek był zawsze zmęczony pracą, kładł się i spał jak zarżnięty. Zgroza mnie obecnie przejmuje, jak ludzie na wsi mają skromne wymagania odnośnie powietrza. Ile to jeszcze pracy mrówczej trzeba będzie, by ten stan zmienić.
Tam gdzie był mój brat młodszy na służbie, było jeszcze gorzej, gdyż jedzenie gotowano nie na kuchni, lecz na tak zwanym drajfusie- trójnogu, który umieszczony na środku izby i paliło się pod tym trzechnożnym przyrządem ogień. To było zupełnie podobne do ćwiczeń gazowych bez użycia masek. Wszędzie pełno dymu, wskutek czego „dom” taki wyglądał jak jaskinia zbójców, budząc nastrój żałobny. U powały wisiały całe pasma sadzy, osadzone na sznurach pajęczyn. I w takich to warunkach ludzie u nas żyją.
Po dwóch latach służby poszedłem do Wadowic do sklepu żelaznego na praktykę z własnej inicjatywy. (…) Pamiętam tylko, że matka dziwiła się, skąd ja mam takie pomysły. Koledzy moi, których znałem trudnili się popularnym „zbijaniem bąków”, czyli próżnowaniem – nie chciało się im jeść, jak nam. Nam zawsze życie było na piętach, więc musieliśmy być ruchliwi.
A więc zostałem w tym sklepie, bo chciałem zostać kupcem. Do pracy dochodziłem z domu. Znów powtórzyła się historia niejadania śniadań i byłem w sklepie bez życia. Reagowałem z początku silniej, , gdyż na służbie jadałem inaczej. Co miałem jednak robić. Myślałem sobie, że jak zostanę panem, to sobie wszystko odbiję. Niedługo przeniosłem się na inne, lepsze miejsce, gdzie dostawałem już jedno danie, nie pamiętam czy śniadanie, czy na kolację. Był to sklep bławatny, praca lżejsza i higieniczniejsza. W obu tych sklepach byłem coś półtora roku. 

środa, 8 listopada 2017

Chocznianie w Kółku Literacko- Dramatycznym "Ognisko" w Chicago.

W życiu przedwojennej choczeńskiej Polonii w Chicago obok Grona Wzajemnej Pomocy "Chocznia" dużą rolę odgrywało także Kółko Literacko- Dramatyczne "Ognisko".
Jego założycielem w 1925 roku był inżynier Antoni Guzdek (1887-1944), jednocześnie sekretarz Grona, który do Chicago dotarł trzy lata wcześniej.
Sukces "Ogniska" nie byłby możliwy bez udziału dwóch braci Wcisło- Adama (1893-1979) i Józefa (1900-1988), mocno zaangażowanych w jego działalność i wspierających Guzdka.
Obydwaj bracia Wcisło urodzili się w Choczni, a do Chicago wyemigrowali z rodzicami jako dzieci, jeszcze przed I wojną światową.
KLD "Ognisko" działało w dzielnicy Brighton Park i należało do najstarszych oraz najbardziej prężnych organizacji kulturalnych chicagowskiej Polonii.
Cotygodniowe programy "Ogniska" obejmujące: interesujące wykłady, debaty, przedstawienia teatralne, monologi, deklamacje, występy muzyczne, śpiew i taniec były atrakcjami pomagającymi w kultywowaniu polskich tradycji. 
"Ognisko" inicjowało często również wielkie obchody rocznicowe: Trzeciego Maja, ku czci Tadeusza Kościuszki, Bitwy pod Grunwaldem, czy amerykańskiego Dnia  Niepodległości.
W ciągu pięciu lat istnienia (1925-1930) "Ognisko" zorganizowało ponad 150 wieczorków literackich z przeszło tysiącem numerów programowych.
Przypominano na nich twórczość klasyków polskiej literatury: Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Sienkiewicza, Wyspiańskiego, Konopnickiej i innych autorów.
Amatorską działalność teatralną rozpoczęło "Ognisko" wystawieniem komicznej operetki Antoniego Jaxa pod tytułem "Dwaj hultaje w Ameryce".
Następnie sięgnięto po kilka dramatów ludowych i cieszące się dużą popularnością komedie Michała Bałuckiego: wystawiony trzykrotnie "Klub kawalerów", "Grube ryby" oraz "Ciepła wdówka".
Jednak największy sukces osiągnęła farsa Brandona Thomasa pod tytułem "Ciotka Karola", którą zagrano przed licznie zgromadzoną widownią aż siedem razy z rzędu.
Stopniowo zespół "Ogniska" próbował swoich sił w coraz bardziej ambitnym repertuarze, czego dowodem było przygotowanie inscenizacji "Zaczarowanego koła" Lucjana Rydla, zaprezentowanej w 1927 roku audytorium zgromadzonemu w sali przy parafii pod wezwaniem Pięciu Braci Męczenników (Five Holy Martyrs) i powtórzonej wkrótce w północnej części miasta, w sali przy parafii Św. Stanisława Kostki.
Zwieńczeniem działalności teatralnej "Ogniska" było wystawienie "Lilii Wenedy" Słowackiego w 1930 roku.
Dochody uzyskane ze zbiórek podczas występów przeznaczano nie tylko na cele własne, ale i różnego rodzaju inicjatywy społeczne, w tym między innymi zakup dzwonów dla parafii w Choczni.
Podobnie jak w przypadku Grona" także działalność "Ogniska" została ograniczona na skutek kryzysu ekonomicznego w USA, wzrostu bezrobocia i pogorszenia się warunków życia.





