Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1945. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1945. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 maja 2025

Przymusowe dostawy mięsa w roku gospodarczym 1945/46

 W 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) wprowadził dekretem obowiązkowe dostawy dla rolników, będące wojennymi świadczeniami rzeczowymi i obejmujące: zboża, ziemniaki, rośliny strączkowe i oleiste, słomę, siano oraz zwierzęta rzeźne.

Wykaz imienny gospodarstw w Choczni, podlegających obowiązkowym dostawom zwierząt rzeźnych w roku gospodarczym 1945/46, zachował się w zbiorach Archiwum Państwowego w Bielsku-Białej.

Wysokość obowiązkowych dostaw mięsa rzeźnego wynikała z wielkości gospodarstwa i ilości posiadanych zwierząt gospodarskich, z tym, że gospodarstwa pozbawione zupełnie zwierząt także musiały realizować te dostawy.

Największa wysokość obowiązkowych dostaw w kilogramach żywej wagi przypadała wówczas na gospodarstwa:

1. Plebańskie (ks. Bolesława Sarny) - 198 kg,

2. Józefa Guzdka nr domu 169 - 171,2 kg,

3. Teofila Malaty nr domu 20 - 94,65 kg,

4. Jana Rzyckiego nr domu 479 - 88 kg,

5. Kacpra Garżela nr domu 310 - 83,06 kg,

6. Jana Capa nr domu 112 - 81,19 kg,

7. Franciszka Balona nr domu 255 - 77,22 kg,

8. Jana Bryndzy nr domu 234 - 77,22 kg,

9. Anieli Płonka nr domu 391 - 76,73 kg,

10. Jana Ochmana nr domu 344 - 68,81 kg,

11. Franciszka Ramendy nr domu 184 - 67,84  kg,

12. Salomei Palecznej nr domu 162 - 66,4 kg,

13. Jana Panka nr domu 166 - 65,6 kg,

14. Władysława Wcisło nr domu 211 - 63,76 kg,

15. Władysława Bąka nr domu 265 - 60,39 kg.

Teofil Malata jako jedyny posiadał wtedy 5 krów, a właścicielami 4 krów byli: Józef Guzdek, Józef Woźniak, Franciszek Gawęda, Kazimierz Szczur i Jan Graca. Ponadto 13 rolników posiadało po 3 krowy.

Parę świń posiadali jedynie: Jan Romańczyk i Karol Balon.

Ogółem choczeńscy rolnicy musieli odstawić niemal 15 ton mięsa (14.494 kg) z posiadanych 595 krów i zaledwie 56 świń.


wtorek, 13 maja 2025

Wspomnienia Feliksa Misia z powojennej wywózki do Związku Radzieckiego - część II

 Feliks Miś, zmuszony do pracy w głębi Związku Radzieckiego, wykazywał się sprytem i zaradnością, które wyniósł z wcześniejszych doświadczeń w niemieckim obozie w 1943 roku. Starał się wybierać lżejsze prace, zgłaszając się do zadań wymagających specjalizacji, takich jak murarstwo, szewstwo czy ciesielstwo. Choć nie miał formalnego wykształcenia w tych zawodach, uczył się od majstrów, a wcześniejsze obserwacje w domu ojca oraz konieczność radzenia sobie w trudnych warunkach były jego „najlepszymi profesorami”.

Na budowie kopalni początkowo skierowano go do kruszenia kamienia na hałaśliwej i zapylonej kruszarce. Gdy jednak poszukiwano murarzy, Feliks zgłosił się, twierdząc, że zna się na tej pracy. Pracował z dwoma murarzami przy wznoszeniu ściany, zajmując miejsce w środku, gdyż nie potrafił murować narożników. Ich praca przewyższała jakością robotę rosyjskich murarzy, co zauważył inżynier – Żyd z Krakowa, który biegle mówił po polsku, ale bezwzględnie poganiał robotników. Przy kopaniu fundamentów, sięgających dwa metry w głąb wiecznej zmarzliny, Feliks i jego towarzysze wymyślili system pośredniego pomostu do wyrzucania ziemi, co ułatwiało pracę. Inżynier, choć krytykował to rozwiązanie i sam próbował kopać, szybko się zmęczył i pozwolił im kontynuować po swojemu.

Za dobrą pracę brygada otrzymywała na stołówce tłustą zupę z baranim łojem. Początkowo, głodni, zjadali nawet łój odrzucany przez Rosjan, ale po tygodniu przestał im smakować. Rosyjskie łyżki, okrągłe jak chochelki, różniły się od polskich, podłużnych.

Cegły dostarczano wagonami na stację, a stamtąd przetaczano je bocznicą na plac budowy. Ruszenie ciężkiego wagonu było wyzwaniem, ale Feliks znalazł sposób, podważając koło łomem, co pozwoliło trzydziestu mężczyznom pchnąć wagon. Cegły były tak dobrej jakości, że nie pękały przy zrzucaniu i dzwoniły jak szkło.

Ziemia w wykopach miała warstwy różnych kolorów i była używana do malowania ścian oraz wyrobu garnków. W obozie pojawił się garncarz, który zbudował warsztat i formował gliniane naczynia. Feliks próbował tej sztuki, ale glina nie chciała trzymać kształtu. Później dołączył do słowackiej brygady leśnej, gdzie w trójkach ścinali drzewa, okrzesywali gałęzie i cięli na ośmiometrowe dłużyce. Norma wynosiła trzy drzewa na osobę. Ścięte drewno transportowano ciągnikiem na saniach. W lesie zostawiano co kilkadziesiąt metrów drzewa nasienne, głównie sosny i brzozy, które same się rozsiewały. Za ścięcie grubej sosny liczono normę dla trzech osób. Leśniczy kontrolował jakość dłużyc, mierząc ich długość i średnicę.

Do lasu chodzili siedem kilometrów piechotą, niosąc prowiant. Gotowali obiad na miejscu, dodając zebrane grzyby, a herbatę parzyli z ziela o smaku rumu i cytryny, przypominającego wrzos. Kolejka leśna, opalana brzozowym drewnem, kursowała po torach ułożonych na rusztowaniach z sosnowych dłużyc, co było konieczne na bagnistym terenie. Czasem wagoniki się wykolejały, ale nikomu nic się nie stało.

Komary na bagnach były plagą, nie dając wytchnienia nawet podczas załatwiania potrzeb. W barakach, gdzie okna były przybite gwoździami, panował zaduch. Gdy więźniowie wyjęli okna dla przewiewu, zabrano je do magazynu, a komary stały się jeszcze większym problemem. Próbowali je odpędzać dymem z palonych szmat, ale smród utrudniał sen.

Pewnego razu brygada leśna odkopała zakopanego źrebaka z kołchozu, zabierając mięso do obozu. Handlowano nim za machorkę i cukier, gotując w barakach. Dwóch więźniów zmarło po zjedzeniu, co doprowadziło do rewizji, choć mięso ukryto w kominach i pod podłogą. Po tym incydencie gotowanie kontynuowano, ale więcej zgonów nie odnotowano.

W Bułanaszu budowano kanał osuszający bagna, używając materiałów wybuchowych, które zostawiały ogromne wyrwy. Podobnie wysadzano pnie po wyciętym lesie. W innej pracy, przy kopaniu wapienia, Feliks i towarzysze odkryli sad z burakami i kapustą. Czołgając się przez dziurę w płocie, kradli warzywa. Jeden z więźniów, sikał na czerwono po zjedzeniu buraków, co wykorzystał, by dostać zwolnienie lekarskie. Gdy inni zaczęli zgłaszać podobne objawy, prawda wyszła na jaw i praca przy wapieniu się zakończyła.

W obozie jedzono wszystko, co nadawało się do spożycia – młode pędy sosny, liście pokrzyw zwijane z solą, a nawet herbatę z sosnowych igieł. W grudniu 1945 roku Feliks odmroził palec u nogi, mimo noszenia walonek, które były źle dopasowane. Ubrania, często z trupów, były podarte, pokrwawione, bez guzików. W szpitalu w Bułanaszu, gdzie trafił z odmrożeniem, opieka była minimalna – brudne bandaże, marne jedzenie. W styczniu 1946 roku przeniesiono go do Samoswietu, gdzie warunki były jeszcze gorsze: brak wody, opału, opieki lekarskiej, tylko jodyna na wszystko. W kwietniu 1946 roku trafił do obozu zdrowotnego w Reżu, gdzie warunki były lepsze – sienniki, koce, poduszki. Czterysta gram białego chleba dziennie, na drugie śniadanie szklanka kisielu i pączek (maleńka bułeczka). Na obiad zupa dosyć tłusta i kawałek mięsa. Na śniadanie i kolację po 200 gram chleba i po 0,5 litra lekko słodkiej kawy. Leżeli tam ludzie różnej narodowości: Polacy, Niemcy, Włosi, Grecy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy. Był też jeden Cygan młody chłopaczek, może osiemnastoletni, który dostał się tam po odbyciu kary dwóch lat za nielegalne przekroczenie granicy z Rumunią. Był bardzo wesoły i chociaż jedna pięta mu gniła, bo miał odbitą to na palcach, to na drugiej nodze podskakiwał i tańczył. Niemcy byli z Prus Wschodnich obecne Pojezierze Mazurskie, ale po polsku nie umieli. Mieli fajki duże, porcelanowe z wizerunkiem na cybuchach kaisera Wilhelma. Brzuchy mieli obwisłe, jak kangurze torby, bo kiedyś musieli mieć duże brzuchy jak piwosze, ale w Rosji doprowadzono ich do formy człowieka socjalistycznego. Bez przerwy rozmawiali tylko o jedzeniu, co którego żona piekła, gotowała i spisywali sobie te recepty i przepisy na te smakowite potrawy, chociaż nie wiedzieli, czy wrócą jeszcze do domu. Miś był wściekły na te rozmowy o jedzeniu, gdyż wtedy kiszki jeszcze bardziej grały mu marsza. Obóz w Reżu zbudowali jeńcy niemieccy i podobno było ich początkowo tysiąc pięciuset, a gdy odjeżdżali stamtąd przed przybyciem Misia było ich tylko trzystu. Reszta wymarła z głodu, zimna i chorób. Nie byli przystosowani do tak niskich temperatur, nieraz poniżej 40 stopni C. Odmrażali sobie uszy, nosy, ręce i nogi, pomimo że zawijano się szmatami i tylko zostawały oczy na wierzchu. Śmiesznie wyglądała taka gromada stworów nie z tej ziemi. Wielu umierało na jakąś opuchlinę, bo całe ciało było obrzękłe. Inni marli z nostalgii lub dostawali pomieszania zmysłów i też po jakimś czasie umierali. Tak zmarł tam jeden z dwu braci Stanclików, starszy Jan. Młodszy Józef przeżył i wrócił. Miał w Wadowicach na Łazówce cegielnię, którą władza ludowa upaństwowiła. Jan stale płakał i rozpaczał, czy kiedykolwiek wróci do domu i później chodził jak nieprzytomny, nie rozmawiał i w końcu zmarł.

W Reżu Misiowi obcięto sterczącą kostkę z odmrożonego palca podczas prowizorycznej operacji. Stół operacyjny to był zwykły stół drewniany, do którego go przywiązano, na usta i nos położono mu jakąś szmatę, polewano eterem i kazano liczyć. Gdy doliczył do 24 przestał, poczuł jeszcze nagły ból i po tym już tylko obudził się bez obciętej kostki.

Sam gorod Reż położony był między dosyć wysokimi wzgórzami nad niedużym jeziorkiem czy zbiornikiem wodnym. W głównej części (starszej) były murowane tylko budynek administracyjny, fabryka amunicji i dwie cerkwie: jedna na dole, druga na wzgórzu biała. W tej dolnej była piekarnia, a w byłej cerkwi na wzgórzu mieścił się magazyn zbożowy. Reszta budynków była drewniana. Obok tego starszego Reża było nowsze osiedle. Domy stały rzędami wzdłuż ulicy, szczytami do ulicy. Przy każdym domku stała osobno bania, Wszystkie domy były jednakowe, parterowe i wzdłuż ulicy położony był chodnik z desek. Po drugiej stronie tej szerokiej na kilkanaście metrów ulicy stały takie same domki i banie. Ulice nie były brukowane tylko gliniasto-błotniste. Za tymi domkami mi były pola uprawne i tam pierwszy raz widział z daleka kombajn zbożowy .

