piątek, 30 maja 2025

Obchody Święta Pracy w Choczni w latach 50. i 60. XX wieku

 

Święto Pracy, obchodzone 1 maja, było w okresie Polski Ludowej jednym z najważniejszych świąt państwowych, celebrującym idee robotnicze i sojuszu robotniczo-chłopskiego. W czasach stalinizmu (lata 50.) i późniejszych latach odwilży gomułkowskiej (lata 60.) obchody te miały charakter masowy i były silnie wspierane przez władze komunistyczne. Na wsiach, takich jak Chocznia, organizowano uroczyste akademie, pochody, występy artystyczne i zabawy ludowe, które miały na celu integrację społeczności lokalnej wokół ideologii socjalistycznej. Kluczową rolę w mobilizowaniu mieszkańców do udziału w tych wydarzeniach odgrywała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i Prezydium Gminnej (a później Gromadzkiej) Rady Narodowej.

 Obchody w Choczni w latach 50. i 60. XX wieku:

 1951

 W 1951 roku Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Choczni zorganizowało uroczystą akademię w Domu Ludowym 29 kwietnia o godzinie 14:00. Program obejmował część oficjalną oraz artystyczną, przygotowaną przez miejscowe czynniki społeczne i szkołę podstawową. Mieszkańcy zostali wezwani do licznego udziału oraz udekorowania domów flagami i portretami dostojników, co było typowym elementem propagandowym epoki stalinizmu. Dodatkowo, 1 maja odbył się pochód do Wadowic, w którym obowiązkowo mieli uczestniczyć członkowie Gminnej Rady Narodowej (potwierdzając to podpisem na liście) oraz przedstawiciele organizacji politycznych i społecznych. Podkreślano znaczenie sojuszu robotniczo-chłopskiego, co miało mobilizować całą społeczność do udziału.

 1958

 W 1958 roku obchody Święta Pracy w Choczni nabrały bardziej zorganizowanego charakteru. Przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej, Klemens Guzdek, zaproponował powołanie Komitetu Obchodu Święta Pracy, który miał zorganizować akademię lub wieczornicę z udziałem lokalnej orkiestry. Ustalono, że uroczystość odbędzie się 30 kwietnia w godzinach wieczornych, aby umożliwić mieszkańcom liczny udział. Orkiestra miała odegrać capstrzyk na świeżym powietrzu, co było popularnym elementem dodającym obchodom pewnego kolorytu.

1960

 W 1960 roku przygotowania do obchodów koordynował Komitet Organizacyjny pod przewodnictwem sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej (POP) PZPR, Gabriela Bandoły. W skład komitetu weszli ponadto: przedstawiciel ZSL Tadeusz Nowak, równocześnie kierownik szkoły, przedstawiciel Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej Klemens Guzdek oraz przedstawiciel Kółka Rolniczego Władysław Balon.

Zaplanowano uroczystą sesję Gromadzkiej Rady Narodowej 30 kwietnia w Domu Ludowym, obejmującą referat okolicznościowy i występy artystyczne. Pochód do Wadowic miał odbyć się 1 maja, ale zrezygnowano z organizacji zabawy ludowej z powodu braku funduszy.

 1962

 W 1962 roku Klemens Guzdek, przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej, podkreślił konieczność kontynuacji tradycji obchodów. Powołano komitet organizacyjny z przedstawicielami różnych organizacji:

- przewodniczący Stanisław Matuśniak, sekretarz POP PZPR,

- zastępca Anna Dąbrowska, członek POP PZPR,

- Władysław Woźniak, prezes ZSL,

- Klemens Guzdek, przewodniczący Prezydium GRN,

- Stanisław Duda, kierownik biblioteki,

- Tadeusz Nowak, kierownik szkoły,

- Andrzej Kosycarz, przewodniczący Kółka Rolniczego,

- Władysław Żak, członek POP PZPR,

- Waleria Pamuła, kierownik drugiej szkoły,

- Adolf Byrski, przewodniczący ZMP,

- Władysław Stuglik, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej.

Program akademii 30 kwietnia obejmował zagajenie, referat okolicznościowy wygłoszony przez Stanisława Matuśniaka oraz część artystyczną przygotowaną przez młodzież szkolną. Orkiestra OSP miała uświetnić wydarzenie, a po akademii zaplanowano bezpłatną zabawę ludową, na którą przeznaczono 300 zł z funduszu dożynkowego.

 1968

 W 1968 roku obchody były podobnie zorganizowane. Do 27 kwietnia budynki państwowe miały być udekorowane flagami, transparentami i hasłami. Akademia zaplanowana na 28 kwietnia w szkole podstawowej obejmowała referat okolicznościowy, występy młodzieży szkolnej z Choczni Dolnej i Górnej oraz przedszkola, a także zabawę ludową w Domu Ludowym. Komitet Obchodów, kierowany przez Jana Świerkosza, pierwszego sekretarza POP PZPR, składał się ponadto z:

- Klemensa Guzdka, Przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej,

- Henryka Płuski i Anny Kiepura, kierowników szkół,

- Józefa Guzdka, prezesa ZSL,

- Stanisława Dudy, kierownika biblioteki,

- Edwarda Bańdo – Gromadzkiego Naczelnika Straży Pożarnej.

