Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Józef Wróbel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Józef Wróbel. Pokaż wszystkie posty

środa, 7 grudnia 2016

Wspomnienie o Józefie Wróblu - II

Postać niedawno zmarłego Józefa Wróbla we wspomnieniach jego szkolnego kolegi Ryszarda Woźniaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, podobnie jak zamieszczony wcześniej pierwszy tekst wspomnieniowy (LINK).

Kiedy czasem przyjeżdżam letnią porą do Choczni, lubię siadywać w zacisznym zakątku nad brzegiem rzeki. Wsłuchuję się w cicho szemrzące jej fale, z którymi hen, w dal płyną moje myśli. Obejmuję wzrokiem „Wróblową wyspę” i wracam wspomnieniami do dawnych lat, w których odgrywa ona znaczącą rolę.

(…) Tam właśnie któregoś razu spotkaliśmy starszego ode mnie chłopca, patrzącego na nas zdziwionym wzrokiem. Jasne, rozmierzwione włosy, pucołowata twarz i siwe, poczciwe oczy sprawiały sympatyczne wrażenie. Należały do Józia Wróbla, jednego z synów naszych sąsiadów zza rzeki. Nie wiedziałem wówczas, że los zetknie nas w przyszłości ze sobą.
A stało się to kilka lat później, w szkole, kiedy Józek, patrzący na świat innymi, rozmarzonymi i melancholijnymi oczyma, zaczął nieśmiało spozierać w moją stronę. Zachęcony przyjaznym spojrzeniem dziwnie łatwo przylgnął do mojej osoby, jakby wyczuwał we mnie bratnią duszę. Najpierw wyjawił mi, że interesuje się literaturą, a zwłaszcza poezją, później, nabrawszy snadź większego zaufania, w największym sekrecie wyznał, że pisuje wiersze. Były to rymy naówczas jeszcze prymitywne i nieskładne, lecz tkwiła w nich jakaś pasja i przemożna chęć opisania swych doznań i odczuć związanych z otaczającą nas naturą.
Zostałem jego powiernikiem – czytałem jego wiersze, wyrażałem też o nich swoje, być może nie do końca przemyślane, opinie. Jak już opisywałem, snując swe szkolne wspomnienia, przechowywałem również jego książki – pamiątki po bracie Nastku: utwory Sienkiewicza, Żeromskiego, Prusa, Kraszewskiego, Mickiewicza, Słowackiego – słowem bezcenne bogactwo duchowe jak na owe czasy. Wtedy także, mając 11 lat, zacząłem czytać „Trylogię”, która od razu urzekła mnie swym pięknem.

Po ukończeniu szkoły w roku 1940, nasze drogi się rozeszły. Ja po wysiedleniu zostałem wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, Józek pracował u bauera w Tomicach. Po wojnie wyjechałem do Bytomia i tam zapuściłem korzenie, on zaś pozostał w Choczni i rozpoczął pracę wiejskiego listonosza. Kontakty nasze stawały się coraz rzadsze - z czasem znacznie oddaliliśmy się od siebie. Kiedy raz za czas się spotykaliśmy, odczuwałem jednak pewnego rodzaju wyrzuty, bowiem Wróbel mówił niewiele i był do mnie niezbyt życzliwie nastawiony. Czy zaważyły tu moje nieopatrzne słowa krytyki jego twórczości, czy też był jakiś inny powód, dość, że Józek zaciął się w sobie. Lecz – jak to zwykle bywa – na stare lata człowiek powraca do swej przeszłości, więc i ja postanowiłem odnowić starą przyjaźń. Asumpt ku temu dał mi niedawno wydany tomik jego wierszy, który siostra Jula kupiła mi na pamiątkę.