poniedziałek, 6 listopada 2017

Słownik wyrazów i zwrotów w Choczni używanych- "A"

Pomysłodawcą utworzenia tej wersji słownika wyrazów i zwrotów używanych dawniej w Choczni był Krzysztof Woźniak, który zadał sobie również trud spisania jego pierwszej wersji.
Liczący aktualnie ponad 700 pozycji i stale uzupełniany słownik Krzysztofa będzie prezentowany tu co tydzień w kolejności alfabetycznej.
Nie należy traktować go jako słownika "gwary choczeńskiej", ponieważ większość zawartych w nim wyrazów i wyrażeń była (i jest) używana także zapewne w sąsiednich miejscowościach.
Nie jest to też ściśle słownik gwary, z uwagi na to, że przy jego opracowaniu uwzględniono niektóre wyrazy z języka literackiego, które są obecnie nieużywane lub uważane za przestarzałe, lecz dawniej występowały w oficjalnych pismach i publikacjach gazetowych powiązanych z Chocznią.
Tytułem wstępu należy również dodać, że język używany na co dzień w Choczni zmieniał się w czasie i niektóre wyrazy i wyrażenia znane na przykład chocznianom z XVIII czy XIX wieku niekoniecznie były zrozumiałe dla ich bardziej współczesnych potomków.
Językoznawcy uważają, że mieszkańcy Choczni posługiwali się dialektem małopolskim języka polskiego, używając zarówno wyrażeń regionalnych typowych dla mieszkańców pogórza (Krakowiaków), jak i gór (beskidzkich Górali).
W słownictwie używanym dawniej w Choczni widać również wpływy niemieckie (austriackie), czeskie/słowackie, węgierskie i śląskie. 
Wraz z rozwojem oświaty, czytelnictwa książek i czasopism oraz powszechną służbą wojskową i podróżami w poszukiwaniu pracy w języku chocznian następował szybki zanik regionalizmów na rzecz słów i wyrażeń języka ogólnopolskiego.