Obchody Święta Pracy w Choczni były zgodne z ogólnopolskim schematem, W odróżnieniu od miast, gdzie pochody były bardziej sformalizowane i propagandowe, na wsiach kładziono większy nacisk na integrację społeczną i zabawę, co widać w Choczni w organizacji wieczornic i zabaw ludowych.

 

wtorek, 27 maja 2025

Salve dla wdów/matek w choczeńskich Księgach Sądowych z I połowy XIX wieku

 W choczeńskich Księgach Sądowych z pierwszej połowy XIX wieku termin „salve” odnosił się do klauzul prawnych stosowanych w zapisach dotyczących cesji majątku, najczęściej przekazywanego przez wdowy lub matki na synów. Klauzule te miały na celu zapewnienie przekazującym podstawowych potrzeb życiowych, takich jak mieszkanie, utrzymanie, opieka oraz godny pochówek, w zamian za przekazanie ziemi i/lub budynków.

Cesje majątku były zazwyczaj dokonywane przez kobiety w podeszłym wieku, które z powodu słabego zdrowia lub niezdolności do pracy na roli decydowały się przekazać swoje posiadłości, najczęściej synom. W księgach odnotowano, że powody takich decyzji obejmowały:

  • „Podeszły wiek/lata” i wynikającą z niego niezdolność do pracy,

  • „Słabość zdrowia” i "słabości sił" uniemożliwiających gospodarowanie na roli,

  • „Wypracowanie” i brak sił do dalszego zarządzania majątkiem.

Klauzule „salve” określały obowiązki spadkobiercy wobec przekazującego, najczęściej obejmując:
  • Pomieszkanie: Prawo do mieszkania w domu lub na terenie gospodarstwa do końca życia,

  • Utrzymanie i opiekę: Zapewnienie wyżywienia oraz „pieczołowitości synowskiej” na starość.

  • Pochówek: Organizacja godnego, zgodnego z obrzędami katolickimi pochówku po śmierci,

  • Pamięć po śmierci: O duszy zmarłej, ewentualnie także o duszy jej małżonka, co należało zapewne rozumieć jako modlitwę i/lub zamawianie w ich intencji mszy w kościele,

  • Dodatkowe prawa: Zastrzeżenie niewielkiej części ziemi ("stajanka", "staionki") do wypasu bydła (samodzielnego lub poprzez pasterza spadkobiercy), zbierania trawy bez opłat.

Przykłady zapisów:

  1. 1821 – Barbara Bryndzyna: Przekazała synowi Franciszkowi 1/8 i 1/16 roli, oczekując wychowania, mieszkania, opieki i katolickiego pochówku.

  2. 1822 – Marianna Turalina: Oddała synowi Maciejowi ¼ roli i budynki, z zastrzeżeniem „staionki” ziemi do wypasu krowy, mieszkania, opieki i pochówku.

  3. 1809 – Anastazja Turalina: Przekazała synowi Józefowi ¼ roli, z prawem do wypasu krowy, mieszkania, opieki i pochówku.

  4. 1811 – Franciszka Rulina: Oddała synowi Izydorowi ¼ roli, z analogicznymi warunkami: wypas krowy, mieszkanie, opieka i pochówek.

  5. 1826 – Helena Sikorowa: Przekazała synowi Szymonowi ¼ roli, oczekując wychowania, mieszkania, opieki, pochówku oraz pamięci o duszach rodziców.

  6. 1837 – Marianna Kobiałcyna: Oddała synowi Majchrowi ¼ roli, z zastrzeżeniem uczciwego wychowania do śmierci.

  7. 1808 – Anastazja Wcisłowa: Przekazała synowi Augustynowi 1/6 roli, z prawem do mieszkania, opieki i pochówku.

  8. 1806 – Agnieszka Romańczykowa: Oddała synowi Błażejowi 1/8 roli i połowę młyna, oczekując utrzymania do śmierci.

  9. 1812 – Helena Bylicyna: Przekazała synowi Jakubowi 1/8 roli, z warunkiem szacunku, opieki, pochówku i pamięci o duszach.

  10. 1816 – Regina Dziadkowa: Oddała synowi Jakubowi ¼ roli w dożywotnią posesję, z zastrzeżeniem mieszkania, wychowania, opieki i pochówku.

Zastrzeżenie „salve” odzwierciedlało praktykę prawną i społeczną, mającą na celu zabezpieczenie interesów starszych kobiet, które rezygnowały z majątku na rzecz młodszego pokolenia. Było to wyrazem wzajemnych obowiązków rodzinnych, głęboko zakorzenionych w XIX-wiecznej Choczni.

Geneza terminu "salve"

Słowo „salve” w kontekście choczeńskich Ksiąg Sądowych najprawdopodobniej pochodzi od błędnego lub potocznego/regionalnego użycia łacińskiego terminu „salvo”, który oznacza „z zachowaniem” lub „z zastrzeżeniem”. W prawie rzymskim i średniowiecznych dokumentach łacińskich „salvo” było używane w wyrażeniach takich jak „salvo iure” („z zachowaniem prawa”), aby wskazać na zastrzeżenie określonych praw lub warunków. W XIX-wiecznej praktyce choczeńskiej, termin „salve” mógł zostać zaadaptowany w wyniku błędnej transkrypcji, uproszczenia fonetycznego lub lokalnej tradycji pisarskiej, gdzie łacińskie „salvo” przekształcono w „salve” – być może pod wpływem bardziej znanego łacińskiego powitania „salve” („bądź zdrów”). Tego rodzaju regionalne lub potoczne użycie mogło wynikać z ograniczonej znajomości łaciny wśród lokalnych pisarzy sądowych, którzy adaptowali terminy do codziennego języka. W efekcie „salve” w księgach choczeńskich stało się synonimem klauzuli zabezpieczającej prawa przekazującego majątek.