Podczas naszego pobytu w Choczni w czerwcu 1995 roku zastukałem tedy któregoś ranka do drzwi mojego dawnego kolegi. Po dłuższej chwili zaspany Józek wyszedł przed dom. Usiedliśmy na ławce i patrzyliśmy na siebie. Znamię czasu wyryło swe piętno na naszych twarzach: siwizna na głowach, bruzdy na policzkach, powaga w oczach... Początkowo gospodarz zachowywał się z rezerwą, lecz pomału pierwsze lody zaczęły się przełamywać. Udało mi się stopniowo wytworzyć odpowiedni nastrój, który sprawił, że potoczyła się rozmowa o tym, co Józiowi było najbliższe – jego twórczości. Stwierdziłem, że zapewne włożył w nią całą swą duszę i dodałem, iż chylę czoło przed jego inwencją poetycką, bowiem opiewanie piękna otaczającego nas świata wymaga wielkiego wysiłku myśli i duchowego natchnienia. Umiejętność ta – to jest talent, dar od Boga, trwanie w stanie specjalnej łaski. Usłyszawszy to mój rozmówca wyraźnie się ożywił, a w jego oczach zabłysła jakaś niezwykła iskra; popatrzył więc, jak zwykle, w niebo i po chwili rozpoczął opowieść o swej dawnej przeszłości.

(…) Pradziadkami Józka byli Maria i Wiktor Woźniakowie (kto wie, czy nie byliśmy zatem dalekimi krewnymi), którzy prawdopodobnie zakupili ową połać gruntu w widłach dwóch rzeczek. Tam także postawili swój dom, na którego sosrębie wypisane były ich imiona i nazwisko. Dziadek Wiktor był choczeńskim fryzjerem, a w zasadzie golibrodą. Schodzili się więc doń wszyscy okoliczni gospodarze, którzy chcieli się ostrzyc lub ogolić. Przy tej okazji można było usłyszeć opinie odnośnie aktualnych wydarzeń politycznych, nowinki wioskowe czy też niesamowite historie o boginkach, strachach i upiorach, w czym rej wodził Korzenny, zażywający, jak wiemy, sławy miejscowego bajarza. Tu także poufnie poszeptywano, kto się z kim żeni, kto komu przyprawia rogi itp., czyli przekazywano sobie wszelkie plotki i skandale towarzyskie.

„Zaszywałem się w ciemny kąt, aby tylko móc posłuchać tych różnych, ciekawych wieści – ciągnął Józek. - W ten sposób dowiedziałem się, że w Ameryce ludzie mają w domu takie małe kina w drewnianych skrzyneczkach, które my wiele lat później poznaliśmy jako telewizję. Wiele mówiono o Hitlerze, o wydarzeniach w Związku Radzieckim, a także o wojnie w Abisynii" (…)