W Reżu Miś pracował przy budowie garaży w fabryce amunicji, tynkując ściany i ucząc się tynkowania sufitów. Spotkał tam starca, wysiedlonego jako dziecko po powstaniach, który płakał, słysząc polską mowę i pieśń „Marsz Polonia”.

Autor wspomnień budował też drewniane magazyny, kopiąc fundamenty do wiecznej zmarzliny i wznosząc ściany z bali łączonych kołkami. Budynki te były ciepłe, szybkie w budowie i odporne na wilgoć.

wtorek, 6 maja 2025

Wspomnienia Feliksa Misia z powojennej wywózki do Związku Radzieckiego - część I

 


Chocznianin Feliks Miś w chwili wybuchu II wojny światowej miał 15 lat. W 1943 roku trafił do KL Auschwitz, skąd zwolniono go rok później. Kres wojny nie przyniósł w jego przypadku wyzwolenia, lecz oznaczał dla niego kolejne 3 lata niewoli i poniewierki. Swoje przeżycia z tego okresu zawarł w spisanych wspomnieniach, które przechowywane są w Archiwum Ośrodka Karta w Warszawie - poniżej omawiam pierwszą część z nich.

Po ucieczce Niemców i przejściu frontu 28 stycznia 1945 roku pojawili się Sowieci, którzy zrabowali wszystko, co wpadło im w ręce. 2 lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej, Feliks wraz z ojcem udał się z Patryji, gdzie mieszkali, do kościoła we wsi. Z obawy przed łapankami na roboty zawrócili jednak do domu. Około godziny 10 czekało na niego dwóch funkcjonariuszy NKWD. Kazali mu zaprowadzić ich do miasta, lecz w rzeczywistości to oni zaprowadzili go do sądu w Wadowicach, gdzie przekazali go sowieckiemu oficerowi.

Oficer wypytywał Feliksa, czy był więźniem obozu w Auschwitz, jak wyglądał obóz i dlaczego go zwolniono. Sugerował, że musiał podpisać volkslistę lub zobowiązać się do współpracy z Niemcami. Naciskał, by się do tego przyznał, choć Feliks nie miał nic na sumieniu. Sporządzono protokół z jego opowieści oraz zapisano coś na kartce, której treści nie znał. Feliks odmawiał podpisania dokumentu, ponieważ nie rozumiał rosyjskiego, a tłumaczeniu nie ufał. Po groźbach pistoletem i jego rezygnacji ostatecznie złożył podpis.

Zamknięto go w ciasnej celi, gdzie przebywało już dwóch Francuzów schwytanych pod Oświęcimiem oraz niejaki Kublin z Wadowic. Do poniedziałku trzymano ich w tej celi, po czym przeniesiono na dużą salę, gdzie było więcej aresztowanych. Feliks spotkał tam Podgórczyka, Józefa Ogiegłę z Wadowic, Elżbieciaka z Ponikwi i wielu innych, głównie z okolic Bielska. Po trzech dniach głodu otrzymali 30 dekagramów chleba i ciepłą wodę z kiszonej kapusty.

Do 5 marca 1945 roku spali na podłodze, w ubraniach. Co noc wzywano ich pojedynczo na przesłuchania. Feliks przeszedł jeszcze jedno, podczas którego przez dwie godziny musiał powtarzać swój życiorys. Kontakt ze światem zewnętrznym utrzymywano przez grypsy wysyłane procą przez okno.

5 marca przyjechały ciężarówki z plandekami. Załadowano ich i pod eskortą przewieziono do Nowego Sącza, gdzie dotarli nocą. Następnego dnia trafili do Sanoka na nocleg, gdzie dostali zupę z bobu. Rano 8 marca wsadzono ich do towarowych wagonów i wysłano w głąb Związku Radzieckiego.

Podróż była koszmarna. W wagonach brakowało opału, wody do picia i mycia. Zima dawała się we znaki, a więźniowie przymarzali do ścian wagonu. Zakazano głośnych rozmów i śpiewu. Co jakiś czas otrzymywali dwukilogramowy bochenek kukurydzianego chleba na dziewięć osób oraz ćwierć litra rzadkiej zupy. Pociąg rzadko się zatrzymywał, głównie by załadować drewno na opał lokomotywy. Gdy stawał w stepie, otaczał ich tylko śnieg. Czasem w oddali widać było przysypane śniegiem wsie i cerkwie.

Wychodząc z wagonów, myli się w brudnym śniegu przy torach, który smakował jak lody. W wagonie były dwa drewniane pomosty, na których spali niektórzy, inni na podłodze. Nikt nie był przygotowany na zimową podróż, więc marzli. Z pragnienia lizali szron ze śrub. Palacze tytoniu palili sęki, resztki koniczyny z wagonów, a nawet okruchy chleba owinięte w papier. Żelazny piecyk w wagonie był bezużyteczny z braku opału. W podłodze znajdował się otwór służący za toaletę, co powodowało nieznośny smród przy czterdziestu osobach w wagonie.

Chleb kukurydziany kruszył się i nie dawał się kroić. Ważono go na prowizorycznej wadze z patyka i sznurka, a okruchy zbierano do czapek, by nic się nie zmarnowało. Podczas podróży Feliks nauczył się cyrylicy, odczytując nazwy mijanych stacji, choć rozumiał niewiele.

Trasa wiodła przez Lwów, Winnicę, Charków, Woroneż i Penzę. W Penzie zabrano ich do łaźni. Ubrania oddano do odwszenia w wysokiej temperaturze, a ich poddano kąpieli. Woda szybko zrobiła się zimna, a mydło nie zdążyło się spłukać. Przed odwszeniem zabrano im wszystkie rzeczy z kieszeni, a medaliki z szyi zrywano, mówiąc, że są niepotrzebne. Po kąpieli każdy odbierał ubranie, ale gorące metalowe haki parzyły ręce.

Z Penzy ruszyli przez Wołgę, po długim moście, aż do Swierdłowska. Około 200 km za Swierdłowskiem dotarli do łagru Bułanasz (lub Kukasza Bułanasz) 1 kwietnia 1945 roku, w Wielkanoc.

Łagier składał się z trzech drewnianych baraków, jednego starego i dwóch nowych, oraz szpitala. Błoto sięgało powyżej kostek. Spali na gołych pryczach, bez koców, w ubraniach. Do maja trwała kwarantanna. Feliks pracował w szpitalu jako sanitariusz, opiekując się szesnastoma pacjentami z krwawą biegunką, prawdopodobnie czerwonką. Woda z kopalni węgla zawierała ołów, a jedzenie, choć tłuste (z amerykańskiej pomocy Czerwonego Krzyża), było zabójcze dla chorych na biegunkę. Ludzie umierali, nawet do czternastu dziennie, głównie na opuchlinę i czerwonkę.

Podłogi i prycze były brudne od odchodów. Feliks codziennie czyścił je wodą, skrobiąc szkłem lub nożem. Zmarłym zapisywano nazwisko na piersi i wynoszono do przedsionka, skąd zabierano ich do lasu i grzebano w nieznanych dołach. Leczenia nie było, a jedyną skuteczną metodą, którą Feliks stosował, było podawanie zwęglonego chleba zamiast zupy. Nieliczni, którzy się na to decydowali, zdrowieli. Oficer, zwany lekarzem, sprawdzał tylko czystość, nie lecząc nikogo.

W maju przeszli komisję lekarską, która przydzielała kategorie pracy. Feliks otrzymał pierwszą kategorię i trafił do ósmej brygady, prowadzonej przez wyrozumiałego Słowaka nazwiskiem Kość. Słowacy, znając rosyjski, zajmowali różne stanowiska w łagrze, ale okradali więźniów, handlując jedzeniem za ich rzeczy.

Życie w łagrze było walką o przetrwanie. Pracowali w lesie, tartaku, kopalniach czy przy budowach. Brygady liczyły po trzydzieści osób, a baraki dzielono na sale zwane komnatami. Spali na gołych pryczach, w ubraniach i butach, bo kradzieże były powszechne. Pluskwy były plagą, ale zmęczenie pozwalało zasnąć mimo wszystko.

Codzienne racje żywnościowe to 600 gramów wilgotnego, ciężkiego chleba, czarna kawa zbożowa i pół litra wodnistej zupy z mąki, kaszy lub ryb. Każdy okruszek był cenny, a głód zmuszał do jedzenia nawet solonych śledzi z głowami. W łagrze Feliks nauczył się przetrwania, ale tęsknota za domem i bliskimi nigdy nie ustawała.





czwartek, 11 lipca 2024

Obywatelska Milicja Porządkowa w Choczni w 1945 roku

 

Zaraz po ucieczce z Choczni Niemców i wejściu Armii Czerwonej, czyli pod koniec stycznia 1945 roku, sołtys Władysław Świętek w porozumieniu z Rosjanami powołał do życia Obywatelską Milicję Porządkową, przeznaczoną głównie do patrolowania wsi. Milicja ta działała bez jakichkolwiek umocowań prawnych, regulaminów i procedur, ale jej istnienie w chaosie jako wówczas panował w Choczni było nieodzowne. Pierwszym komendantem milicji został 37-letni Tomasz Widlarz, nieposiadający żadnego doświadczenia wojskowo-policyjnego. Przed wojną był urzędnikiem pocztowym, a później pracował jako kierownik sklepów obuwniczych firmy Bata. Natomiast w czasie okupacji został zatrudniony przez niemiecką firmę IG Farben w Auschwitz, jako pracownik umysłowy. Nowo utworzona milicja zajmowała lokal użytkowany wcześniej przez niemiecką żandarmerię. Zgłosili się do niej:

 - Albin Drapa, ur. w 1919 roku,

- Adolf Wcisło ur. w 1910 roku,

- Franciszek Grabiec ur. w 1921 roku,

- Albin Studnicki ur. w 1920 roku,

- Jan Widlarz ur. w 1922 roku,

- Szczepan Bąk ur. w 1908 roku,

- Aleksander Bryndza ur. w 1923 roku,

- Edward Legut ur. w 1922 roku.

- Józef Malata ur. w 1911 roku.

Z wyżej wymienionych doświadczenie wojskowe mieli jedynie Bąk i Malata, a Legut w czasie wojny należał do partyzantki. Wszyscy poza Grabcem urodzili się w Choczni.

Pracownikiem administracyjnym i zarazem woźnym został 29-letni Piotr Bałys. Posterunek posiadał własną kuchnię, w której stołowali się milicjanci.

Członkowie milicji byli oskarżani przez niektórych chocznian o zastraszanie, nieuzasadnione rewizje w poszukiwaniu broni i żywności oraz o samowolne konfiskaty mienia (krów, kur, sprzętów kuchennych, żywności, pościeli, pieniędzy i nafty). Dotyczyło to głównie osób podejrzewanych o sprzyjanie Niemcom w czasie okupacji i tych, które zapisały się na niemiecką listę narodową, co w tym czasie nie było jeszcze formalnie dowiedzione.

29 stycznia 1945 Starostwo w Wadowicach mianowało nowego komendanta w osobie Rudolfa Tatara (ur. 1898), emerytowanego wachmistrza żandarmerii, mieszkającego przy granicy z Wadowicami. Jego nominacji nie przyjął do wiadomości poprzedni komendant Widlarz, który urzędował na swoim stanowisku jeszcze do połowy lutego. Wraz z nim ze służby odeszli Legut i Malata.