piątek, 23 maja 2025

Przedwojenni górnicy z Choczni w ewidencji kopalni w Brzeszczach

 W ewidencji wojskowej kopalni węgla kamiennego w Brzeszczach sprzed II wojny światowej znajduje się sześciu górników pochodzących z Choczni lub mieszkających w Choczni. Ich dane publikowane są dzięki uprzejmości Michała Jarnota z Archiwum Państwowego w Bielsku-Białej:

  • szeregowy piechoty Karol Siwiec, urodzony 14.05.1881 w Suchej, syn Józefa i Marii, zamieszkały w Choczni pod nr 314, zatrudniony w Brzeszczach jako górnik od 27 września 1920, posiadał ukończone 3 klasy szkoły ludowej,
  • szeregowy piechoty Stanisław Kuliński, urodzony 7 maja 1889 w Ślemieniu, syn Józefa i Teresy, zamieszkały w Choczni pod nr 21, zatrudniony w Brzeszczach jako ładowacz od 8 kwietnia 1919, samouk bez szkoły,
  • strzelec kawalerii Józef Pietras, urodzony 4 sierpnia 1891 w Wieprzu, syn Franciszka i Anny, zamieszkały w Choczni pod nr 413, zatrudniony w Brzeszczach jako górnik od 4 maja 1938, posiadał ukończone 5 klas szkoły ludowej,
  • Józef Kuliński, urodzony 28 listopada 1917 w Ślemieniu, syn Stanisława i Ludwiki, zamieszkały w Choczni pod nr 593, zatrudniony w Brzeszczach jako wozak od 1 października 1937, posiadał ukończone 5 klas szkoły ludowej,
  • szeregowy piechoty Franciszek Widlarz, urodzony 17 września 1905 w Choczni, syn Ignacego i Katarzyny, zamieszkały Skidzin nr 69, zatrudniony w Brzeszczach jako wozak od 17 listopada 1930, posiadał ukończone 5 klas szkoły ludowej,
  • Andrzej Siwiec, urodzony 27 listopada 1919 w Choczni, syn Karola i Wiktorii, zamieszkały Budy Rajsko nr 314, zatrudniony w Brzeszczach jako wozak od 25 listopada 1937, posiadał ukończone 7 klas szkoły ludowej.
Analiza podanych wyżej danych wskazuje, że w Brzeszczach pracowały dwie spokrewnione pary (ojciec i syn): Karol i Andrzej Siwiec oraz Stanisław i Józef Kuliński.

Z innych źródeł wiadomo, że Karol Siwiec zakończył pracę w tej kopalni w 1936 roku (przejściem na emeryturę). Wcześniej doświadczenie zawodowe zdobywał w kopalniach Morawskiej Ostrawy, a służbę wojskową odbywał w 8. Kompanii 16. Pułku Obrony Krajowej podczas I wojny światowej (w 1915 r. został ranny na froncie).

Karol Siwiec (pierwszy z prawej)
Zdjęcie udostępnione przez Zuzannę Siwiec




wtorek, 20 maja 2025

Spadek po emigrancie Szczepanie Skoczylasie

 23 czerwca 1927 zmarł w Nowym Jorku samotny Stefan Skoczylas, z zawodu stolarz i tokarz, który przyszedł na świat 7 stycznia 1873 w Choczni, jako syn Jana i Wiktorii z domu Pietruszka. 


O jego śmierci poinformował Konsulat Generalny RP w Nowym Jorku w piśmie do Sądu Powiatowego w Wadowicach, prosząc o sporządzenie aktu zgonu Skoczylasa i przeprowadzenie postępowania spadkowego. Takie postępowanie nie zostało przeprowadzone w Nowym Jorku, ponieważ administrator publiczny Nowego Jorku przekazał walizkę z przedmiotami po zmarłym, które stanowiły jego majątek do polskiego konsulatu. W skład masy spadkowej po Stefanie Skoczylasie wchodziły książeczki oszczędnościowe w bankach i kasach oszczędności z Warszawy i Wadowic, obligacje austriackie oraz gotówka: 20.000 marek polskich, 100.000 koron austriackich, 1.530.000 marek niemieckich, 2.000.000 rubli sowieckich, a ponadto kwota w wysokości 3 dolarów i 25 centów ze sprzedaży walizki zmarłego. Wbrew nominałom nie były to duże kwoty, a część banknotów była wycofana z obiegu i miała wyłącznie wartość kolekcjonerską.

Powiatowa Kasa Oszczędności zrewaloryzowała 5 książeczek oszczędnościowych Skoczylasa i okazało się, że znajduje się na nich 76,35 zł. Bank Polski ustalił, że wkład zmarłego wynosi aktualnie 24 zł i 64 grosze, natomiast w Bank Handlowy odnalazł jedną jego lokację o wartości 5 zł i 33 groszy. Największą wartość przedstawiały jego wkład i obligacja w Pocztowej Kasie Oszczędności - odpowiednio 144,99 zł i 2.200 zł. Doliczając oszczędności w bankach zagranicznych do podziału była kwota 5.553,58 zł.