Rodzice Józka tworzyli parę odmiennych, zgoła kontrastujących ze sobą typów. Ojciec, wspominany już na tych kartach Szymon Wróbel, był filozofem, wolnomyślicielem i politykiem wioskowym. Ten zamiłowany gawędziarz, który z właściwą sobie swadą umiał opowiadać najprzeróżniejsze historie, mógł tak przegadać całą noc. Jego rangę podnosił fakt, iż w domu było radio – duża rzadkość w Choczni w tamtych latach. Schodzili się więc ludziska do Wróbla, aby sobie posłuchać, co się na świecie dzieje. Ja sam byłem tam z Ojcem kilka razy i zostałem oczarowany owym cudem techniki.
Matka, Maria (czyli po prostu Wróblino), była natomiast nadzwyczaj nabożną niewiastą – codziennie rano biegła do kościoła, zawsze przystępowała do komunii i często zostawała na drugiej mszy. Tymczasem dzieci i cały dobytek zdany był na łaskę losu. Krowy ryczały nieobrządzone, dzieci płakały nienakarmione, a ojciec klął na czym świat stoi, bo sam nie mógł wszystkiemu poradzić. Sam nie chodził do kościoła, tym bardziej więc irytowała go dewocja żony.
Przyjaciel mój miał liczne rodzeństwo, któremu poświęcił sporo uwagi w swych wierszach. Najstarszy brat, Anastazy, był wielce inteligentnym chłopcem i uczył się bardzo dobrze. (...) Nastek chodził do gimnazjum i w 1931 roku zdał tzw. dużą maturę, co było dużą nobilitacją społeczną, jak na owe czasy. Pracował jako główny księgowy w Urzędzie Skarbowym w Oświęcimiu. Był namiętnym palaczem i kawiarzem, lubił też grać w karty i w szachy. Czytał bardzo dużo; wśród krewnych i znajomych słynął jako koneser dobrej literatury. Cierpiał na wysokie ciśnienie i, niestety, nie stosował się do zaleceń lekarskich. Zmarł w roku 1976, mając 64 lata.
Siostra Rozalia (ur. w 1915 r.), miała pewne dewiacje psychiczne – dziś powiedzielibyśmy, że była transseksualistką. Ubierała się po męsku, w sposób wielce cudaczny, co wywoływało wielkie kontrowersje w tamecznym, znanym z nietolerancji, środowisku. Do odzieży kobiecej czuła obrzydzenie; pewnego dnia porąbała swe sukienki siekierką i ucharakteryzowana na mężczyznę ruszyła w świat. Było to jeszcze przed wojną. Po pewnym czasie złapała ją policja w Jędrzejowie (sic!). Nieszczęsną dziewczynę umieszczono w szpitalu dla psychicznie chorych, lecz stamtąd uciekła. Potem zaginęła bez wieści, prawdopodobnie się utopiła.
Brat Tadeusz (ur. w 1920 r.) zgłosił się na ochotnika do wojska w 1939 roku. Przebył całą kampanię wrześniową, a potem dostał się do sowieckiej niewoli. Następnie wstąpił do armii gen. Andersa i brał udział w walkach Drugiego Korpusu. Zmarł w Iranie na malarię w 1943 roku.
O rok młodszy brat Jan był według Józka typem nieco prymitywnym. Kiedyś, będąc już dużym chłopakiem, rąbał drzewo i nieopatrznie - zamiast w gałąź – z całej siły uderzył siekierą w nogę. Krew się leje, a ten śpiewa na całe gardło:
- Dana, dana – noga rozciupana!
Ożenił się z pewną wdową, z którą nie miał dzieci. Był przy tym także dziwakiem – wykopywał drzewa owocowe, twierdząc, że musi płacić od nich podatek, więc mu się to nie opłaca. Nie umiał właściwie prowadzić gospodarstwa. Pod koniec życia rozpił się i zmarł na zawał serca w 1985 roku.
Najmłodsza siostra, ruda jak wiewiórka Elżbieta, chodziła do szkoły razem z naszą Tenią, z czego wynikałoby, że urodziła się w roku 1927. W owych czasach rude włosy były swoistego rodzaju piętnem; nie darmo powiadano: „ryży i kuternoga - jak co dobrego, to już chwała Boga”. Wszyscy więc szydzili z dziewczyny, przezywając ją „rudą Elzą”. Jednak Elza znalazła sobie adoratora, który choć nosił „ubogie” nazwisko (zwał się bowiem Nędza), to wcale im się nie żyło nędznie.
Sam Józef, najbardziej osobliwa postać w rodzinie Wróblów, urodził się w 1923 roku. Był typem marzyciela i romantyka. Jak już wspominałem, od najmłodszych lat z upodobaniem chodził po lesie, patrzył w niebo, siadał na brzegu swej umiłowanej Konówki w cieniu drzew i słuchał - śpiewu ptaków i cichego szmeru potoczku, meandrującego wśród malowniczo rozrzuconych olch i wierzb. Może już wtedy rodziło się w głowie małego odludka pragnienie opisania w wierszach owego piękna, tkwiącego w otaczającym go królestwie natury?

Niestety, mój szkolny kolega nie mógł się poszczycić sukcesami w nauce. Jego perypetie na tym polu, a zwłaszcza nieprawdopodobne pierepałki z kierownikiem szkoły, Michałem Kornelakiem, opisałem w poprzednim wspomnieniu (LINK). 
Nie dziwota, że Józio czuł do tego belfra szczególną awersję i na sam jego widok dostawał drgawek.