Choczeńska milicja zakończyła działalność 9 kwietnia 1945, czyli po nieco ponad 2 miesiącach od powołania. Jej obowiązki przejęła Komenda MO w Wadowicach, której komendant Tatar przekazał mienie milicyjne z posterunku w Choczni, składające się głównie ze sprzętów kuchennych. Z wymienionych wyżej milicjantów w szeregi Milicji Obywatelskiej lub Urzędu Bezpieczeństwa wstąpili później: Wcisło, Studnicki, Legut i Bryndza, przy czym największą „karierę” w tych organach zrobił ten ostatni.

poniedziałek, 15 maja 2023

Zaopatrzenie choczeńskich sklepów w latach 1939-1966

 

Najstarsza znana mi informacja o tym, co można było kupić w sklepie w Choczni (i za ile) pochodzi z 1945 roku, ale dotyczy sytuacji z okresu przedwojennego.  W sporządzanych wtedy zestawieniach szkód i strat spowodowanych przez wojnę i niemiecką okupację znalazł się również kwestionariusz wypełniony przez Marię Świętek, wdowę po przedwojennym sklepikarzu Józefie Świętku, w którym podaje ona spis towarów z magazynu sklepu jej męża, częściowo przejętych przez Niemców w 1942 roku oraz utraconych w styczniu 1945 roku podczas przejścia frontu przez Chocznię.

Według tego kwestionariusza w Sklepie Towarów Mieszanych Świętka (Chocznia nr 103) można było kupić między innymi:

- cukier  w cenie 1 zł za kg (cena z 1939 roku),

- owsiankę  - 0,96 zł za kg,

- mąkę pszenną - 0,5 zł za kg,

- mąkę żytnią - 0,3 zł za kg,

- grysik - 0,5 zł za kg,

- kaszę jęczmienną -  0,45 zł za kg,

- kawę mieszaną - 0,8 zł za kg,

- „kawę” z palonego korzenia cykorii - 0,7 zł za kg,

- naftę - 0,4 zł za litr,

- proszek do prania - 0,2 zł za kg,

- proszek do szorowania - 0,2 zł za kg,

- proszek do mycia rąk - 0,15 zł za kg,

- farbę - 5 zł za l,

- mydło piaskowe - 0,10 zł za sztukę,

- mydło zwykłe - 0,15 zł za sztukę,

- bibułę marszczoną - 0,20 zł za arkusz,

- bibułę gładką - 0,05 zł za arkusz,

- zeszyt szkolny po 0,10 zł za sztukę,

- masło - 3,6 zł za kg,

- margarynę - 2 zł za kg.

W tym samym 1945 roku doszło do napadu na sklep Kółka Rolniczego ulokowany w budynku choczeńskiego Sokoła, w wyniku którego prowadzący ten sklep Józef Malata stracił między innymi towary, które można było kupić wtedy tylko na przydziały kartkowe:

- kawę paloną (3 kg),

- mąkę żytnią (25 kg),

- konserwy mięsne (6 sztuk),

- kiszki krwawe (4 sztuki),

- śledzie (20,5 kg),

- mydło do prania (5 l i 2 kawałki),

- mydło toaletowe (20 kawałków),l

- mleko (7 puszek),

- cukierki (2 kg),

- sok pomidorowy (6 puszek),

- herbatę (2,5 kg).

W 1955 roku Tadeusz Nowak, kierownik szkoły w Choczni Dolnej, interweniował w Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w sprawie zaopatrzenia miejscowych sklepów w pieczywo, ponieważ chleb dostarczany przez wadowicką Gminną Spółdzielnię często nie nadawał się do jedzenia. Na posiedzeniu GRN w dniu 15 lipca przedstawicielka GS uznała, że zaopatrzenie w napoje chłodzące jest wystarczające, odczuwa się tylko brak wyrobów emaliowych i innych metalowych.

W czasie akcji żniwnej w 1960 roku zwracano uwagę, że pilną sprawą jest zaopatrywanie w tym czasie sklepów w chleb, ponieważ zapracowani rolnicy nie mają wtedy czasu na wypiek chleba w domu i muszą go kupić, nie odrywając się na dłużej od pracy. Ważne było również zapewnienie odpowiednich dostaw napojów chłodzących, koniecznie we flaszkach, a nie w beczkach. Sklepy w tym okresie pracowały w godzinach przedpołudniowych i wieczorem między 16.00 a 21.00.

Na posiedzeniu władz gromadzkich w dniu 30 października 1962 roku Helena Studnicka ze sklepu w Choczni Dolnej zaopatrzenie uznała za dobre, ale nieregularne, przez co czas oczekiwania np. na chleb bardzo się wydłuża. Brakowało towarów kolonialnych (np. pieprzu), których dostawy były rzadkie i niewielkie. Inne sklepowe wypowiadały się podobnie, twierdząc, że towaru brakuje jedynie w chwilach, gdy na skutek plotek i nieuzasadnionego popłochu ludność masowo wykupuje wszystkie dostępne produkty, a przede wszystkim cukier, mąkę i ryż.

27 sierpnia 1963 roku przedstawiciel GS zapewniał zebranych radnych gromadzkich, że sytuacja z zaopatrywaniem sklepów jest w miarę dobra, nie brakuje podstawowych produktów, jak: chleb, mąka, sól, czy cukier oraz napojów chłodzących: piwa, oranżady i napojów płynnych (!) – to znaczy soków. Gorzej jest natomiast z dostawami mięsa i wędlin i tu sytuacja nie ulegnie szybkiej poprawie.

Rok później GS wystosował pismo do GRN w Choczni, zapewniając że: jakość pieczywa uda się polepszyć, podobnie jak terminowość dostaw. Upomniano kierowników sklepów, by w dni świąteczne nie sprzedawać wina, a osobom nietrzeźwym nawet piwa.

19 maja 1965 roku stan zaopatrzenia choczeńskich sklepów oceniała na swoim posiedzeniu Gromadzka Rada Narodowa w Choczni. Halina Widlarz, kierowniczka sklepu w Choczni Dolnej oceniła, że zaopatrzenie tej placówki jest dobre, oprócz takich towarów, jak pieprz, czy cytryny, które są dostarczane w niewystarczającej ilości. W okresie zwiększonego zapotrzebowania podczas upałów brakuje również napojów chłodzących: piwa i oranżady. Problem ten można rozwiązać, sprowadzając piwo beczkowe, ale nie ma z kolei gwarancji, że po otwarciu beczki udałoby się sprzedać ją całą przed zepsuciem zawartości. Helena Moskała, kierowniczka sklepu masarskiego stwierdziła, że brakuje wędlin i mięsa wołowego – po zaopatrzeniu przedszkola w Choczni niewiele tego rodzaju mięsa pozostaje do sprzedaży rynkowej. Lepsza sytuacja jest z mięsem wieprzowym, ale i tu występują braki w zaopatrzeniu. Klemens Guzdek, przewodniczący GRN, zwrócił uwagę, że te niewystarczające dostawy towarów deficytowych powinny być dzielone tak, by jak największa ilość obywateli miała możliwość je kupić oraz by nie sprzedawać wina osobom nietrzeźwym. Zdaniem Haliny Widlarz ten przepis był przestrzegany, ale nietrzeźwi pijący nie kupowali sami, lecz posługiwali się znajomymi przechodniami. 

Nad sprawą zaopatrzenia sklepów ponownie obradowano 25 sierpnia 1965 roku w obecności: Heleny Moskały (kierowniczki sklepu masarskiego), Haliny Widlarz (kierowniczki sklepu w Choczni Środkowej), Anny Guzdek (kierowniczki sklepu w Choczni Dolnej) oraz Kazimiery Gazdy (ze sklepu w Choczni Górnej). Nie przybył żaden przedstawiciel Gminnej Spółdzielni zaopatrującej te sklepy, ponieważ trwała tam właśnie kontrola związana z nadużyciami, których dopuścił się jeden z zaopatrzeniowców, zatrzymany w areszcie do wyjaśnienia sprawy. Zabierająca glos Anna Guzdek uznała, że zaopatrzenie jest ogólnie rzecz biorąc lepsze, niż w latach poprzednich i ludność jest zadowolona. Podobnie oceniły sytuację zaopatrzenia Halina Widlarz i Kazimiera Gazda. Natomiast Helena Moskała przyznała, że brakuje wędlin, ale udało się przywrócić należyte dostawy tłuszczów – słoniny i smalcu. W soboty, gdy zapotrzebowanie jest większe, brakuje też kotletów, czy karczku. Zaś braki mięsa wołowego są spowodowanie koniecznością zaopatrzenia kolonistów spędzających w Choczni ferie letnie. Bolączką były też nieregularne dostawy mięsa, wędlin i tłuszczów.

Coroczne ocenianie sytuacji zaopatrzeniowej przez choczeńską gromadę w 1966 roku odbyło się w dniu 19 maja. Wymienione już wcześniej Halina Widlarz i Helena Moskała oraz Leokadia Giełdoń złożyły pisemne sprawozdania z działalności podległych im sklepów. Sklep nr 2 prowadzony przez Halinę Widlarz był według niej wystarczająco zaopatrzony, chleb dowożony był codziennie między 10.00 a 11.00, w bieżącej sprzedaży były m.in.: konserwy, oleje, masło, śmietana, czy margaryna. Niewystarczające były dostawy piwa, nie brakowało za to soków, oranżad, wody sodowej  i lemoniad. Roczny obrót sklepu wynosił około 2 mln złotych. Sklep masarski kierowany przez Helenę Moskała był otwarty od wtorku do soboty w godzinach od 8.00 do 17.00. Poniedziałek był dniem bezmięsnym i sprzedaży wtedy nie prowadzono. Towar przywożono dwa razy w tygodniu w ilościach niezaspokajających zapotrzebowaniu. Brakowało szczególnie mięsa wołowego i żeberek wieprzowych, bez problemu można było kupić nóżki wieprzowe, ogony, uszy świńskie, czy kości. Leokadia Giełdoń z Punktu Sprzedaży Pomocniczej w Choczni Górnej przyznała w sprawozdaniu, że dostawy chleba są co drugi dzień. W bieżącej sprzedaży były tłuszcze roślinne i zwierzęce. Pani Giełdoń prowadziła sprzedaż za prowizję w wysokości 3,5%, pokrywając z tego podatki, koszty ogrzewania i oświetlenia. Nie była objęta ubezpieczeniem zdrowotnym, czy emerytalnym.

poniedziałek, 17 października 2022

Powojenni posiadacze koni w Choczni

 Lista posiadaczy koni w Choczni sporządzona przez sołtysa Władysława Świętka najprawdopodobniej w pierwszej połowie 1945 roku (w nawiasach numery domów; kursywą uwagi moje)):

  • Tadeusz Ast (215)
  • Władysław Baklarz (347) rok później nie mieszkał w Choczni
  • Ludwik Borek (228)
  • Bolesław Brońka (4)
  • Jan Bryndza (137)
  • Jan Bryndza (234)
  • Franciszek Bylica (205) x 2
  • Antoni Byrski (182)
  • Józef Czapik (348)
  • Franciszek Dąbrowski (315)
  • Franciszek Dąbrowski (572) brak pod tym nr domu w 1946 roku
  • Jan Dębowski (17)
  • Aleksander Drożdż (86)
  • Feliks Gawęda (140)
  • Jan Gawenda (104) w 1946 roku pisany jako Gawęda
  • Józef Gawenda (134) w 1946 roku pisany jako Gawęda
  • Jan Grabiec (544)
  • Adam Guzdek (387)
  • Józef Guzdek (169)
  • Stanisław Guzdek (104)
  • Władysław Hanusiak (237) w 1946 roku pod nr 234
  • Jan Jędrzejowski (510)
  • Stanisław Jędrzejowski (118) w 1946 roku pod nr 107
  • Tadeusz Kencki (154)
  • Andrzej Kosycarz (554)
  • Jan Kudłacik (151)
  • Józef Maj (603)
  • Józef Malata (325) syn Franciszka; nie mieszkał pod tym nr domu w 1946 roku
  • Maksymilian Malata (20)
  • Jan Mlak (305)
  • Salomea Paleczna (162) z domu Bylica
  • Jan Paterak (421)
  • Stanisław Pietras (123)
  • Józef Płonka (278)
  • Andrzej Polak (486)
  • Ludwik Porębski (395)
  • Jan Ramenda (105) w 1946 r. pod tym nr domu mieszkał Józef Ramenda (ur. 1899)
  • Piotr Rokowski (547)
  • Franciszek Skowron (301)
  • Franciszek Strzeżoń (132)
  • Michał Styła (167)
  • Jan Szczerbowski (116)
  • Antoni Szymonek (494)
  • Jan Taborski (386)
  • Franciszek Wcisło (249) rok później pod tym nr domu nie mieszkał żaden Wcisło
  • Józef Wcisło (204)
  • Władysław Wcisło (211)
  • Władysław Wcisło (549) w rzeczywistości nr domu 459
  • Maria Wider (172) z domu Trzaska; żona Jana
  • Jan Wójcik (535)
  • Józef Żak (170)
Na liście pierwotnie znajdował się jeszcze Jan Matuśniak spod nr 246, ale został wykreślony.