Pierwsza rozprawa spadkowa odbyła się 28 marca 1928 przed Sądem Powiatowym w Wadowicach. Ponieważ zmarły nie zawarł małżeństwa i nie posiadał dzieci, to Sąd Powiatowy ustalił, że spadek w drodze ustawowej powinien przejść na jego żyjące siostry: Helenę Pietruszka, mieszkankę Łazówki w Wadowicach i Magdalenę Skoczylas, zamieszkałą w Winnipeg w Kanadzie oraz na dzieci po jego nieżyjących braciach: Józefie, Teodorze i Franciszku, które przed sądem reprezentowały ich matki: Wiktoria Skoczylas, Waleria Skoczylas i Agnieszka Kwarciak (primo voto Skoczylas). Dodatkowo Helenę Pietruszka ustanowiono kuratorką dla Anny Skoczylas, siostry zmarłego, która po wyjeździe do Ameryki zerwała kontakt z rodziną i jej losy nie były znane. Wszyscy ww. zgodzili się przyjąć spadek. Odrębny głos złożyła pisemnie Magdalena Skoczylas z Kanady, która oświadczyła, że brat przyrzekł uczynić ją jedyną spadkobierczynią, ponieważ po wspólnym wyjeździe do Kanady chorował, nie mógł znaleźć pracy i pozostawał na jej utrzymaniu. Gdy w 1907 roku przedostał się z Kanady do USA znalazł tam pracę, ale pieniędzy jej nie oddał, gdyż przesyłał zarobione środki do Polski. Ujawniła list od brata, w którym ten pisał między innymi:

Jezdem bardzo chory i idem do spitala. Moja własność (...) to robi koło tysionca dolaruf. Wszystek ten majondek idzie na ciebie, teraz staraj się jak najprędzej tutaj przyjechać. To jak bem nie powrócił ze spitala tobendzie muji destamynd.

Magdalena Skoczylas uważała również, że spadek po bracie nie należy się jej siostrze Helenie Pietruszka, która w przeciwieństwie do niej odziedziczyła majątek po rodzicach. Zagroziła także, że zwróci się w tej sprawie z interwencją do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Kanady.

Ostateczny wyrok zapadł na rozprawie w dniu 2 czerwca 1930. Spadek po Szczepanie Skoczylasie podzielono w sposób następujący:

- Stanisław, Elżbieta, Franciszek i Michał Skoczylas, dzieci jego brata Józefa, otrzymały po 6/144 części spadku,

- Maria Szafran z domu Skoczylas, Elżbieta oraz Helena Skoczylas, córki jego brata Teodora po 8/144 części spadku,

- Klemens i Józefa Skoczylas, dzieci jego brata Franciszka, po 12/144 części spadku,

- Helena Pietruszka, Magdalena Skoczylas i Anna Skoczylas, jego siostry, po 24/144 części spadku (nie uznano listu - "destamyndu", ponieważ nie był datowany i podpisany).

Pełnoletni spadkobiercy otrzymali swoje części gotówką, a niepełnoletni w formie wkładu na książeczki oszczędnościowe.

----

Sprawa spadkowa Szczepana Skoczylasa stanowi właściwie jedyny dowód, że wyemigrował on do USA. O jego pobycie za oceanem pozornie brak informacji w tamtejszych publicznie dostępnych zasobach. Dopiero pod wpływem danych z sądu udało się ustalić, że w 1907 roku osoba tak samo się nazywająca faktycznie przyjechała z Winnipeg w Kanadzie do Nowego Jorku. W 1918 roku do amerykańskiego poboru stawał on jako Stefan Skoscylas, urodzony nie w styczniu, lecz w grudniu 1873 roku, a w amerykańskim spisie powszechnym z 1920 roku prawdopodobnie figuruje on z innym rokiem urodzenia i jako osoba żonata.



piątek, 16 maja 2025

Przymusowe dostawy mięsa w roku gospodarczym 1945/46

 W 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) wprowadził dekretem obowiązkowe dostawy dla rolników, będące wojennymi świadczeniami rzeczowymi i obejmujące: zboża, ziemniaki, rośliny strączkowe i oleiste, słomę, siano oraz zwierzęta rzeźne.

Wykaz imienny gospodarstw w Choczni, podlegających obowiązkowym dostawom zwierząt rzeźnych w roku gospodarczym 1945/46, zachował się w zbiorach Archiwum Państwowego w Bielsku-Białej.

Wysokość obowiązkowych dostaw mięsa rzeźnego wynikała z wielkości gospodarstwa i ilości posiadanych zwierząt gospodarskich, z tym, że gospodarstwa pozbawione zupełnie zwierząt także musiały realizować te dostawy.