(…) Czas płynął szybko, słoneczko już przygrzewało mocno, ale Józio wpadł w prawdziwy trans. Przypominał mi wszystkie nasze nauczycielki, każdej z nich wystawiając osobną cenzurkę: Orłowska, Chmielewcowa, Nowakowa, Taraskowa, Zrazikówna... Z żalem stwierdzał, że ja uczyłem się dobrze, a on miał spore z tym trudności. Podkreślał jednak, że pamięta, iż mu pomagałem i za to jest mi bardzo wdzięczny. Ku memu zaskoczeniu nie zapomniał także tego zdarzenia, kiedy po skończeniu siódmej klasy, we trójkę z Józkiem Mojskim, wybraliśmy się na przechadzkę do Księżego Lasu. Wspominaliśmy wspólne szkolne przeżycia, a ja w pewnej chwili powiedziałem:
- Chłopaki, jak to będzie, gdy się tu spotkamy za 50 lat?
I oto życie dało nam odpowiedź na to pytanie: od tej chwili minęło bowiem aż 55 lat. Wiemy już „jak to jest” – pewnie nie tak, jak sobie wtedy wyobrażaliśmy, lecz najważniejsze, że my wszyscy w ogóle doczekaliśmy tego momentu. Mam tu na myśli całą naszą paczkę, w skład której wchodzili jeszcze Klimek Skowron i Kazek Mlak. Mój interlokutor niestrudzenie wspominał o szkolnych dziejach naszej piątki, a także o spotkaniach organizowanych za stodołą przez wujcia Józka Bandołę w czasach, gdy ten należał do SN, jeszcze przed wojną. 
Opowiedział o późniejszych losach pozostałych trzech kolegów, po czym przeszedł do osobistych zwierzeń.

„W moim życiu przeżywałem wielki dramat, kiedy zgubiłem swoje pierwsze wiersze – kontynuował Józek. - Pod wrażeniem owego nieszczęścia poszedłem do swego ulubionego miejsca nad Konówką, a z mych oczu polały się łzy... I właśnie wtedy, w smutku i udręczeniu, pod kojącym wpływem szmeru fal strumyka, w mej głowie zaczęły się tworzyć nowe, nieznane rymy. Było to dla mnie niezwykłe objawienie. Odtąd, ilekroć przeżywałem podobny stan emocjonalny, szedłem w to miejsce, by doznawać nowego natchnienia. W naturze szukałem ukojenia i inspiracji – w tym wspaniałym świecie odkrywałem wciąż nowe tajemnice...”

Spoglądając nań zauważyłem, że oczy świecą mu niezwykłym blaskiem, a z całej twarzy bije jakieś uduchowienie. W pewnej chwili spytał, czy rozumiem po niemiecku. Kiedy przytaknąłem, z jego ust popłynęły - ku mojemu wielkiemu zdumieniu - wiersze Heinego. Jak się okazało, mój kolega, pracując podczas okupacji u bauera, natrafił na tomik poezji owego autora. Spisał sobie ich część, a potem wyuczył się tego na pamięć. Ot, co znaczy mieć romantyczną duszę i umiłowanie piękna...

Nie zważając na upływ czasu, Józek rozpoczął nową opowieść o tym, jak w latach młodości zainteresował się zielarstwem. Potem próbował grać na skrzypcach i mandolinie, ale nie miał do tego talentu. Stwierdził jednak, że wszystkie te poszukiwania i próby samorealizacji nie dawały mu żadnej satysfakcji – nie widział w tym istotnego celu. Przekonał się, że jego zainteresowania kierują się jednak w stronę poezji – w tym tkwi cała pasja jego życia. Dlatego też, mając świadomość, że ukończył tylko 7 klas szkoły powszechnej, zaczął ciężko nad sobą pracować. Nocami czytał, wprost zachłannie, wiele książek, szczególnie zajmowała go historia literatury. Po pewnym czasie wysiłek ten pozwolił na wypracowanie własnego warsztatu poetyckiej twórczości i zdobycie pewnego doświadczenia w tej dziedzinie.