A

Słownik zawiera tylko nieliczne przykłady zaczynające się na tę literę, przeważnie pochodzenia obcego.
"A" na początku wyrazu było wymawiane w Choczni jako "ja-" (na przykład Adam = Jadam) lub "ha-" (na przykład Ameryka =  Hameryka).
  • ady - przecież
  • ancykrys, ancykryst - o dziecku- łobuz, nieznośny, niesubordynowany
  • ancymon - łobuz, gagatek
  • andrut - wafel
  • ankier -  kotew
  • asenterunek, asynterunek - pobór do wojska, przegląd poborowych
  • austernik- właściciel lub dzierżawca domu zajezdnego z karczmą, czyli austerii


piątek, 3 listopada 2017

Choczeńskie rody- Paterakowie

Nazwisko Paterak w powiązaniu z Chocznią zostało użyte po raz pierwszy w 1712 roku, kiedy to w pierwszej kościelnej księdze metrykalnej pod datą 10 kwietnia zanotowano Magdalenę Patorackę, matkę chrzestną Wojciecha Czapa, syna Tomasza i Katarzyny.
Prawdopodobnie ta sama Magdalena podawana jest dziewięć lat później (18 lipca 1721 roku) jako żona Piotra Pateraka i matka ochrzczonego wtedy Jakuba.
Według zapisów metrykalnych Piotr i Magdalena Paterakowie nie mieli więcej dzieci w Choczni.
Analizując jednak dane metrykalne z tego okresu czasu rzuca się w oczy inna para małżonków o tych samych imionach (Piotr i Magdalena), zapisywanych pod nazwiskiem Kleśniak.
Owi Kleśniakowie byli rodzicami: Franciszka, urodzonego w 1716 roku oraz Zofii, urodzonej na początku 1720 roku. Podążając dalej tym tropem udało się ustalić, że w 1746 roku zmarł niejaki Franciszek Paterak, urodzony w 1716 roku, dokładnie w tym samym, co Franciszek Kleśniak syn Piotra i Magdaleny.
Natomiast w 1736 roku pojawia się notatka o chrzcie Sebastiana, syna Antoniego i Ewy Kleśniaków, jedynego dziecka tej pary, co w zestawieniu z informacjami, że w następnych latach odnotowywano liczne potomstwo Antoniego i Ewy Pateraków,  a Sebastian Paterak w 1786 roku poślubił Reginę z domu Gasz, pozwala wysnuć wniosek o pochodzeniu choczeńskich Pateraków od Kleśniaków, których obecność w Choczni da się potwierdzić od I połowy XVII wieku.
We wcześniejszej notatce dotyczącej rodu Turałów udowodniono z kolei zamienne używanie nazwiska Turała i Kleśniak, czyli współcześnie zamieszkujący Chocznię Paterakowie i Turałowie są potomkami tego samego rodu, określanego w najdawniejszych zapisach jako Kleśniakowie i podzielonego na trzy gałęzie (ponieważ część pozostała przy nazwisku Kleśniak) w pierwszej połowie XVIII wieku.
Wszyscy Paterakowie urodzeni w Choczni do połowy XVIII wieku byli albo synami Piotra Kleśniaka/Pateraka, albo Antoniego Kleśniaka/Pateraka (syna Ignacego Kleśniaka) i zamieszkiwali pomiędzy włościami sołtysimi, a plebańskimi (powyżej kościoła).
W Metryce Józefińskiej- austriackim spisie własności do celów podatkowych z lat 1785-1789- rolę Paterakową wymieniono w Niwie Zakościelnej, pomiędzy rolami Szczurów i Garżelów.
W odnalezionym niedawno spisie płatników podatku kościelnego (taczma) z 1803 roku  widnieje Michał Paterak pod numerem 39, który rocznie odprowadzał na rzecz probostwa 4 miarki owsa i 4 miarki żyta.
Czterdzieści kilka lat później w Grundparzellen Protocoll zapisano trzech Pateraków w Niwie Zakościelnej- Błażeja spod numeru 39, Jana spod numeru 51 i drugiego Jana spod numeru 320. Wszyscy trzej byli bliskimi sąsiadami, ich pola rozciągały się od Choczenki, przez Pagórek Ramendowski w kierunku Zawadki.