Największa wysokość obowiązkowych dostaw w kilogramach żywej wagi przypadała wówczas na gospodarstwa:

1. Plebańskie (ks. Bolesława Sarny) - 198 kg,

2. Józefa Guzdka nr domu 169 - 171,2 kg,

3. Teofila Malaty nr domu 20 - 94,65 kg,

4. Jana Rzyckiego nr domu 479 - 88 kg,

5. Kacpra Garżela nr domu 310 - 83,06 kg,

6. Jana Capa nr domu 112 - 81,19 kg,

7. Franciszka Balona nr domu 255 - 77,22 kg,

8. Jana Bryndzy nr domu 234 - 77,22 kg,

9. Anieli Płonka nr domu 391 - 76,73 kg,

10. Jana Ochmana nr domu 344 - 68,81 kg,

11. Franciszka Ramendy nr domu 184 - 67,84  kg,

12. Salomei Palecznej nr domu 162 - 66,4 kg,

13. Jana Panka nr domu 166 - 65,6 kg,

14. Władysława Wcisło nr domu 211 - 63,76 kg,

15. Władysława Bąka nr domu 265 - 60,39 kg.

Teofil Malata jako jedyny posiadał wtedy 5 krów, a właścicielami 4 krów byli: Józef Guzdek, Józef Woźniak, Franciszek Gawęda, Kazimierz Szczur i Jan Graca. Ponadto 13 rolników posiadało po 3 krowy.

Parę świń posiadali jedynie: Jan Romańczyk i Karol Balon.

Ogółem choczeńscy rolnicy musieli odstawić niemal 15 ton mięsa (14.494 kg) z posiadanych 595 krów i zaledwie 56 świń.


wtorek, 13 maja 2025

Wspomnienia Feliksa Misia z powojennej wywózki do Związku Radzieckiego - część II

 Feliks Miś, zmuszony do pracy w głębi Związku Radzieckiego, wykazywał się sprytem i zaradnością, które wyniósł z wcześniejszych doświadczeń w niemieckim obozie w 1943 roku. Starał się wybierać lżejsze prace, zgłaszając się do zadań wymagających specjalizacji, takich jak murarstwo, szewstwo czy ciesielstwo. Choć nie miał formalnego wykształcenia w tych zawodach, uczył się od majstrów, a wcześniejsze obserwacje w domu ojca oraz konieczność radzenia sobie w trudnych warunkach były jego „najlepszymi profesorami”.

Na budowie kopalni początkowo skierowano go do kruszenia kamienia na hałaśliwej i zapylonej kruszarce. Gdy jednak poszukiwano murarzy, Feliks zgłosił się, twierdząc, że zna się na tej pracy. Pracował z dwoma murarzami przy wznoszeniu ściany, zajmując miejsce w środku, gdyż nie potrafił murować narożników. Ich praca przewyższała jakością robotę rosyjskich murarzy, co zauważył inżynier – Żyd z Krakowa, który biegle mówił po polsku, ale bezwzględnie poganiał robotników. Przy kopaniu fundamentów, sięgających dwa metry w głąb wiecznej zmarzliny, Feliks i jego towarzysze wymyślili system pośredniego pomostu do wyrzucania ziemi, co ułatwiało pracę. Inżynier, choć krytykował to rozwiązanie i sam próbował kopać, szybko się zmęczył i pozwolił im kontynuować po swojemu.

Za dobrą pracę brygada otrzymywała na stołówce tłustą zupę z baranim łojem. Początkowo, głodni, zjadali nawet łój odrzucany przez Rosjan, ale po tygodniu przestał im smakować. Rosyjskie łyżki, okrągłe jak chochelki, różniły się od polskich, podłużnych.

Cegły dostarczano wagonami na stację, a stamtąd przetaczano je bocznicą na plac budowy. Ruszenie ciężkiego wagonu było wyzwaniem, ale Feliks znalazł sposób, podważając koło łomem, co pozwoliło trzydziestu mężczyznom pchnąć wagon. Cegły były tak dobrej jakości, że nie pękały przy zrzucaniu i dzwoniły jak szkło.

Ziemia w wykopach miała warstwy różnych kolorów i była używana do malowania ścian oraz wyrobu garnków. W obozie pojawił się garncarz, który zbudował warsztat i formował gliniane naczynia. Feliks próbował tej sztuki, ale glina nie chciała trzymać kształtu. Później dołączył do słowackiej brygady leśnej, gdzie w trójkach ścinali drzewa, okrzesywali gałęzie i cięli na ośmiometrowe dłużyce. Norma wynosiła trzy drzewa na osobę. Ścięte drewno transportowano ciągnikiem na saniach. W lesie zostawiano co kilkadziesiąt metrów drzewa nasienne, głównie sosny i brzozy, które same się rozsiewały. Za ścięcie grubej sosny liczono normę dla trzech osób. Leśniczy kontrolował jakość dłużyc, mierząc ich długość i średnicę.

Do lasu chodzili siedem kilometrów piechotą, niosąc prowiant. Gotowali obiad na miejscu, dodając zebrane grzyby, a herbatę parzyli z ziela o smaku rumu i cytryny, przypominającego wrzos. Kolejka leśna, opalana brzozowym drewnem, kursowała po torach ułożonych na rusztowaniach z sosnowych dłużyc, co było konieczne na bagnistym terenie. Czasem wagoniki się wykolejały, ale nikomu nic się nie stało.

Komary na bagnach były plagą, nie dając wytchnienia nawet podczas załatwiania potrzeb. W barakach, gdzie okna były przybite gwoździami, panował zaduch. Gdy więźniowie wyjęli okna dla przewiewu, zabrano je do magazynu, a komary stały się jeszcze większym problemem. Próbowali je odpędzać dymem z palonych szmat, ale smród utrudniał sen.