„Wielkim i niezapomnianym dla mnie doznaniem – snuł swe wspomnienia niestrudzony gospodarz - było spotkanie z literatem góralskim Gąsienicą, podczas mego pobytu w Zakopanem. Z wyglądu niepozorny, należał do tych rzadkich osób, których swoisty wdzięk i charyzma biją z oczu i uroku słów. Twarz tego niezwykłego człowieka jaśniała jakimś przedziwnym blaskiem podczas naszej rozmowy. Wyczuł we mnie pokrewną duszę i w sposób niezwykle sugestywny przekazał mi całą moc swego objawienia poetyckiego. W ten sposób uzmysłowił mi, że i dla mnie jest ono celem życia.
Zapisałem się do Związku Literatów Ludowych Ziemi Wadowickiej i aktywnie uczestniczyłem w jego działalności. Nie było mi początkowo łatwo, ale kierowniczka grupy literackiej, pani Maria, podtrzymywała mnie na duchu. Była moją muzą – inspirowała mnie do tworzenia”.

Sądzę, że osoba ta była także pierwszym recenzentem utworów mego kolegi i zapewne udzielała mu wskazówek literackich. Dzięki niej napisał sporo nowych wierszy i dopracował dawniejsze. Podstawowym motywem jego twórczości było i pozostało piękno natury oraz wspomnienia z dawnego życia rodzinnego i zawodowego.

„Ta mała wysepka, porosła szumiącymi olchami, klonami i wierzbami, wśród których rad słuchałem ptasich świergotów, była światem mych nieustannych marzeń i fantazji - opowiadał Józek. – W koronach tych drzew tkwiły moje najtajniejsze myśli – tu najpełniej pracowała moja wyobraźnia i tu powstawały moje wiersze. Było więc dla mnie wielkim przeżyciem, kiedy moja znajoma literatka dokonała ich recenzji – uznała, że są interesujące i nadają się do publikacji.
Najwięcej trudności sprawiło mi napisanie wstępu. Wolałbym ułożyć dwa wiersze niż pisać cokolwiek prozą. Przedmowę tę chciał mi napisać Duda*, ale wziąłem sobie to za punkt honoru i zrobiłem to sam.
Kazano mi – ciągnął – przepisać to wszystko na czysto i wyraźnie na papierze liniowym. Z bijącym sercem przyniosłem przedmowę i same wiersze do redakcji. Ku mej wielkiej radości zostały przyjęte i wydane. Spełniło się moje marzenie życia. Za przyjęcie zbioru mych utworów do druku dostałem skromne honorarium, ale przeznaczyłem je dla biednych sierot – dzieci pocztowców.
I oto cała moja historia – zakończył swą opowieść Józek i popatrzył na mnie swymi siwymi, zadumanymi oczyma. – Pragnąłbym jeszcze raz doświadczyć tego przeżycia i ująć w strofach poezji wrażenia z mej wędrówki po Polsce. Ale nie wiem, czy Bóg pozwoli mi tego dokonać podczas reszty mego żywota...”

Słuchałem tych słów i coś we mnie drgnęło. W taki oto sposób ów prosty, skromny człowiek dziękował Bogu za to, że mógł urzeczywistnić marzenie swego życia. Stał się twórcą ludowym – piewcą naszych ukochanych stron rodzinnych, które są i na zawsze dla nas pozostaną najpiękniejszym miejscem na ziemi. Pisząc swe utwory, dołożył małą perełkę do wielkiego skarbca naszej narodowej kultury. 
Myślę, że należą mu się za to słowa uznania i podzięki. Kiedy przeglądam czasami jego wiersze, zawsze wydaje mi się, że z kart tej małej książeczki spoglądają na mnie zawsze te same - rozmarzone, nieśmiałe i zadumane, siwe oczy naszego choczeńskiego poety...

* Duda- Stanisław Duda (1897-1979) kierownik choczeńskiej biblioteki i świetlicy, reżyser przedstawień teatru amatorskiego.