Własność Jana Pateraka (nr 51)- prawie 12 morgów- przewyższała wówczas znacznie choczeńską średnią i pod względem wielkości areału i szacunkowych rocznych dochodów.
Do utworzonych w tym samym czasie Towarzystw Wstrzemięźliwości i Trzeźwości zapisało się czworo Pateraków: Jan, Błażej, Katarzyna i Marianna.
Wśród darczyńców składających się na choczeńskie dzwony kościelne w 1875 roku znaleźli się także przedstawiciele rodu Pateraków: Jan Paterak oprócz wpłaty 10 złotych reńskich pomagał również własnym zaprzęgiem w transporcie dzwonu z Oświęcimia, a Błażej i Antoni Paterakowie dołożyli po 1 złotym reńskim.
Jeszcze przed I wojną światową na emigrację zarobkową udał się Wojciech Paterak (ur. 1880), który znalazł zatrudnienie w kopalni węgla kamiennego w Marianskich Horach koło Ostrawy.
W czasie I wojny światowej Jan Paterak (ur. 1887), żołnierz 89 pułku piechoty, poległ na froncie wschodnim, a jego brat Wojciech (ur. 1880), żołnierz 16 pułku piechoty,  dostał się do niewoli rosyjskiej i był więziony w Starym Oskole w guberni kurskiej.
W okresie międzywojennym w działalności społecznej w Choczni wyróżnił się Jan Paterak, syn Michała, urodzony w 1893 roku, który w latach 1932-1937 zasiadał w zarządzie Kasy Stefczyka.
Podobnie jak I wojna światowa również i II boleśnie doświadczyła Pateraków z Choczni.
Przebywający na przymusowych robotach w Niemczech stolarz Piotr Paterak (ur. 1918) zginął podczas nalotu bombowego sił alianckich, a Wojciech Paterak (ur. 1913) w kampanii wrześniowej 1939 roku dostał się do niewoli niemieckiej koło Annopola i był przetrzymywany w stalagu w Greifswald.
W kartotece szkód wojennych straty Aleksandra Pateraka z tytułu wysiedlenia, niedostatecznego wynagrodzenia za pracę, uszkodzenia domu i gospodarstwa oraz przepadku ziemiopłodów wyceniono w 1945 roku na 6331 złotych, Jana Pateraka spod numeru 421 (dodatkowo przepadek inwentarza i uszkodzenia drzewostanu) na 5574 złote, innego Jana Pateraka, właściciela 4 hektarów, na 26690 złotych (głównie z tytułu uszkodzenia budynku i wysiedlenia), Kornelii Paterak na 17581 złotych, Piotra Pateraka na 16034 złote, a Wojciecha Pateraka na 8555 złotych.
W latach 50-tych XX wieku eksponowane stanowiska w schyłkowym okresie istnienia samodzielnej choczeńskiej gminy (1953) zajmował wspomniany już wyżej Jan Paterak, syn Michała. Był przewodniczącym Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Choczni i Frontu Narodowego, pierwszym sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i organizatorem na terenie wsi Spółdzielni Produkcyjnej imienia Rokossowskiego.
Nazwisko Paterak nosiło w Polsce na początku XXI wieku 808 osób, najwięcej z nich mieszkało w powiecie mieleckim – 246 osób.
W powiecie wadowickim zamieszkiwało wówczas 30 Pateraków, od kilku do kilkunastu odnotowano także w sąsiednich powiatach oświęcimskim i chrzanowskim.
Teresa Kolber i Ewa Widlarz- autorki prac naukowych na temat choczeńskich nazwisk- wywodzą pochodzenia nazwiska Paterak od łacińskiego słowa „pater”- ojciec.
Przy próbach wyjaśnienia pochodzenia nazwiska Pateraków (czyli odłamu Kleśniaków)  należy także zwrócić uwagę na fakt, że w używanym w Choczni słownictwie gwarowym istniało słowo „patoreczny” w znaczeniu niezręczny, niezgrabny.