Pewnego razu brygada leśna odkopała zakopanego źrebaka z kołchozu, zabierając mięso do obozu. Handlowano nim za machorkę i cukier, gotując w barakach. Dwóch więźniów zmarło po zjedzeniu, co doprowadziło do rewizji, choć mięso ukryto w kominach i pod podłogą. Po tym incydencie gotowanie kontynuowano, ale więcej zgonów nie odnotowano.

W Bułanaszu budowano kanał osuszający bagna, używając materiałów wybuchowych, które zostawiały ogromne wyrwy. Podobnie wysadzano pnie po wyciętym lesie. W innej pracy, przy kopaniu wapienia, Feliks i towarzysze odkryli sad z burakami i kapustą. Czołgając się przez dziurę w płocie, kradli warzywa. Jeden z więźniów, sikał na czerwono po zjedzeniu buraków, co wykorzystał, by dostać zwolnienie lekarskie. Gdy inni zaczęli zgłaszać podobne objawy, prawda wyszła na jaw i praca przy wapieniu się zakończyła.

W obozie jedzono wszystko, co nadawało się do spożycia – młode pędy sosny, liście pokrzyw zwijane z solą, a nawet herbatę z sosnowych igieł. W grudniu 1945 roku Feliks odmroził palec u nogi, mimo noszenia walonek, które były źle dopasowane. Ubrania, często z trupów, były podarte, pokrwawione, bez guzików. W szpitalu w Bułanaszu, gdzie trafił z odmrożeniem, opieka była minimalna – brudne bandaże, marne jedzenie. W styczniu 1946 roku przeniesiono go do Samoswietu, gdzie warunki były jeszcze gorsze: brak wody, opału, opieki lekarskiej, tylko jodyna na wszystko. W kwietniu 1946 roku trafił do obozu zdrowotnego w Reżu, gdzie warunki były lepsze – sienniki, koce, poduszki. Czterysta gram białego chleba dziennie, na drugie śniadanie szklanka kisielu i pączek (maleńka bułeczka). Na obiad zupa dosyć tłusta i kawałek mięsa. Na śniadanie i kolację po 200 gram chleba i po 0,5 litra lekko słodkiej kawy. Leżeli tam ludzie różnej narodowości: Polacy, Niemcy, Włosi, Grecy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy. Był też jeden Cygan młody chłopaczek, może osiemnastoletni, który dostał się tam po odbyciu kary dwóch lat za nielegalne przekroczenie granicy z Rumunią. Był bardzo wesoły i chociaż jedna pięta mu gniła, bo miał odbitą to na palcach, to na drugiej nodze podskakiwał i tańczył. Niemcy byli z Prus Wschodnich obecne Pojezierze Mazurskie, ale po polsku nie umieli. Mieli fajki duże, porcelanowe z wizerunkiem na cybuchach kaisera Wilhelma. Brzuchy mieli obwisłe, jak kangurze torby, bo kiedyś musieli mieć duże brzuchy jak piwosze, ale w Rosji doprowadzono ich do formy człowieka socjalistycznego. Bez przerwy rozmawiali tylko o jedzeniu, co którego żona piekła, gotowała i spisywali sobie te recepty i przepisy na te smakowite potrawy, chociaż nie wiedzieli, czy wrócą jeszcze do domu. Miś był wściekły na te rozmowy o jedzeniu, gdyż wtedy kiszki jeszcze bardziej grały mu marsza. Obóz w Reżu zbudowali jeńcy niemieccy i podobno było ich początkowo tysiąc pięciuset, a gdy odjeżdżali stamtąd przed przybyciem Misia było ich tylko trzystu. Reszta wymarła z głodu, zimna i chorób. Nie byli przystosowani do tak niskich temperatur, nieraz poniżej 40 stopni C. Odmrażali sobie uszy, nosy, ręce i nogi, pomimo że zawijano się szmatami i tylko zostawały oczy na wierzchu. Śmiesznie wyglądała taka gromada stworów nie z tej ziemi. Wielu umierało na jakąś opuchlinę, bo całe ciało było obrzękłe. Inni marli z nostalgii lub dostawali pomieszania zmysłów i też po jakimś czasie umierali. Tak zmarł tam jeden z dwu braci Stanclików, starszy Jan. Młodszy Józef przeżył i wrócił. Miał w Wadowicach na Łazówce cegielnię, którą władza ludowa upaństwowiła. Jan stale płakał i rozpaczał, czy kiedykolwiek wróci do domu i później chodził jak nieprzytomny, nie rozmawiał i w końcu zmarł.

W Reżu Misiowi obcięto sterczącą kostkę z odmrożonego palca podczas prowizorycznej operacji. Stół operacyjny to był zwykły stół drewniany, do którego go przywiązano, na usta i nos położono mu jakąś szmatę, polewano eterem i kazano liczyć. Gdy doliczył do 24 przestał, poczuł jeszcze nagły ból i po tym już tylko obudził się bez obciętej kostki.

Sam gorod Reż położony był między dosyć wysokimi wzgórzami nad niedużym jeziorkiem czy zbiornikiem wodnym. W głównej części (starszej) były murowane tylko budynek administracyjny, fabryka amunicji i dwie cerkwie: jedna na dole, druga na wzgórzu biała. W tej dolnej była piekarnia, a w byłej cerkwi na wzgórzu mieścił się magazyn zbożowy. Reszta budynków była drewniana. Obok tego starszego Reża było nowsze osiedle. Domy stały rzędami wzdłuż ulicy, szczytami do ulicy. Przy każdym domku stała osobno bania, Wszystkie domy były jednakowe, parterowe i wzdłuż ulicy położony był chodnik z desek. Po drugiej stronie tej szerokiej na kilkanaście metrów ulicy stały takie same domki i banie. Ulice nie były brukowane tylko gliniasto-błotniste. Za tymi domkami mi były pola uprawne i tam pierwszy raz widział z daleka kombajn zbożowy .