środa, 23 listopada 2016

Wspomnienie o Józefie Wróblu

Pierwszy z dwóch tekstów Ryszarda Woźniaka, w którym wspomina swojego szkolnego kolegę Józefa Wróbla, niedawno zmarłego choczeńskiego poetę i listonosza.
To także ciekawy obraz przedwojennej choczeńskiej szkoły i metod dydaktycznych ówczesnego jej kierownika Michała Kornelaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka.

Razem ze mną chodził do klasy pewien poczciwiec, starszy o 3 lata krzepki wyrostek, zwący się Wróbel. Nazwisko stanowiło zupełne przeciwieństwo jego sylwetki, chłopczysko było bowiem krępe, pleczyste i biada temu, kto go przywiódł do gniewu. 
Na co dzień wszelako Józio był dobroduszny, flegmatyczny, a nawet nieśmiały. W jego marzycielskich, wiecznie zadumanych, siwych oczach malował się jakiś smutek i melancholia. Od najmłodszych lat lubił chodzić po lesie, spoglądać w niebo, słuchać śpiewu ptaków i szmeru rzeczki. Niestety, nie mógł poszczycić się sukcesami w szkole. Najpierw repetował  w drugiej klasie, przez rok chodził z siostrą Julą, potem znów utknął i wreszcie - bodaj w klasie czwartej - trafił do nas.
W mojej żywej wyobraźni, będącej pod wrażeniem niedawno przeczytanej książki „Ogniem i mieczem”, Józek stanowił skrzyżowanie (notabene wielce osobliwe) Podbipięty z Zagłobą. 
Nie namyślając się wiele, postanowiliśmy więc zainscenizować na przerwie epizod zdobycia chorągwi. Wybraliśmy co największe płaszcze i zarzuciliśmy mu na głowę. Nie spodziewający się niczego chłopina ryknął z przestrachu, niczym prawdziwy Zagłoba, po czym wpadł w szał i począł miotać się i wymachiwać na oślep rękami. A że był prawdziwym osiłkiem, wszystkich nas, trzymających płaszcze strząsnął i porozrzucał po klasie, niczym przysłowiowe ulęgałki. Śmiechu i emocji było co niemiara, atoli nasz bohater rozsierdził się na dobre i niełatwo było go udobruchać.
Matematyki w naszej klasie uczył kierownik szkoły, Michał Kornelak . Był to zgryźliwy i despotyczny jegomość, bardzo wysoki i przy tym chudy jak szczapa. Nie zaskarbił sobie wśród nas zbytniej sympatii; chłopcy mawiali, że można by na nim zbójów wieszać albo tykę w ogrodzie z niego zrobić. Jednak baliśmy się go wszyscy jak ognia, bo był bardzo ostry i z matematyki kosił niewąsko.
Miał on pewien niemiły dla nas zwyczaj, że chodził między ławkami i skrupulatnie sprawdzał zeszyty. Szczególnie przy tym był zawzięty na chłopców, dziewczętom trochę folgował. Pewnego razu niespodzianie podszedł do mej ławki i poddał oględzinom mój zeszyt. Muszę tu powiedzieć, że choć orłem z matematyki nie byłem, to jednak zadania miałem odrobione na medal. Podczas tej kontroli jakiś cymbał siedzący z tyłu zaczął mnie ciągnąć za kołnierzyk. Zniecierpliwiony, odwróciłem się do niego i.... w tym momencie kierownik trzasnął mnie w gębę, aż zadzwoniło. W moim przekonaniu był to policzek absolutnie niezasłużony, zapytałem więc, dlaczego mnie uderzył.
- Bo nie uważasz na lekcji! – brzmiała odpowiedź. - Poza tym jesteś trochę słaby z matematyki. Ale nic się nie bój, już ja cię podciągnę...