Posiadacze źróbków:

  • Maria Burzej (495) z domu Bryndza; wdowa po Antonim
  • Franciszek Garżel (512)
  • Stanisław Ligienza (138)
  • Jan Widlarz (364)


poniedziałek, 10 października 2022

Choczeński samorząd w 1945 roku

 Po wyzwoleniu Choczni spod okupacji niemieckiej w styczniu 1945 roku natychmiast odrodził się miejscowy samorząd, w którym aktywnie działali zarówno radni gromadzcy wybrani w 1939 roku, jak i nowe osoby.

Sołtysem Gromady Chocznia pozostał Władysław Świętek, który pełnił tę funkcję także w czasie II wojny światowej.

Powołano szereg komisji gromadzkich, które starały się wspomóc mieszkańców Choczni w powojennym chaosie.

Były to na przykład "Komisja do podziału mebli poniemieckich", "Komisja do spraw szkód", czy "Komisja budowlana". Przedmiotem pracy pierwszej z wymienionych były pozostałe po Niemcach: łóżka (285), szafy (122), kredensy (121), stoły (144), szafki (118), krzesła (458), kanapy (8), toalety (6) i lustra (16), które niekiedy stanowiły też zagrabioną własność przedwojennych mieszkańców.

Działały również "Komisja sanitarna", "Komisja siewna", "Komisja mleczna" i "Komisja ogniowa". Oprócz nich powołano do życia również "Koło opieki nad rodzinami osób powołanych do wojska".

W skład wyżej wymienionych komisji weszły następujące osoby:

  • Komisja Sanitarna: Maria Nowak (z domu Huber), Agnieszka Duda (z domu Styła), Aleksandra "Olga" Klisiak (z domu Woźniak), Antoni Romańczyk, Jan Cap
  • Komisja Siewna: Tomasz Szczur, Stefan Guzdek, Józef Guzdek (spod nr 169),
  • Komisja do Podziału Mebli Poniemieckich: Franciszek Dąbrowski, Józef Guzdek, Stanisław Woźniak
  • Komisja Ogniowa: Leon Bąk (nr domu 582), Stefan Guzdek (270), Stanisław Zajda (131), Władysław Kręcioch (343), Jan Wider (210)
  • Komisja ds. Szkód: Tadeusz Nowak (kierownik szkoły), Ludwik Płonka, Józef Guzdek
  • Komisja Budowlana: Tomasz Szczur (nr domu 572), Leon Bąk (582), Franciszek Ramenda (182), Józef Gazda (404)
  • Komisja Mleczna: Feliks Gawęda (nr domu 140), Wiktoria Kryjak (555), Antoni Pindel (186), Władysław Kręcioch (568), Michał Stanek (7), Szczepan Bańdo (302)
Członkami "Koła opieki nad rodzinami osób powołanych do wojska" zostali: ksiądz Stanisław Walter (wikariusz), Józef Guzdek, Antoni Gazda, Jan Rzycki, Franciszek Skowron i Michał Styła.

Ważną rolę w samorządzie ówczesnej Choczni starały się odgrywać Samopomoc Chłopska i miejscowe Stronnictwo Ludowe, skupiające przedwojennych zwolenników Józefa Putka.

W zarządzie Związku Samopomocy Chłopskiej, sprawującej nadzór nad choczeńską spółdzielczością i majątkiem po kółku rolniczym znaleźli się: Józef Guzdek (spod nr 450), Ludwik Płonka i Józef Malata.

Natomiast Stronnictwo Ludowe, wyłoniło swój zarząd w składzie: 

- przewodniczący Władysław Wcisło (nr domu 459),

- zastępca Józef Guzdek,

- sekretarz Leon Bąk,

- skarbnik Teofil Malata.

Do Rady Nadzorczej SL weszli: Tomasz Szczur (przewodniczący), Rudolf Klisiak (zastępca), Władysław Świętek i Michał Styła.

Wśród wymienionych wyżej działaczy brakuje przede wszystkim Kazimierza Szczura, który działał po wojnie w samorządzie wyższego szczebla (powiatowym) oraz Józefa Putka, który powrócił z obozu w Mauthausen w połowie 1945 roku.

W I połowie 1945 roku nie wykazywało się aktywnością Stronnictwo Pracy, którego członkowie weszli rok później do Rady Gminy, ani Polska Partia Robotnicza, której członkami w Choczni w 1945 roku byli: Emil Palichleb, Jan Grabiec i Julian Babiński.

Przy tworzeniu notatki wykorzystano informacje niedostępne w zasobach Archiwów Państwowych.

czwartek, 4 sierpnia 2022

Repatrianci w wadowickim oddziale PUR w latach 1945-48

 PUR czyli Państwowy Urząd Repatriacyjny został powołany na mocy dekretu PKWN z 7 października 1944 roku. Jego zadaniem było organizowanie powrotu wysiedlonych przez niemieckiego okupanta do poprzednich miejsc zamieszkania oraz przesiedlenia na tereny odzyskane ludności z innych okręgów państwa polskiego. Istniejący w Wadowicach oddział PUR zajmował się ewidencją przybyłych migrantów, udzielał im zapomóg i  kierował ich do przeznaczonych im czy też obranych przez nich miejsc osiedlenia. Wśród emigrantów nie brakowało także osób urodzonych w Choczni lub deklarujących zamiar osiedlenia się w Choczni. Byli to:

  • Janina Groczyło urodzona w 1926 roku, przybyła do Wadowic we wrześniu 1945 roku z Niemiec, ale pochodząca z Tiutkowa koło Trembowli (dzisiejsza Ukraina) zawodu robotnica, która zatrzymała się w Choczni pod nr 105 (otrzymała zapomogę w wysokości 200 zł),
  • Ludwika Buśko, urodzona w 1922 roku, przybyła do Wadowic w marcu 1946 roku z Baranowicz (obecnie Białoruś), bez zawodu, która zatrzymała się w Choczni, ale z myślą o wyjeździe do Świdnicy na Ziemiach Odzyskanych,
  • Teresa Guzdek, urodzona w 1924 roku w Wadowicach jako córka Romana Guzdka z Choczni i Anieli z domu Smaza z Kaczyny, która przybyła do Wadowic w lipcu 1946 roku z Francji, która zatrzymała się w Wadowicach,
  • Józef Guzdek, urodzony w 1927 roku, który przybył do Wadowic w sierpniu 1946 roku z Niemiec, z zawodu robotnik, który zatrzymał się w Choczni, ale z myślą o wyjeździe do Bystrzycy Kłodzkiej na Ziemiach Odzyskanych (w Choczni w 1927 roku nie urodził się taki Józef Guzdek, być może chodzi o Józefa Guzdka z 1924 roku, który pochowany jest w Kłodzku, niedaleko od Bystrzycy),
  • Roman Marian Zadorecki, urodzony w 1914 roku w Lublińcu, przedwojenny mieszkaniec Choczni (był mężem chocznianki Zofii z domu Miarka, z którą miał w Choczni dwóch synów), przybyły do Wadowic w lipcu 1946 roku z Niemiec, były więzień obozów koncentracyjnych, z zawodu nauczyciel, który zamierzał udać się do Gniewkowa na Kujawach (gdzie zmarł w 1993 roku),
  • Piotr Wcisło, urodzony w 1910 roku w Choczni, jako syn Józefa i Wiktorii z Dąbrowskich, przybyły do Wadowic w lipcu 1946 roku z Niemiec, z zawodu kupiec, który zamierzał osiedlić się w Kłodzku na Ziemiach Odzyskanych (zmarł tam w 1990 roku),
  • Franciszek Panek, urodzony w 1914 roku, przybyły do Wadowic we wrześniu 1946 roku z Alzacji, były więzień stalagu, z zawodu robotnik, który zatrzymał się w Choczni z żoną Julią, urodzoną w 1925 roku i synem Wiktorem, urodzonym w 1946 roku (wszyscy spoczywają na cmentarzu w Choczni),
  • Pelagia Gondek (ur. 1914) i Marianna Gondek (ur. 1938), przybyłe do Wadowic we wrześniu 1946 roku z Rosji, które zatrzymały się w Choczni z zamiarem osiedlenia się w Cieplicach na Ziemiach Odzyskanych,
  • Władysław Wcisło, urodzony w 1905 roku w Choczni jako syn Aleksego i Marii z domu Wojtala, przybyły do Wadowic w listopadzie 1946 roku z Belgii, z zawodu górnik, który zamierzał wyjechać do miejscowości Graby koło Swidnicy na Ziemiach Odzyskanych,
  • Stefania Paterak, urodzona w 1923 roku w Choczni jako córka Jana i Anieli z domu Zając, przybyła do Wadowic w listopadzie 1946 roku, była robotnica przymusowa w Austrii, która zamierzała wyjechać do Jeleniej Góry,
  • Adam Świątek, urodzony w 1928 roku w Zakopanem jako syn Walentego i Marii z domu Ptak, przedwojenny mieszkaniec Choczni, przybyły do Wadowic w styczniu 1947 roku z brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec, bez zawodu, który zatrzymał się w Choczni,
  • Antoni Pietras, urodzony w 1912 roku w Choczni jako syn Franciszka, przybyły do Wadowic w maju 1947 roku z amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec, z zawodu robotnik, który zatrzymał się w Choczni pod nr 123,
  • Stefan Moskwa, urodzony w 1891 roku w Złotnikach jako syn Antoniego i Marii, przybyły do Wadowic w czerwcu 1947 roku z Anglii, były mieszkaniec Choczni w okresie międzywojennym i podchorąży Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, deklarowany zawód urzędnik, który osiedlił się w Wadowicach (gdzie zmarł w 1953 roku),
  • Józef Pindel, urodzony w 1915 roku w Choczni jako syn Wojciecha i Zofii z domu Styła, przybyły do Wadowic z brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec, z zawodu stolarz, który zatrzymał się w Choczni pod nr 404 (zmarł w 1988 roku w Kanadzie),
  • Antoni Sordyl, urodzony w 1917 roku w Choczni jako syn Jana, przybyły do Wadowic we wrześniu 1947 roku z Niemiec wraz z żoną Haliną Kiriłową (ur. 1926) i synem Piotrem Bogusławem (ur. 1937), podoficer Wojska Polskiego, który zatrzymał się w Choczni (zmarł w 1957 roku),
  • Antoni Ligięza, urodzony w 1899 roku w Choczni, jako syn Józefa i Franciszki z domu Strzeżoń, przybyły do Wadowic w styczniu 1948 roku z Włoch, były żołnierza gen. Andersa, zamieszkał w Choczni pod nr 24 (zmarł w 1980 roku), 
  • Jan Dykas, urodzony w 1895 roku w Nienaszowie jako syn Franciszka, przybył w lipcu 1948 roku do Wadowic z Francji wraz z żoną Rozalią (ur. 1904) oraz dziećmi: Janiną i Romanem, z zawodu palacz, który zatrzymał się z rodziną w Choczni,
  • Henryk Piórkowski, urodzony w 1904 roku, który przybył do Wadowic z Francji lipcu 1948 roku wraz z żoną Marią Piórkowską, urodzoną w 1906 roku w Choczni jako córka Franciszka Malaty i Zuzanny z domu Czapik oraz synem Ludwikiem (ur. 1933), z zawodu robotnik, który zatrzymał się z rodziną w Choczni (ale po zapoznaniu się z sytuacją na miejscu powrócił z powrotem do Francji, gdzie zmarł; także we Francji zmarła jego żona Maria - w 1990 roku i syn Ludwik/Louis - w 2018 roku),
  • Maria Hareńczyk, urodzona w 1915 roku w Choczni jako córka Karola Bryndzy i Wiktorii z domu Balon, przybyła do Wadowic w sierpniu 1948 roku z Francji, by zamieszkać w Choczni (gdzie wyszła powtórnie za mąż za Jana Koima i zmarła w 1970 roku),
  • Maria Kosińska, urodzona w 1894 roku w Choczni, jako córka Jana, która przybyła do Wadowic w październiku 1948 roku z Francji wraz z mężem Józefem i zatrzymała się w Andrychowie (w 1973 roku mieszkała w Choczni pod nr 113, oboje z mężem są pochowani na cmentarzu w Choczni),
  • Janina Wajdzik, urodzona w 1926 roku w Gorzeniu Dolnym jako córka Michała, która przybyła do Wadowic z Francji we wrześniu 1948 roku, z zawodu robotnica, która zatrzymała się w Choczni.
Należy pamiętać, że w powyższym zestawieniu znalazły się wyłącznie osoby, które zgłosiły się do PUR w Wadowicach, a łączna liczba repatriantów związanych z Chocznią była znacznie większa.