W Reżu Miś pracował przy budowie garaży w fabryce amunicji, tynkując ściany i ucząc się tynkowania sufitów. Spotkał tam starca, wysiedlonego jako dziecko po powstaniach, który płakał, słysząc polską mowę i pieśń „Marsz Polonia”.

Autor wspomnień budował też drewniane magazyny, kopiąc fundamenty do wiecznej zmarzliny i wznosząc ściany z bali łączonych kołkami. Budynki te były ciepłe, szybkie w budowie i odporne na wilgoć.

piątek, 9 maja 2025

Powojenni uchodźcy we francuskiej strefie okupacyjnej Niemiec

 Wszystkich powojennych uchodźców, którzy znaleźli się we francuskiej strefie okupacyjnej Niemiec, zarejestrowano w drugiej połowie lat 40. XX wieku poprzez utworzenie dla nich specjalnych kartotek - "fiches individuelles", w których zawarto ich podstawowe dane osobowe. Służyły one także do administracji obozami dla uchodźców i dokumentowania ich zatrudnienia, czy przemieszczania się.

Międzynarodowym Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich w Bad Arolsen moźna odnaleźć również "fiches individuelles" dotyczące chocznian.


Przykładem może być kartoteka Eugeniusza Guzdka, urodzonego w 1922 roku, z zawodu rolnika, nieżonatego, który przebywał wówczas w obozie dla uchodźców w Neuwied w Nadrenii-Palatynacie.

Guzdek powrócił później do Choczni i w 1951 roku w miejscowym kościele parafialnym poślubił Annę Bylica.

Inaczej potoczyły się losy innego uchodźcy zarejestrowanego przez Francuzów - mechanika samochodowego Teofila Wendy, który wraz z żoną wyemigrował ostatecznie do Brazylii.



W 1946 roku przebywał on w Rottweil w Badenii-Wirtembergii (okolice Freiburga). W jego przypadku zachował się nie wpis do kartoteki, lecz karta identyfikacyjna uchodźcy, gdzie wyszczególniono na przykład jego cechy fizyczne (162 cm wzrostu, twarz owalna, niebieskie oczy, włosy blond, nos normalny, karnacja ciemna).

wtorek, 6 maja 2025

Wspomnienia Feliksa Misia z powojennej wywózki do Związku Radzieckiego - część I

 


Chocznianin Feliks Miś w chwili wybuchu II wojny światowej miał 15 lat. W 1943 roku trafił do KL Auschwitz, skąd zwolniono go rok później. Kres wojny nie przyniósł w jego przypadku wyzwolenia, lecz oznaczał dla niego kolejne 3 lata niewoli i poniewierki. Swoje przeżycia z tego okresu zawarł w spisanych wspomnieniach, które przechowywane są w Archiwum Ośrodka Karta w Warszawie - poniżej omawiam pierwszą część z nich.

Po ucieczce Niemców i przejściu frontu 28 stycznia 1945 roku pojawili się Sowieci, którzy zrabowali wszystko, co wpadło im w ręce. 2 lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej, Feliks wraz z ojcem udał się z Patryji, gdzie mieszkali, do kościoła we wsi. Z obawy przed łapankami na roboty zawrócili jednak do domu. Około godziny 10 czekało na niego dwóch funkcjonariuszy NKWD. Kazali mu zaprowadzić ich do miasta, lecz w rzeczywistości to oni zaprowadzili go do sądu w Wadowicach, gdzie przekazali go sowieckiemu oficerowi.

Oficer wypytywał Feliksa, czy był więźniem obozu w Auschwitz, jak wyglądał obóz i dlaczego go zwolniono. Sugerował, że musiał podpisać volkslistę lub zobowiązać się do współpracy z Niemcami. Naciskał, by się do tego przyznał, choć Feliks nie miał nic na sumieniu. Sporządzono protokół z jego opowieści oraz zapisano coś na kartce, której treści nie znał. Feliks odmawiał podpisania dokumentu, ponieważ nie rozumiał rosyjskiego, a tłumaczeniu nie ufał. Po groźbach pistoletem i jego rezygnacji ostatecznie złożył podpis.

Zamknięto go w ciasnej celi, gdzie przebywało już dwóch Francuzów schwytanych pod Oświęcimiem oraz niejaki Kublin z Wadowic. Do poniedziałku trzymano ich w tej celi, po czym przeniesiono na dużą salę, gdzie było więcej aresztowanych. Feliks spotkał tam Podgórczyka, Józefa Ogiegłę z Wadowic, Elżbieciaka z Ponikwi i wielu innych, głównie z okolic Bielska. Po trzech dniach głodu otrzymali 30 dekagramów chleba i ciepłą wodę z kiszonej kapusty.

Do 5 marca 1945 roku spali na podłodze, w ubraniach. Co noc wzywano ich pojedynczo na przesłuchania. Feliks przeszedł jeszcze jedno, podczas którego przez dwie godziny musiał powtarzać swój życiorys. Kontakt ze światem zewnętrznym utrzymywano przez grypsy wysyłane procą przez okno.