To rzekłszy kazał mi wyjść z ławki, chwycił mnie za włosy i... podniósł do góry. Wśród huraganowego śmiechu klasy rozbeczałem się ze wstydu i bólu. Kiedy wciąż zapłakany przyszedłem do domu, rodzice spytali o przyczynę. Opowiedziałem więc o wszystkim, co usłyszawszy Ojciec popędził zirytowany do szkoły i sprawił kierownikowi odpowiednie pro memoria.
Od tego czasu Kornelak wziął mnie na muszkę i szukał tylko okazji, aby dać mi w kość i mnie pogrążyć. Musiałem się więc bardzo pilnować, co w tym przypadku wyszło mi na dobre, bo wkuwałem matmę solidnie i na koniec roku miałem bardzo dobry z tego przedmiotu.
Aliści pedagog ów czuł do mnie wyraźną animozję , co objawiało się w zabawny sposób: przy wywoływaniu do tablicy nie zwracał się do mnie ani po nazwisku, ani po imieniu; patrzył tylko w moją stronę i warczał przeciągle: - Rrrrrrrr!
Wzywając zaś do odpowiedzi siedzącego na końcu klasy Wróbla, wołał gromko:
- Niedźwiedź górski - do tablicy!
Jako się rzekło, siedzącemu w ostatniej ławce biednemu Józiowi niezbyt się wiodło w nauce, lecz niewątpliwie najbardziej obawiał się matematyki, bo też i Kornelak prześladował go bez miłosierdzia. Na jego widok Wróbel dostawał wręcz drgawek i czuł doń zapiekłą urazę.
Pewnego dnia złośliwy belfer jak zwykle maglował mnie przy tablicy (muszę się pochwalić, że umiałem i nie dałem się zjeść w kaszy), a potem wziął na cel „niedźwiedzia górskiego”. Napisał „odpowiednie” zadanie i kazał mu je rozwiązać. Biedaczysko spojrzał na te łamańce ogłupiałym wzrokiem, westchnął frasobliwie i zbaraniał do reszty. Kornelak odczekał kilka minut, po czym chwycił ubieloną kredą gąbkę, zamoczył w wodzie i spokojnie wykręcił nad głową delikwenta. Strugi brudnej cieczy ciekły po włosach i brodzie ofiary, tworząc pokaźnych rozmiarów kałużę, a on stał ze zwieszoną głową, mrugając żałośnie oczyma. Wkrótce nieszczęsny Wróbel był tak biały, że mógł zaintonować: Pokropisz mnie Panie... a nad śnieg wybieleję.
Na koniec kierownik ze zjadliwą uprzejmością spytał go, czy już się obudził. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, wlepił mu dwóję i kazał napisać w zeszycie tysiąc (!) razy: „nie będę spał na lekcji”.
Biedny Józek wyglądał jak półtora nieszczęścia. Był zrozpaczony i kompletnie załamany. Widząc co się święci, szybko zorganizowałem niezawodną pomoc koleżeńską. Rozpięliśmy zeszyt, w którym miała się znaleźć owa tysiąckrotna epistoła  i wspólnymi siłami napisaliśmy ją w stosunkowo krótkim czasie. Któryś z nas powiedział przy tym:
- Widzisz, Józiu, ty nam zdobyłeś chorągiew, a my ci za to pomożemy napisać karę.
Od tej chwili zacny kolega Wróbel zapałał do mnie niezwykłym wprost sentymentem. Zaprosił mnie do domu na swoją „wyspę” (posiadłość Wróblów oblewała z jednej strony Choczenka, a z drugiej jej dopływ - Konówka) i podczas rozmowy wyznał, że bardzo pociąga go poezja. Ba, zwierzył mi się, iż sam pisuje wiersze. Przedstawił nawet próbkę swych zdolności rymotwórczych:

Z tamtej strony rzycki
Pasie Icek bycki;
Bycki mu się bodą,
Icek trzęsie brodą.

Zachwycałem się głośno pięknem tego wiersza, aby nie sprawić przykrości sympatycznemu koledze. Rozpromienił się słuchając tych pochwał, a nabrawszy snadź większego zaufania, zdradził jeszcze jedną tajemnicę: oto pragnie pójść w ślady Wyspiańskiego, który, jak wiadomo, nie tylko był poetą i dramaturgiem, ale również malował. Niestety, nieodległa przyszłość miała pokazać, że Józio mierzył siły na zamiary i z owego naśladownictwa nic mu nie wyszło.
Powiedział mi - też w sekrecie - że ma w spadku po bracie wartościowe książki, lecz boi się, by mu ich ojciec nie spalił; zaczął mnie w końcu prosić, abym je u siebie przechował. Książki istotnie okazały się cenne: były to dzieła Sienkiewicza, Kraszewskiego, Reymonta, Mickiewicza i Słowackiego. Skwapliwie też uczyniłem zadość prośbie kolegi, ba, byłem mu wdzięczny, że powierzył je mojej pieczy: nie omieszkałem skorzystać z okazji i pochłaniałem je jedna po drugiej.
Podczas okupacji spotkaliśmy się znowu i wtedy Józio oznajmił, że poszerzył krąg swoich zainteresowań. Jego nową specjalnością stało się zielarstwo, zapragnął bowiem zostać znachorem. Z zapałem zbierał przeróżne zioła, suszył je i katalogował. Może by i jego plan się powiódł, gdyby nie fakt, że ludziska jakoś nie poznali się na jego talencie i nikt nie chciał się u niego leczyć.
Mimo wcześniejszych niepowodzeń w realizacji swego posłannictwa, mój czcigodny kolega nie dawał za wygraną. Za wszelką cenę chciał bowiem zaistnieć, wybić się w jakiś sposób, a może i zdobyć sławę. Po wojnie został owładnięty jeszcze jedną pasją - zabrał się mianowicie do komponowania utworów muzycznych, które zamierzał wykonywać na skrzypcach i mandolinie. Szkopuł tkwił w tym, że nie znał nut, obca mu też była gra na jakimkolwiek instrumencie, ale Józio tym nie zrażał – wychodził z założenia, że będąc samoukiem też można osiągnąć swój cel.
Wtedy właśnie, podczas mego pobytu w Choczni, spotkaliśmy się kolejny raz. Mój szkolny kolega pasł krowy, a pod pachą dzierżył skrzypce, na których od czasu do czasu zapamiętale przygrywał. Ujrzawszy mnie ucieszył się i zademonstrował początek jednego ze swych muzycznych projektów. Ujął instrument, po czym zagrał i zaśpiewał coś, co brzmiało mniej więcej tak:
- Ryndałdarynda, ryndałdarynda, ryndyndołdoł! Ryndyndołdoł!
Z końcem lat 40. los dał mu jednak szansę. Może nie tak spektakularną, jak poprzednie jego zamiary, za to bardziej realną. Oto na emeryturę wybierał się zasłużony choczeński listonosz i kierownictwo placówki pocztowej zaczęło rozglądać się za jego następcą. Wbrew pozorom kandydat na tak odpowiedzialne stanowisko musiał wykazać się paroma cechami, wśród których prym wiodły uczciwość i brak inklinacji do kieliszka.
Dzięki rekomendacji tak wpływowej osoby, jaką był kierownik miejscowej szkoły, pan Tadeusz Nowak, Józio (w końcu były jego uczeń) otrzymał tę posadę. I tak oto - przynajmniej w pewnym stopniu - ziściły się jego zamierzenia. W społeczności choczeńskiej ów omnibus  i oryginał po trosze zapisał się bowiem dość wdzięcznie: niezwykle ważką, było nie było, funkcję doręczyciela pełnił przez kilkadziesiąt lat.
Pisząc o historii życia kolegi ze szkolnej ławy pragnę podkreślić, że był to samorodny, nieoszlifowany talent wiejskiego poety, któremu nie dane było, niestety, rozwinąć skrzydeł, choć ten Janko Muzykant współczesnej doby bardzo tego pragnął. Po latach – jak sam to określił – „wrócił do pióra” i do pisania wierszy.

Dziś - jak mi wiadomo - jest już dawno na emeryturze, ale został zarejestrowany jako twórca ludowy; opiewa piękno ziemi wadowickiej oraz prezentuje swoje utwory na spotkaniach miłośników lokalnego folkloru.