czwartek, 2 czerwca 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część III

Trzecia część wspomnień chocznianina Kazimierza Ścigalskiego (1925-2019) spisanych przez Annę Wolanin. Cytowany poniżej fragment dotyczy zakończenia wojny w 1945 roku, powrotu autora wspomnień z przymusowych robót i początków powojennej normalizacji w Choczni.

 1945

Na przyszły rok, kiedy ruska armia zbliżała się już do Odry, to wtedy ci Niemcy, z dolnego Śląska (tam koło Legnicy, dawniej się to nazywało Lignitz, Breslau) uciekali przed Ruskimi. Tak jak Polacy uciekali przed Niemcami, tak Niemcy uciekali przed Ruskimi. Ja wtedy nie chciałem ale musiałem (byłem przy koniach i miałem do czynienia z nimi) zrobić zaprzęg konny i wielki wóz taki, z namiotem, przeciwdeszczowy, przeciwśniegowy. Ujechałem z tymi gospodarzami na Zachód uciekaliśmy przed tym frontem.(...) Dość daleko, nie tyle na sam Zachód bośmy uciekali w stronę granicy czeskiej. Więcej na południowy Zachód. Nie wiem jak nazywa się na miejscowość teraz, nazywała się Citau dawniej, po niemiecku (Żytawa/Zittau- obecnie w Niemczech przy granicy z Polską i Czechami- uwaga moja). To jest chyba teraz po stronie czeskiej bo to Czesi zabrali z o powrotem. Tam rozlokowani zostaliśmy u gospodarzy niemieckich ale to były już dawniejsze tereny Czech. Tam do końca wojny przebywaliśmy na tych terenach. To było niedługo, bo my uciekaliśmy jakoś w lutym (już ci nie powiem dokładnie), a w maju wojna się już skończyła. Wtedy, jeszcze będąc tam z nimi na tej ucieczce, przeżywaliśmy nalot ale znów amerykańskich samolotów na niemieckie miasto które się nazywało Kommotau (Chomutov, obecnie w Czechach- uwaga moja). Pamiętam to dobrze bo to było niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Jakieś. trzy kilometry nas to dzieliło. Wtedy spokojnie obserwowaliśmy ten nalot, bez takiej paniki bojaźni bo to było w pewnym już oddaleniu. Ale widzieliśmy całą tą grozę Niemiec i tej walki, tej nawałnicy wojny całej. Widzieliśmy te ognie jak zawisły, po prostu rozświetliły całą tą miejscowość. Taka łuna bo to jakoś na spadochronach czy na czymś te ognie światła wisiały. Tak żeby te samoloty miały wgląd na co bombardują. Wtedy zbombardowali to miasto. Strasznie było to wyraźnie słych'ać. Nawet drgania na ziemi były odczuwalne. Ale to były takie odległości że myśmy się tego nie bali, tylko obserwowaliśmy całe zjawisko. To były dwa momenty w moim życiu (w okresie wojennym) kiedy przeżywałem bezpośrednio walkę, jak gdyby front. Pierwszy to był w Choczni, kiedy był nalot bezpośrednio na wioskę i człowiek właściwie leżał i słyszał nad sobą te świsty kuli. Wtedy drżał ze strachu i jak mówiłem się modlił. Drugi raz - kiedy oglądaliśmy nalot tego Kommotau. Wtedy człowiek uzmysławiał sobie tą grozę wojny i te wszystkie skutki jakie ta wojna niesie za sobą. Po zakończeniu wojny w maju, kiedy już ucichły wszystkie walki, postanowiliśmy wracać do domu a było nas tam i Polaków kilku i Ukraińców. Jedni pracowali u bałorów, inny byli uciekinierami. Zebraliśmy się w taką grupkę osób, żeby wrócić wspólnie do domu. Trasę wybraliśmy niby tą krótszą, to znaczy jechać do Drezna a z Drezna do Wrocławia. A trzeba było wybrać trasę do Pragi czeskiej. Było troszkę dalej. Potem przez Pragę do Polski, bo tam kursowały pociągi a myśmy nie wiedzieli o tym że nie kursują pociągi (rozumisz?) z Drezna do Wrocławia. Tam mosty kolejowe były zburzone, zbombardowane. Do Drezna żeśmy dojechali... mieliśmy rowery też, bo człowiek mógł zabrać ze sobą takie jakieś ubrania, rowery, zegarek. Z Drezna na piechotę szliśmy do Wrocławia. To był kawał drogi, prawie jak stąd do Warszawy. Po drodze z początku było łatwo, jeszcze mieliśmy marki niemieckie to mogliśmy u tych ludzi kupić coś za te marki. To był taki obszar gdzie nie było jeszcze wojsk żadnych, ani alianckich -amerykańskich, ani radzieckich. Dopiero bliżej Wrocławia (były pustki bo Niemcy uciekali przed Rosjanami) zaczęliśmy spotykać żołnierzy rosyjskich. Żołnierze rosyjscy nas ze wszystkiego opędzlowali. Zabrali nam rowery, zegarki. Szliśmy już dalej zupełnie pozbawieni wszystkiego, na piechotę. Brakowało nam żywności, brakowało nam pieniędzy bo nam resztki tych marek pozabierali. Żywiliśmy się tym co człowiek spotkał po drodze, a więc w kopcach wybieraliśmy ziemniaki, bo były zakopcowane ziemniaki, te ziemniaki żeśmy piekli nad ogniskiem i jedli. Mi to się udało że w pewnej stodole - młockarni znalazłem kawałek nogi świńskiej szynki. Tam była schowana pewnie przed kimś. Trochę nas to podratowało i ucieszyło. Tak żeśmy dobrnęli do Wrocławia, a z Wrocławia już pociągi szły do Katowic. Ale szły towarowe, nie osobowe bo tam bardzo dużo Rosjanie wywozili do siebie: różne rzeczy i krowy, i maszyny, i urządzenia fabryk. Po drodze jak szliśmy na tą stację we Wrocławiu to Wrocław był całkiem zburzony, bo tam najpóźniej w zasadzie skończyła się wojna i walki. Także tam jeszcze dymiły zgliszcza, było bardzo dużo ruin. Tam też widzieliśmy naocznie zniszczenia wojenne, takie duże. Po przybyciu na stację udało nam się dostać na pociąg który odjeżdżał w stronę Katowic. Tam żeśmy się już częściowo podzielili. Nie wszyscy jechali w stronę Katowic, niektórzy jechali w stronę Warszawy. Niektórzy jechali nawet w kierunku Pomorza bo byli z różnych stron. Także ja chyba z dwoma osobami... już nie pamiętam dokładnie (rozumisz?) w którą stronę jechali ale jechali też do Katowic. W Katowicach przesiadłem się na pociąg osobowy do Bielska. Z Bielska przyjechałem do Choczni. To była cała moja tułaczka wojenna. 

(...) Tych ludzi których ja wywiozłem na te Czechy, to była taka gospodyni stara i synowa jej, żona tego bauera. On był jeszcze wcielony w armii, nie wiadomo co z nim było. Ale jak dowiedziałem się ci ludzie wrócili do tej miejscowości w której pracowałem, gdzie mieli swój dom i dobytek. Wrócili, ale ja na przykład byłem tam z kolegą z mojej miejscowości którego też wywieźli do Niemiec. Ale nie pracowałem z nim przez cały czas dlatego że on zachorował na gruźlicę. Razem żeśmy mieszkali w tej sztubie. On zaczął się tam leczyć. Leczyli go dzięki temu że on się podawał że jest Oberschlezer czyli Górnoślązak. Nie jest Polak tylko Ślązak. Inaczej Niemcy by go dali do obozu po prostu, bo oni się nie cackali z chorymi ludźmi, zwłaszcza chorymi na gruźlicę i z chorymi psychicznie. Takich ludzi od razu likwidowali, ale jego podjęli leczenia bo podawał się za Ślązaka i umiał po niemiecku. Bardzo dobrze umiał bo był straszy ode mnie trochę. Ja się z nim spotkałem dopiero po przyjeździe do Choczni. On mnie namówił żebyśmy pojechali tam na Zachód bo to już wtedy te tereny należały do Polski. Zostały przydzielone do Polski aż po Nysę i Odrę, a to było przecież tutaj gdzie jest Legnica, Wrocław. Pojechaliśmy zobaczyć co tam jest i wybraliśmy się w drogę. Po przyjechaniu na miejsce tośmy nie zastali tam gospodarzy. Oni zostali wysiedleni czy wypędzeni, nie wiem dokładnie. Dziś się mówi że zostali wypędzeni, jak mówi ta niemiecka polityk. Ona tak trochę bruździ te stosunki między Niemcami i Polakami. Oni zostali wywiezieni dalej, na Zachód a te tereny zostały obsadzone znów Polakami ze Wschodu, z Kresów, wysiedlonych zza Buga. Ale zauważyliśmy, że stajnia cała była zniszczona. Dach był spalony całkowicie, nie było tam żadnych krów, nic tam nie było. Dopiero ten gospodarz mówi (tak trochę zaciągał po wschodniemu), że myśli coś zacząć bo „widzicie sami jak to wygląda, nas tu sprowadzili a tylko dom był dobry". Te nasze miejsca gdzie myśmy mieszkali i te sztuby, stajnia końska była w całości spalona. Maszyny, młockarnia była spalona. Część szopy pod nami, pod tymi naszymi mieszkaniami była nie tyle spalona co jakaś taka zrujnowana. Pojechaliśmy też z tego względu może...bo ja mówiłem Edkowi że przed wyjazdem synowa z tą gospodynią zakopały w szopie pod nami coś w dużym kufrze. Człowiek myślał że Bóg wie co to jest, że to wykopie, ale mniejsza z tym. Poszliśmy w to miejsce, bo byłem zawsze ciekawy i podglądnąłem w którym miejscu kopią i ten kufer widziałem przed wyjazdem na stronę czeską. Mówię Edkowi że to tu był zakopany. Poszliśmy tam ale była tylko dziura wszystko to było wykopane. Ale jak to wykopali? Kto to znalazł? Tego nie wiem. Chyba ten gospodarz, co tam mieszkał, szukał czegoś, może jakiś ślad znalazł i to go naprowadziło na to. Znalazł i wykopał ale nie pytaliśmy się go nawet, bo co nas to obchodzi, to jego sprawa. Na tym ta część wojenna się kończy. 