5 marca przyjechały ciężarówki z plandekami. Załadowano ich i pod eskortą przewieziono do Nowego Sącza, gdzie dotarli nocą. Następnego dnia trafili do Sanoka na nocleg, gdzie dostali zupę z bobu. Rano 8 marca wsadzono ich do towarowych wagonów i wysłano w głąb Związku Radzieckiego.

Podróż była koszmarna. W wagonach brakowało opału, wody do picia i mycia. Zima dawała się we znaki, a więźniowie przymarzali do ścian wagonu. Zakazano głośnych rozmów i śpiewu. Co jakiś czas otrzymywali dwukilogramowy bochenek kukurydzianego chleba na dziewięć osób oraz ćwierć litra rzadkiej zupy. Pociąg rzadko się zatrzymywał, głównie by załadować drewno na opał lokomotywy. Gdy stawał w stepie, otaczał ich tylko śnieg. Czasem w oddali widać było przysypane śniegiem wsie i cerkwie.

Wychodząc z wagonów, myli się w brudnym śniegu przy torach, który smakował jak lody. W wagonie były dwa drewniane pomosty, na których spali niektórzy, inni na podłodze. Nikt nie był przygotowany na zimową podróż, więc marzli. Z pragnienia lizali szron ze śrub. Palacze tytoniu palili sęki, resztki koniczyny z wagonów, a nawet okruchy chleba owinięte w papier. Żelazny piecyk w wagonie był bezużyteczny z braku opału. W podłodze znajdował się otwór służący za toaletę, co powodowało nieznośny smród przy czterdziestu osobach w wagonie.

Chleb kukurydziany kruszył się i nie dawał się kroić. Ważono go na prowizorycznej wadze z patyka i sznurka, a okruchy zbierano do czapek, by nic się nie zmarnowało. Podczas podróży Feliks nauczył się cyrylicy, odczytując nazwy mijanych stacji, choć rozumiał niewiele.

Trasa wiodła przez Lwów, Winnicę, Charków, Woroneż i Penzę. W Penzie zabrano ich do łaźni. Ubrania oddano do odwszenia w wysokiej temperaturze, a ich poddano kąpieli. Woda szybko zrobiła się zimna, a mydło nie zdążyło się spłukać. Przed odwszeniem zabrano im wszystkie rzeczy z kieszeni, a medaliki z szyi zrywano, mówiąc, że są niepotrzebne. Po kąpieli każdy odbierał ubranie, ale gorące metalowe haki parzyły ręce.

Z Penzy ruszyli przez Wołgę, po długim moście, aż do Swierdłowska. Około 200 km za Swierdłowskiem dotarli do łagru Bułanasz (lub Kukasza Bułanasz) 1 kwietnia 1945 roku, w Wielkanoc.

Łagier składał się z trzech drewnianych baraków, jednego starego i dwóch nowych, oraz szpitala. Błoto sięgało powyżej kostek. Spali na gołych pryczach, bez koców, w ubraniach. Do maja trwała kwarantanna. Feliks pracował w szpitalu jako sanitariusz, opiekując się szesnastoma pacjentami z krwawą biegunką, prawdopodobnie czerwonką. Woda z kopalni węgla zawierała ołów, a jedzenie, choć tłuste (z amerykańskiej pomocy Czerwonego Krzyża), było zabójcze dla chorych na biegunkę. Ludzie umierali, nawet do czternastu dziennie, głównie na opuchlinę i czerwonkę.

Podłogi i prycze były brudne od odchodów. Feliks codziennie czyścił je wodą, skrobiąc szkłem lub nożem. Zmarłym zapisywano nazwisko na piersi i wynoszono do przedsionka, skąd zabierano ich do lasu i grzebano w nieznanych dołach. Leczenia nie było, a jedyną skuteczną metodą, którą Feliks stosował, było podawanie zwęglonego chleba zamiast zupy. Nieliczni, którzy się na to decydowali, zdrowieli. Oficer, zwany lekarzem, sprawdzał tylko czystość, nie lecząc nikogo.

W maju przeszli komisję lekarską, która przydzielała kategorie pracy. Feliks otrzymał pierwszą kategorię i trafił do ósmej brygady, prowadzonej przez wyrozumiałego Słowaka nazwiskiem Kość. Słowacy, znając rosyjski, zajmowali różne stanowiska w łagrze, ale okradali więźniów, handlując jedzeniem za ich rzeczy.

Życie w łagrze było walką o przetrwanie. Pracowali w lesie, tartaku, kopalniach czy przy budowach. Brygady liczyły po trzydzieści osób, a baraki dzielono na sale zwane komnatami. Spali na gołych pryczach, w ubraniach i butach, bo kradzieże były powszechne. Pluskwy były plagą, ale zmęczenie pozwalało zasnąć mimo wszystko.

Codzienne racje żywnościowe to 600 gramów wilgotnego, ciężkiego chleba, czarna kawa zbożowa i pół litra wodnistej zupy z mąki, kaszy lub ryb. Każdy okruszek był cenny, a głód zmuszał do jedzenia nawet solonych śledzi z głowami. W łagrze Feliks nauczył się przetrwania, ale tęsknota za domem i bliskimi nigdy nie ustawała.