Ponownie w Choczni

Po powrocie do domu... matka z siostrą mieszkały w tym samym domu w którym mieszkaliśmy przedtem, ale w zasadzie były tam tylko gołe mury, bo wszystko było wywiezione czy zrabowane, nie wiadomo. Były tylko stare meble, stare garki a wszystko co lepsze tego nie było. Trzeba się było pomału dorabiać i brać się za robotę. Ale jak tu się brać jak nie ma po prostu czym robić? Pomagał nam w tym Staszek Barcik, bo on pracował u tego baora jako wyrobnik. Mniej więcej wiedział co gdzie jest z naszych rzeczy tam gdzieś (rozumisz?), bo były porozdzielane, poroznoszone w inne miejsca. Bo nie tylko miał baor nasz dom w którym mieszkał ale miał sąsiedni jeden i drugi (rozumisz?), które służyły mu za tak zwane gospodarskie pomieszczenia. Tam niektóre rzeczy znajdowaliśmy ale wiele rzeczy dobrych przepadło. Wtedy po wojnie nastąpiła pomoc dla tych ludzi którzy wracali z ucieczki, z wysiedleń. Tak jak ci wszyscy którzy byli wysiedleni do lubuskiego, świętokrzyskiego też nie mieli do czego wracać, ale jakoś wrócili, próbowali żyć. Wtedy mieliśmy taką pomoc z Ameryki, UNRA się to nazywało. Dostawaliśmy od nich koni. Między innymi przywieźli nam konia. Ja po tego konia poszedłem do Wieprza. Kawałek drogi ale przedtem człowiek nie jeździł. Raz że nie było komunikacji, do szkoły, do gimnazjum do Wadowic chodziło się na piechotę. To do Andrychowa też się szło na piechotę. A z Andrychowa do Wieprza też jest kawałeczek drogi. Ale poszedłem i przyprowadziłem tego konia do domu. Ten koń początkowo dużo pomagał, bo czy do orki czy do prac polowych był potrzebny. Ja już miałem pewną praktykę w tych rzeczach. Zacząłem pracę (jeśli chodzi o gospodarstwo) ze swoim kuzynem - Woźniakiem Antkiem (żył w latach 1910-1973- uwaga moja). On miał konia już też i tak zwane sprzęganie się. Dwa konie trzeba było do ciężkiej pracy. Jeden koń to w ogóle nie uciągnie. Trzeba było dwa jak się orało, a to była ciężka praca, bo odłogiem leżało dużo pola, zarośnięte było. Mordowaliśmy się bardzo. On mi tak wtedy mówił: „widzę Kazek że ciebie też czeka tu robota ciężka". Ja sobie nad tym pomyślałem dość solidnie. Myślę sobie: „tak to ja nie będę robił". Zacząłem szkołę (rozumisz?) Zacząłem się uczyć żeby coś zrobić, żeby zarobić łatwiejszy kawałek chleba. 


poniedziałek, 2 maja 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część II

 Druga część wspomnień Kazimierza Ścigalskiego z Choczni, tym razem dotycząca jego pobytu na przymusowych robotach w czasie II wojny światowej. Przypomnę, że całość zawarta jest w pracy magisterskiej "Opowieści z życia mieszkańców Choczni koło Wadowic" autorstwa Anny Wolanin, która zgodziła się na ich udostępnienie.

W czterdziestym pierwszym roku zostałem powołany przez tutejszy miejscowy Arbeitsamt (Arbeitsamt to się nazywa) w Andrychowie, do pracy w Rzeszy. No i w czterdziestym pierwszym roku zostałem tam wywieziony, także straciłem kontakt z tym co się działo w Choczni. No i na krótko z rodziną.(…) 

Sam pojechałem tam. A siostry dwie moje: bliźniaczkę i starszą siostrę Irkę też (ale w późniejszym terminie) wywieźli zdaje się do robót do Austrii. Tam miały nawet dość nieźle. Przynajmniej z ich opowiadań wynikało, że tam było dużo lepiej niż tym którzy zostali. (…) W Austrii pracowały w restauracji, jako kelnerki. A jedna pracowała jako kelnerka a druga pracowała jako pomocnik w sklepie jakimś. No bo jeszcze nie umiały po niemiecku ale coś podać z magazynu, przynieść. One się kontaktowały bo mieszkały blisko siebie. Ci Niemcy, Austryjacy którzy ich zatrudnili tam to byli chyba spokrewnieni ze sobą, także one się kontaktowały. 

Natomiast ja byłem wywieziony tutaj, do III Rzeszy, niedaleko dzisiejszej Legnicy. Się nazywa chyba ta miejscowość teraz Chojnów. Heinal się nazywało po niemiecku, wioska Gorsdorf. Adres przynajmniej taki był: Gorsdof Uber Heinal Kreiss, ale to jest chyba nieważne. Kreiss to był chyba powiat. W każdym razie województwo to było Breslau czyli wrocławskie. Taki był adres na który do mnie pisali listy. Tam zatrudniony byłem jako pomocnik, taki przy krowach. U tego bauera wielkie gospodarstwo rolne... Pod opiekę miałem szesnaście krów. Ale nie pracowałem długo przy tych krowach, ponieważ ten gospodarz cały uznał, że nadaje się do innej, lepszej roboty. I dał mnie do koni. Do koni mnie przeniósł a tam przy krowach zatrudnił innego Polaka (którzy zostali przywiezieni z okolic Częstochowy z rodziną). Ale on był taki, jakiś... Ze mną to się przynajmniej na migi jeszcze dogadał a z nim to się nie mógł w ogóle dogadać. I wziął go tych krów a mnie do koni. Tam mieszkaliśmy obok, w takim budynku. To był budynek, który miał mieszkania ponad szopami i stajnią końską. Po takich schodach stromych się wychodziło. Tam mieszkała: ta rodzina z Częstochowy, ja i dwie Ukrainki które były już przywiezione wcześniej do pracy przymusowej. Brat tego bauera został powołany do wojska niemieckiego i był na froncie, a sam gospodarz już nie był taki młody. Nie brali go zresztą bo oni potrzebowali mieć z tych gospodarstw jakiś pożytek. Przecież potrzebna była żywność dla wojska. Gospodarka musiała iść i nawet dbali Niemcy o to, żeby ta gospodarka istniała i dobrze się rozwijała. Nigdy się nie spotkałem na przykład u nas z takimi maszynami rolniczymi jakie tam były już. Była tam kosiarka snopowiązałka do zboża. Były tam młocarnie nowoczesne. Były maszyny do suszenia i przewracania siana, do ładowania na strych. A u nas? Pierwszy raz widziałem się z takimi urządzeniami; maszynami jakie tam były. W Polsce to dopiero były po wojnie, niedługo po wojnie ale nastały te rzeczy jednak po wojnie. I tam pracowałem na roli z tymi końmi, a była para koni przeznaczona wyłącznie do jazdy albo wierzchem albo do bryczek, gdzie ja bawiłem się w dżokeja i woziłem tego gospodarza na uroczystości takie (rozumisz?) jak jakieś śluby czy pogrzeby czy coś takiego. Kupił mi taką dżokejkę na głowę specjalną. No i ja byłem tym stangretem. Nawet nie byłem z tego zadowolony bo kiedy oni się spotykali i bawili się to ja musiałem siedzieć w jakimś pobliskim pomieszczeniu i nudziłem się tam strasznie. Ale przynajmniej nie pracowałem. I tak na tych pracach zeszło parę lat... parę lat prawie że do końca. Ja miałem (kiedy zostałem tam wywieziony) szesnaście lat, w czterdziestym pierwszym roku. Młodszych już nie wywozili, tylko zaraz po ukończeniu szesnastego roku życia, to mnie tam zabrali. Przecież po dwóch, trzech latach człowiek był prawieże pełnoletni. Nudziło nam się nieraz. Nie pracowało się od rana do nocy, tylko od rana wczas ale do godziny gdzieś czwartej po południu, piątej. Potem miało się wolne. Często chodziłem do dworu, tam był w pobliżu w tej samej wsi dwór wielki, gdzie było zatrudnionych bardzo dużo Polaków, Ukraińców. Byli tam zatrudnieni Włosi, też jako pracownicy rolni. Oni organizowali zabawcy. Często przesiadywali tam i bawiliśmy się, ale obowiązywała godzina policyjna, także musiało się być przed godziną dziewiąta już w swoim mieszkaniu. Zresztą były takie kontrole gdzie chodził Weichmeister (tak zwany policjant niemiecki) i pilnował czy ci obcokrajowcy są już na swoim miejscu. Mnie niestety dwa razy spotkał że mnie nie zastał po godzinie dziewiątej w tej sztubie, niemieckiej izbie. To się sztuba nazywała. No i zagroził mi, że jak to się jeszcze raz zdarzy, że mnie zamkną do obozu, więc ja uważałem żeby się nie dać złapać. No ale tak się złożyło że spóźniłem się, a on już czekał na mnie... w tym moim pokoju. Ponieważ nie spóźniłem się dużo, a widziałem bo tam się świeciło u mnie, a bałem się że on tam może być (ten policjant), więc taki nie zapięty (całkiem jeszcze spodni nie zapiąłem) idę pomału (tak postękując) na tą górę do swojego pokoju i wchodzę taki... niepewny na nogach. On: „gdzieś ty był?" A ja mówię że byłem w ubikacji, w ustępie, bo ustęp na polu. „Jak to w ubikacji? Ja tu czekam na ciebie!" Ja już wtedy rozumiałem po niemiecku. Mało jeszcze mówiłem ale rozumiałem co on do mnie mówił bo to już było po kilku latach tej pracy. Mówię że czuję się chory bo miałem wymioty i rozwolnienie, no i musiałem tam być dłużej. On tak patrzył na mnie, pogroził mi rękawicą i poszedł. I na tym się skończyło. No więc udało się ale dzięki temu że się spóźniłem parę minut, bo jakbym się spóźnił pół godziny. to by się nie dało nic. Przecież nie będę siedział w ustępie pół godziny. Potem jak zbliżał się... (aha... jeszcze wcześniej). Ten kontakt z domem rodzinnym to miałem dość rzadki. Nie często się pisało listy. Raz że ja nie miałem na to za bardzo czasu, a i tu domownicy też byli zatrudnieni. Mama z młodszą siostrą była zatrudniona u tego bałora który nam zabrał dom. I tam musieli u niego też pracować. Ale ta zima jaka była w czterdziestym pierwszym roku (taka bardzo silna), to dostałem paczkę z domu. Zdziwiłem się bardzo - co tam w tej paczce jest? Przywiózł mi ją z domu ten gospodarz u którego pracowałem. Mówi: „masz tu Kazek paczkę z domu". Otwarłem a tam była taka kurtka ciepła, na zimę, bo tam brakowało takich ciepłych ubrań. 1 w ogóle okryć. A matka jednak myślała o tym że mogę marznąć i tą kurtkę mi przysłała. Dziwiłem się bardzo że ta kurtka doszła nawet w krótkim czasie. Szła chyba tylko parę dni, a dzisiaj? Poczta z Wadowic do Choczni idzie siedem dni, bo tak dostaję list. Jak dostaje czy z urzędu czy z banku to jest data i idzie całe siedem dni. Trzy kilometry jest odległość. Przedtem podczas wojny ta poczta niemiecka była solidna. Kiedy już było blisko zakończenia wojny, myśmy już wiedzieli że Niemcy tej wojny nie wygrają. Dochodziły nas słuchy od ludzi którzy mieli styczność z kimś innym, którzy wiedzieli z radia czy skądś, że wojnę Niemcy nie wygrają. Tym bardziej że mojego gospodarza zabrali i wcielili do tak zwanego Volksturmu. To jest odpowiednik w naszym, polskim (rozumisz?) zrozumieniu. Nie mogę sobie przypomnieć... pospolite ruszenie. (…) 

Front już się zbliżał, już był w okolicach stałych granic Polski i Niemiec. Więc jego wtedy zabrali a on zwrócił się do mnie (trochę nawet z prośbą, trochę z nakazem), że mnie robi takim kierownikiem tej grupy obcokrajowców która tam pracowała. Nawet żonie nie powiedział (bo był żonaty) żeby się zajęła tym wszystkim tylko ja. Mówi: „ty tu już znasz te maszyny, tą prace na roli i masz tutaj kierować". Jeszcze nie zapomnę bo mi powiedział: „jeśli ja i ty nie wiemy to cały świat nie będzie wiedział". Mnie to tak podbudowało, rozumisz? Ale co robić? Myśmy pracowali...właściwie to troszeczkę pomyliłem się bo jeszcze rok pracowałem tam, to nie był front w Polsce. On już był blisko granic Polski ale po tamtej stronie, jeszcze wzięli go do wojska. Kiedy wrócił na urlop, to przy obiedzie (ponieważ obiad spożywaliśmy w jednym pomieszczeniu, tylko my przy innym stole za takim parawanem a gospodarze przy innym) on opowiadał im ale ja rozumiałem dość dobrze po niemiecku. Mówił że jak my możemy wojnę wygrać jak w wojsku mamy mało żołnierzy niemieckich tylko jakichś obcych, „a głównie to słyszę język polski". Bo dużo tam Ślązaków poszło, bo Ślązaków brali wtedy do wojska, uważali ich za Niemców. Mówi: „jeszcze na dodatek to nam wszystkiego brakuje, i papierosów, i jakichś napojów a oni to mają wszystkiego dość. I wódkę mają i papierosy mają. Jak oni to robią to ja nie wiem". Ja to im powiedziałam, bo oni nie znali po niemiecku, Ukrainki też się tym za bardzo nie interesowały. Jeszcze tak mówi: „ta wojna źle się dla nas skończy". Ja wyłuskałem tę prawdę z tego. Byłem jeszcze bardziej podbudowany.

 

 

 

piątek, 5 lutego 2021

O sytuacji w Choczni w listach do Anglii z 1946 roku

Od czerwca ubiegłego roku przeczytać można na "Chocznia kiedyś" notatkę na temat Mariana Giełdonia, żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (link).

Po zakończeniu wojny Marian Giełdoń stacjonował ze swoim oddziałem we Włoszech, a następnie w sierpniu 1946 roku trafił do Anglii. Tymczasem w Choczni oczekiwała na jego powrót żona Leokadia, którą poślubił tuż przed wybuchem wojny (5 sierpnia 1939 roku). Jedynym sposobem podtrzymania ich wzajemnych kontaktów były listy, które małżonkowie wysyłali do siebie. W zachowanej przez ich wnuka korespondencji oprócz spraw ściśle prywatnych, poruszane były także tematy związane z życiem w powojennej Choczni, które zapewne mogą zainteresować także osoby spoza tej rodziny.

W liście z 2 sierpnia 1946 roku Leokadia Giełdoń (z domu Fujawa) wraca jeszcze do okresu wojny, tak opisując mężowi ich ówczesne losy:

"10 grudnia 1940 roku zostaliśmy wysiedleni z domu i dopiero 28 marca 1945 wróciliśmy. Na naszym miejscu był niemiec (pisownia oryginalna), poniszczył wszystko. (...) Zaraz po wysiedleniu mieszkaliśmy u ciotki Kotowej (chodzi o Annę Kot z domu Kręcioch) 4 miesiące ale i ją wysiedlili, więc później u p. Guzdka Henia, a ostatnio w Kaczynie. To było borykanie się z losem...(...) To jest wioska górzysta obok Choczni, przez którą pamiętasz szedłeś z Wandą i ze mną do Rzyk. Tam mieszkałam z rodzicami i z Mieciem (chodzi o Mieczysława Fujawę, brata Leokadii) 3 lata. Mamusia (Maria Fujawa z domu Kręcioch) pracowała 2 lata i 6 miesięcy w Fabryce w Białej, robiąc codziennie 18 kilometrów tam i z powrotem do pociągu. Biedaczka wymęczyła się dosyć, a ja handlowałam po kryjomu, aby zarobić na utrzymanie. (...) Wróciliśmy do pustych ścian, ale z wielką radością, że pod własny dach. Na nowo zaczęliśmy pracować wspólnie. Mamuśka stale tylko marzyła o powrocie Twoim, układając sobie różne plany na przyszłość. "


Fujawowie na wysiedleniu w Kaczynie
Od lewej: Leokadia Giełdoń, Maria Fujawa, Mieczysław Fujawa, Jan Fujawa
Zdjęcie z archiwum Sławomira Szatkowskiego

Dom w Kaczynie,  w którym Fujawowie przebywali na wysiedleniu
Zdjęcie z archiwum Sławomira Szatkowskiego

Niestety pani Fujawa nie doczekała powrotu zięcia, o czym jej córka Leokadia pisze w tym samym liście:

"29 listopada 1945 roku  był dla nas dniem tragicznym na całe życie- bo straciliśmy nasz skarb, najukochańszą mamuśkę ! O godzinie 23.45 w kuchni na tem kuferku, gdzie nieraz wspólnie siedzieliście, została zastrzelona przez dwóch "oprychów". Świadkiem tego tragizmu był biedny Ojciec (Jan Fujawa), Mieciu, służąca i jej siostra, ja natomiast przyszłam już za późno, prawie skończyła biedaczka. Dostała w główną tętnicę- wybuch krwi i żyła tylko 10 minut."

Przeciwko sprawcom napadu na Marię Fujawa wszczęto sprawę karną. O jej zabójstwo został oskarżony Otton Jaroszkiewicz, kapral 6 Dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego, lat 22. Natomiast szeregowego Józefa Pasiecznika, lat 27, oskarżono o zabór mienia rodziny Fujawa.

Odtąd szczęście opuściło Leokadię i jej rodzinę:

"Początkowo dosyć Pan Bóg nam błogosławił. Od śmierci mamusi jak odwinęła się karta, to już trzykrotnie nas okradziono, zabrali nie tylko towar ze sklepu, ale i ubrania, no doszczętnie. Kochany ciężko mi jest gospodarzyć samej po takich przeżyciach, ze starem 69-letnim przygnębionym Ojcem, a Miecio jeszcze za młody."

Do tej ciężkiej sytuacji nawiązuje także w drugim liście z 28 września 1946 roku:

"Marianku, cieszę się, że masz zamiar wrócić, ale bądź przygotowany, że czeka Cię niejedno rozczarowanie, bo obecna wegetacja... Będziesz musiał pogodzić się z losem, no ale może jakoś to będzie...(...) Zorganizuj dla siebie, co tylko możesz i wszystko zabierz, bo u nas każda rzecz ma wielką wartość. Marianku piszesz, że masz radio śliczne- ale czy na prąd? Bo tak kulturalna wieś, jak Chocznia, będzie mieć wkrótce elektrykę, przeprowadzają komasację gruntów, meliorację, itd. Najlepiej jednak komasują złodzieje- powiadam Ci co noc rabunki, dobierają się już do obór, biorą konie, krowy, itd. Ja sama się nocami nie wysypiam, stale pod wrażeniem, że już idą, pod wpływem tych wszystkich przeżyć jestem strasznie przeczulona i nerwowa. (...) Chowam krowę, ciele, konia, świnke, barana, parę kur, kaczki- jestem sama z tem starem ojcem, który już od śmierci mamuśki ma słuch przytępiony od strzałów. Mietek szczeniak, służąca śpi, jak suseł. zatem spokojnie mogą wszystko zabrać. Nie daj Boże już tyle krzywdy mi wyrządzili niemcy i złodzieje, bo jak wspominałam, już trzykrotnie nas obrabowali. Oszaleć można, takie braki. Teraz musiałam się zainteresować naprawą okien, drzwi, przecież zbliża się zima, a przy ostatnim napadzie wybili mi 11 szyb i okno z ramami. Wszystko na mojej głowie, często wyjeżdżam, aby coś wykombinować, to znowuż nie mam kogo zostawić w sklepie, ojciec ma dosyć pracy w gospodarstwie i z koniem, a Mieciu chodzi do szkoły."

Tak więc wszyscy oczekiwali na powrót Mariana Giełdonia, licząc że los się odwróci. 

Doszło do tego jeszcze w tym samym 1946 roku, niecałe dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia. Rodzina znów była razem i mogła się cieszyć swoją obecnością. A Jan Fujawa miał pewnie niejedną okazję, by zrealizować swoje opisane w listach Leokadii pragnienie, by usiąść spokojnie z zięciem i napić się z nim kieliszek wódki.

 




poniedziałek, 6 maja 2019

Wojska czechosłowackie w Choczni w 1945 roku

Już po wyzwoleniu Choczni spod okupacji niemieckiej na jej terenie przebywali nie tylko żołnierze Armii Czerwonej (38 Armii dowodzonej przez Kiryła Moskalenkę), ale również wojska czechosłowackie.
To mało znany epizod z historii obecności obcych wojsk w Choczni, któremu warto poświęcić chwilę uwagi.
Dotyczy 1 Czechosłowackiej Samodzielnej Brygady Pancernej (czeska nazwa: 1 ćeskoslovenska samostatna tankova brigada) pod dowództwem majora Vladimira Janko.
Brygada ta została utworzona w pod koniec lipca 1944 roku, a już dwa miesiące później uczestniczyła u boku Armii Czerwonej w walkach o przełęcz dukielską, w czasie których poniosła bardzo ciężkie straty. Dość powiedzieć, że w październiku 1944 roku dysponowała tylko trzema zdatnymi do walki średnimi czołgami.
Po tych starciach dzięki wysiłkom generała Ludwika Svobody, dowódcy całości sił czechosłowackich biorących  udział w walkach z Niemcami na froncie wschodnim, brygada pancerna została praktycznie odtworzona i oczekiwała w połowie lutego 1945 roku w Kieżmarku na Słowacji na dalsze rozkazy. Pod dowództwem  majora Janko znajdowało się wówczas około 1500 żołnierzy wyposażonych między innymi w 65 czołgów, dwa średnie działa pancerne, kilka transporterów opancerzonych i kilkadziesiąt pojazdów pomocniczych.
W skład brygady wchodziły 3 bataliony pancerne, zmechanizowany batalion karabinów maszynowych oraz kompanie: zwiadowcza, dowódcza, saperów, łączności i obrony przeciwlotniczej.
W lutym 1945 roku brygadę przerzucono w trudnych warunkach zimowych przez Spiską Starą Wieś i dalej przez góry w kierunku Nowego Targu (Klikuszowej), a stamtąd w rejon Choczni (28 luty 1945 roku).
Jak pisze Zygmunt Orlik w książce "Pamiętny rok 1945 na Ziemi Pszczyńskiej" :

"Następnym miejscem jej koncentracji była Ligota (na zachód od Czechowic-Dziedzic). Brygada czekała na ofensywę 38. Armii gen. Moskalenki, w wyniku której miał zostać wyzwolony przemysłowy okręg ostrawski. Przebazowanie Brygady na Górny Śląsk było pociągnięciem politycznym. Chodziło o wyprzedzenie Polaków w zajmowaniu Zaolzia, czego polska strona zdawała się wtedy nie dostrzegać. Na marginesie tej sprawy dodajmy, że w wyzwalaniu Górnego Śląska nie uczestniczyła w 1945 r. żadna jednostka wojska polskiego.
Powojenne zabiegi o utrzymanie Zaolzia przy Polsce, czynione przez Tymczasowy Rząd RP i kolejny Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, aczkolwiek intensywne, były już spóźnione i nie przyniosły efektu. Czechosłowacy utrzymali Zaolzie, gdyż mieli w tym sporze poparcie Stalina."

Nie wiadomo dokładnie, jak długo wojska czechosłowackie przebywały wtedy w Choczni. 6 marca 1945 roku jako miejsce ich pobytu podawana jest już Bestwina, a 8 marca Ligota koło Czechowic-Dziedzic, o czym pisał Zygmunt Orlik.

piątek, 3 lutego 2017

Wspomnienia ze stycznia 1945 roku - część II

Część druga wspomnień Ryszarda Woźniaka, udostępniona dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka:


Pierwsze dni wolności cz. II

Drogą prowadzącą na zachód szły oddziały radzieckie. Koła pojazdów pancernych i samochodów chrzęściły i skrzypiały głośną nutą, tocząc się raźno po twardej powłoce zamarzniętego śniegu.
Przy stacji kolejowej jakaś dziwna, nieruchoma postać o szklistym wyrazie twarzy przywiązana była do słupa, na którym widniał napis: Bierlinskoje naprawlenije[1]
Był to trup niemieckiego oficera, zesztywniałą ręką pokazujący drogę do swej stolicy żołnierzom Armii Czerwonej. Brzmi to trochę niesamowicie, ale stanowi symbol o głębokiej wymowie. Oto pyszni niemieccy zwycięzcy nie weszli trzy i pół roku temu do Moskwy – teraz radzieccy żołnierze kierują się na zachód, aby wkrótce zdobyć i zniszczyć to zbójeckie gniazdo, ostatni i główny bastion hitlerowskiej obrony.
Niestety, wkrótce okazało się, że przywieziona nam na radzieckich czołgach wolność miała gorzki posmak. Niemal natychmiast pojawiła się chmara groźnie wyglądających, ubranych w watówki, walonki[2] i papachy[3] „dzielnych mołojców”[4] którzy uzbrojeni w gotowe do strzału pepesze zaczęli rozłazić się po domach. Od razu przeprowadzali rewizję w walizkach czy tłumoczkach i, szukając rzekomych Germańców[5],bez gadania zabierali wszystkie wartościowsze rzeczy. Na ten temat krążyły później najrozmaitsze wice i kawały jak to Krasnaja Armia[6] dzielnie z „Germańcami” wojowała.
Mieli też nasi sojusznicy szczególne inklinacje do przeprowadzania najróżniejszych operacji handlowych. Zdarzały się przy tym przedziwne transakcje - jeden sprzedał jakąś rzecz za wódkę, a drugi przyszedł za chwilę ją odebrać. Przyznać trzeba, iż w tej dziedzinie byli niedoścignionymi mistrzami. Zdarzyło się na przykład, iż jakiś kombinator przyniósł niby to worek słoniny do gospodarza, który chciał sprzedać za stosunkowo niską cenę - 2 litry wódki i pół kilo tytoniu. Ponieważ transakcja wydawała się bardzo opłacalna, obie strony szybko doszły do porozumienia. 
Jakież było zdziwienie „szczęśliwego” nabywcy, kiedy okazało się, że w worku był... zabity Niemiec.
Po przejściu frontu wreszcie wróciliśmy do własnego, ale obrabowanego ze szczętem już domu. Została tylko mała kupka drobnych ziemniaczków - nawet meble zostały wykradzione. Jak już wspominałem, podczas gdy my siedzieliśmy u Wróbla i modliliśmy się o szczęśliwe przeżycie wojny, obrotni sąsiedzi, nie zważając na niebezpieczeństwo, ogołocili ze wszystkiego naszą chudobę.
Pamiętam, że niemal zaraz po naszym powrocie w drzwiach stanął jakiś rosyjski lejtnant[7] i zagaił:
- Zdrastwujtie! Kak dalieko atsiuda do Bierlina?
Tego nikt z nas dokładnie nie wiedział, więc po chwili ja łamaną ruszczyzną odpowiedziałem:
- Odin tysiacz kilomietrow[8] 
- co usłyszawszy oficer skrzywił się trochę i rzekł:
- Jeszczio daloko[9]... 
- po czym z wolna powiódł wzrokiem po ścianach domu. Po chwili jego wzrok zatrzymał się na obrazie Pana Jezusa. 
- A eto - kto?[10]
- Pan Jezus! - odpowiedzieliśmy chórem, dziwiąc się, że pyta o rzecz tak oczywistą. On jednak popatrzył z uznaniem, pokiwał głową i wreszcie stwierdził z przekonaniem:
- Eto nawierno balszoj naczialnik! A żywiot on jeszczio?[11]
W pierwszych dniach po rozlokowaniu się na swoich śmieciach mieliśmy pełny dom wojska. Żołnierze spali pokotem na podłodze, mama z małymi dziećmi na łóżku, a Basia z Tadkiem pod stołem. Ja ulokowałem się w wolnym kątku obok nich. W środku nocy obudził mnie jakiś szmer. Zauważyłem, że pewien młody żołnierz podejrzanie zaczął interesować się Barbarą: zaglądał pod stół i gładził ją po głowie. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Podczas pełnienia przez niego warty Mama, widząc co się święci, kazała córce natychmiast przyjść na łóżko i schować się pod pierzynę. Kiedy tamten wrócił i zorientował się, że został wyprowadzony w pole, zaczął się awanturować, strzelać i grozić. Nastała naprawdę groźna dla nas wszystkich chwila. Na całe szczęście rozległ się głos trąbki, wzywający utrapionych sołdatów[12] do dalszego wymarszu, co przywitaliśmy z niewymowną ulgą – wszak w okolicy liczne przypadki rozpasania ruskiego żołdactwa były po prostu na porządku dziennym.
Bo też do płci nadobnej mieli oni niezwykły pociąg, któremu folgowali, nie licząc się z niczym i z nikim. Słyszało się więc o fali brutalnych gwałtów, które dokonywane były przy użyciu siły lub nawet broni. Poszkodowane były kobiety i dziewczyny bez względu na wiek - i te najstarsze, i te najmłodsze. Choć niejeden z tych „bohaterów” przypłacił swą jurność życiem, gdyż NKWD miała w takich sprawach specjalne uprawnienia i była bezwzględna w swym działaniu, to skala tego zjawiska była i tak bardzo duża.
Pamiętam, było to na początku lutego. Zima nadal zaciskała swe kleszcze – mróz trzymał tęgi, spadły duże śniegi. Zaszła konieczność odśnieżania dróg, gdyż przejeżdżające pojazdy wojskowe tonęły w zaspach. Wśród wyznaczonych do tego ludzi znalazłem się i ja. Do odśnieżenia wydzielono nam odcinek szosy na tzw. „Dziole” (koło Płonki za stacją), tam bowiem najwięcej nawiało śniegu. Uzbrojeni w łopaty ostro zabraliśmy się do roboty. Przez szosę przejeżdżały raz po raz samochody, taczanki, maszerowały grupy krasnoarmiejców[13]. Pracą naszą kierował pewien starszyna[14], człowiek w sile wieku, okazałej postawy, a przy tym żartowniś nie lada: przy każdym dowcipie podkręcał sumiastego wąsa i uśmiechał się szeroko. Od czasu do czasu przystawał, częstował kazbekami[15] i powtarzał:
- Bystro, rebiata, bystro![16]
Gdzieś wysoko nad nami od wschodu przeleciał klucz samolotów. Sierżant spojrzał w górę, uśmiechnął się i rzekł do nas:
- Naszy lietiat – bambiożka budiet![17]
Jednakże maszyny niespodzianie zatoczyły szeroki półkrąg i nurkując zaczęły prażyć z karabinów maszynowych. Na skrzydłach i ogonach miały krzyże - nie były to bowiem bombowce radzieckie, jak naiwnie mniemał nasz starszyna, lecz niemieckie messerschmitty. Na szosie powstał popłoch; jako, że do lasu było dosyć daleko stanęliśmy pod drzewami, lecz nie dawało to żadnej ochrony. Samoloty raz po raz nawracają i plują ogniem broni pokładowej. Konie jak oszalałe galopują w kierunku lasu, przedtem jednak dosięgają ich kule. Kwik i przenikliwy okrzyk bólu - potem cisza - ludzie i konie leżą przestębnowani[18] serią pocisków. W samochodzie jadącym pod górę wybucha amunicja, a nam, stojącym pod drzewami serce podchodzi do gardła. Wreszcie się uspokoiło - warkot silników cichnie. Obaj z Bolkiem Fajfrem biegniemy co sił w nogach do zbawczego lasu. Nagle samoloty wracają - jeden z nich pikuje prosto na nas. Padamy na ziemię i w mgnieniu oka zakopujemy się w zaspach. Nad głowami słyszymy ryk silników i serie pocisków ze złowrogim wizgiem przecinające śnieg. Myśliwce po raz kolejny odlatują (tym razem na dobre), a my niczym szczute jelenie pędem dopadamy pierwszych drzew. Jesteśmy uratowani.
Kiedy ochłonąłem z wrażenia, to pierwszą myślą, (prócz wielce nieparlamentarnych słów pod adresem sukinsyństwa lotników) jaka mi przyszła do głowy było, że los bywa jednak przekorny. Przeżyłem długotrwałe piekło ciągłych nalotów bombowych, ze zburzonego szpitala wyszedłem bez szwanku, by - o mało co - nie paść od kuli zbzikowanego pilota. Nieodparcie nasuwa się starorzymska maksyma: homo proponit, Deus disponit[19].




[1]Bierlinskoje naprawlenije (ros.) - kierunek Berlin.
[2] walonki (ros.) - ciepłe obuwie do połowy łydki (czasem do kolan), nieprzepuszczające wody. Tworzone są z grubego filcu, tzw. wojłoku formowanego z wielu warstw przy użyciu pary i specjalnego klocka służącego do nadawania kształtu. Spód jest powlekany gumą.
[3] papacha (z tur.) – męskie nakrycie głowy, popularne wśród Kozaków i narodów średniej Azji. W armii carskiej Rosji i Związku Radzieckiego, aż do czasów teraźniejszych, stanowi element umundurowania oddziałów kozackich.
[4] mołojec (z ukr.) - zuch, chwat, junak; także żołnierz kozacki.
[5]Germańcy (ros.) – Niemcy.
[6]Krasnaja Armia (ros.) - Armia Czerwona; zob. przyp. 12na stronie 210.
[7] lejtnant, lejtenant - oficerski stopień wojskowy w armii rosyjskiej i radzieckiej (także białoruskiej i ukraińskiej), w przybliżeniu odpowiednik porucznika. Nazwa zapożyczona z języka francuskiego (lieutenant - „odpowiedzialny za utrzymanie pozycji”) i niemieckiego, gdzie Leutnant również oznacza porucznika.
[8]Zdrastwujtie! Kak dalieko atsiuda... (ros.) - Witajcie! Jak daleko stąd do Berlina? - Tysiąc kilometrów. Rzeczywista odległość z Choczni do Berlina jest znacznie mniejsza i wynosi ok. 585 km (przyp. red.).
[9]Jeszczio daloko (ros.) - jeszcze daleko.
[10] A eto - kto? (ros.) - A to kto?
[11] Eto nawierno balszoj naczialnik! (ros) - To pewnie wielki naczelnik! A żyje jeszcze?
[12] sołdat (ros.) - pogardliwie o żołnierzu, zwłaszcza rosyjskim.
[13] krasnoarmiejcy (ros.) – czerwonoarmiści, żołnierze Armii Czerwonej.
[14] starszyna (ros.) - stopień podoficerski w armii radz., odpowiednik starszego sierżanta.
[15]„Kazbek” (Kazbek – wulkaniczny szczyt w masywie Wielkiego Kaukazu, wys. 5047 m; wg mitologii gr. do tej właśnie góry bogowie przykuli Prometeusza) – marka mocnych radzieckich papierosów, z charakterystycznym długim ustnikiem.
[16] Bystro, rebiata, bystro! (ros.) - Szybko, chłopcy, szybko!
[17]Naszy lietiat – bambiożka budiet! (ros.) - Nasi lecą- będzie bombardowanie!
[18] stębnowanie, stebnowanie - rodzaj ściegu o stałej odległości, tworzący pojedynczą linię.
[19] homo proponit, Deus disponit (łac.) - człowiek zamierza, Bóg decyduje; człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.