Pokazywanie postów oznaczonych etykietą II wojna światowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą II wojna światowa. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 czerwca 2025

Choczeńscy Kręciochowie we Francji

 

Pierwszy Kręcioch z Choczni mieszkał w Champcueil we Francji już w 1911 roku.  Był to Michał, syn Tomasza i Ludwiki ze Styłów, urodzony w 1889 roku. Po wybuchu I wojny światowej wstąpił  do Legionu Bajończyków (1914) – pododdziału piechoty Legii Cudzoziemskiej, złożonego z polskich ochotników. Później znalazł się 11. Kompanii w Régiment de Marche d’Afrique w stopniu kaprala. Podczas walk z Niemcami pod Arras-Carency (1915) został ranny w nogę i był leczony w szpitalu w Courseulles. Następnie walczył w Grecji, gdzie został ciężko ranny w brzuch.  Zmarł w ambulansie w drodze do szpitala, pochowano go na cmentarzu w Salonikach.

Emigracja z Polski do tego państwa na dużą skalę zaczęła się jednak dopiero w latach 20. XX wieku. Po zakończeniu I wojny światowej Francja musiała odbudować zniszczony kraj, co wymagało dużej liczby pracowników. Rozwijało się też francuskie górnictwo i hutnictwo. Polacy, jako dostępna siła robocza, byli chętnie przyjmowani. Dla nich z kolei emigracja do Francji dawała możliwość uzyskania lepszych zarobków i stabilizacji materialnej, co było dla wielu głównym motorem decyzji o wyjeździe. Tym bardziej, że utrudnienia dla emigrantów wprowadził rząd Stanów Zjednoczonych, czyli kraju, który stanowił główny kierunek wcześniejszej emigracji z południowej Polski.  Nie dziwi zatem, że w Homecourt  w północno-wschodniej Francji pracę w kopalni węgla kamiennego podjął Jan Kręcioch (ur. 1893, syn Tomasza i Ludwiki z domu Styła), były żołnierz Legionów Polskich. Razem z nim w Homecourt zamieszkała jego żona Maria i urodzone w Choczni dzieci: Władysław, Bronisława i Mieczysław Kręciochowie. Co ciekawe, Maria – żona Jana Kręciocha wywodziła się z tego samego rodu, co jej mąż. Była bowiem córką Antoniego Kręciocha i Marii z domu Bąk. Przed II wojną światową Janowi i Marii urodził się jeszcze syn Jan (Jean) i córka Irena (Irene). W 1939 r. Jan Kręcioch znalazł się w komitecie zbiórki środków na polski Fundusz Obrony Narodowej.

Jan Kręcioch

Kolejną przedstawicielką rodu Kręciochów, która wyemigrowała do Francji, była Franciszka, córka Antoniego i Magdaleny z Bąków, urodzona w 1900 roku. Gdy skończyła 18 lat, znalazła zatrudnienie jako robotnica - sortowniczka w odlewni żelaza we Francji, w bliżej nieznanej miejscowości, która ona sama określała nazwą „Frichtat”. Tam dwa lata później poślubiła Filipa Bulatniego, pracującego jako konserwator maszyn w Luksemburgu. Franciszka nie była szczęśliwa w tym związku. Mąż nadużywał alkoholu i stosował wobec niej przemoc. W końcu w 1933 roku po powtarzających się pobiciach opuściła go ostatecznie i wróciła do Polski, ale zachowała nazwisko Bulatni.

Jej rówieśnik Tomasz Kręcioch, syn Michała i Franciszki z domu Szczur, także przebywał przez pewien czas we Francji, gdzie w miejscowości Sedan w 1931 roku urodził się jego syn Tadeusz. Ostatecznie jednak również powrócił do Polski i zamieszkał w Rabce.

Po wybuchu II wojny światowej wymieniony wyżej Władysław, syn Jana, zaciągnął się na służbę w Polskiej Marynarce Wojennej i 8 października 1943 zginął na niszczycielu ORP „Orkan”, zatopionym przez Niemców na północnym Atlantyku.  ORP Orkan, płynący w eskorcie konwoju został trafiony torpedą akustyczną G7es przez niemiecki okręt podwodny U-378. Na okręcie oprócz Kręciocha zginęło 177 Polaków i około 20 Brytyjczyków – była to największa pod względem liczby ofiar strata Marynarki Wojennej w trakcie drugiej wojny światowej. Wcześniej w lipcu 1943 r. Kręcioch uczestniczył najprawdopodobniej w przewożeniu z Gibraltaru na Wyspy Brytyjskie trumny z ciałem premiera Rządu RP, gen. Sikorskiego, który zginął w katastrofie lotniczej.

Ofiarą wojny był również jego ojciec Jan Kręcioch. Został aresztowany 2.03.1942 wraz z pięcioma innymi Polakami jako zakładnik po sabotażu (uszkodzeniu transformatora) w kopalni „Fond de la Noue”, wstrzymującym jej pracę. Po pobycie w obozie internowania w Compiegne został wysłany do obozu koncentracyjnego w Auschwitz (6 lipca), gdzie po 7 tygodniach zarejestrowano jego zgon.

W 1947 r. jego córka Bronisława (ur. w 1924 r. w Choczni) wyjechała z Homecourt do USA i poślubiła tam poznanego we Francji amerykańskiego żołnierza Woodrow’a Chancey’a. Wielokrotnie zmieniała z nim miejsca zamieszkania (Brownsville, Hays, Glenrock, Casper, Minden, Roswell, Denver, Broken Arrow), by ostatecznie osiąść w Bay City w stanie Teksas, gdzie jako Lilian Chancey była urzędniczką w tamtejszym obwodzie szkolnym.

Bronisława/Lilian
Chancey z domu Kręcioch

We Francji żyli nadal jej bracia – Mieczysław (1926-2000), występujący jako Michel Crecian oraz Jean Krecioch (1930-1998).

W 1953 roku Sąd Rejonowy we francuskim Colmar skazał gang sześciu złoczyńców na długie wyroki więzienia za rozbój, włamanie i spisek przestępczy. Wśród skazanych znalazł się Jean Krecioch. Gang, którego był członkiem, dokonał między innymi kradzieży w kopalni Ida w Ste-Marie-aux-Chênes, gdzie ich łupem padło 1600 kilogramów brązu i miedzi, 19 opon i 42 pary nowych butów, a także w sklepie Hausherr w Clouange, skąd ukradli ogromną ilość odzieży, tkanin i prześcieradeł o wartości 460 000 franków. Jean Krecioch był skazany pierwotnie na 5 lat więzienia, ale po apelacji jego wyrok obniżono o rok. Zmarł 45 lat później w Briey.

Osoby o nazwisku Krecioch żyją we Francji nadal i można się domyślać, że także mają choczeńskie korzenie.  

piątek, 9 maja 2025

Powojenni uchodźcy we francuskiej strefie okupacyjnej Niemiec

 Wszystkich powojennych uchodźców, którzy znaleźli się we francuskiej strefie okupacyjnej Niemiec, zarejestrowano w drugiej połowie lat 40. XX wieku poprzez utworzenie dla nich specjalnych kartotek - "fiches individuelles", w których zawarto ich podstawowe dane osobowe. Służyły one także do administracji obozami dla uchodźców i dokumentowania ich zatrudnienia, czy przemieszczania się.

Międzynarodowym Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich w Bad Arolsen moźna odnaleźć również "fiches individuelles" dotyczące chocznian.


Przykładem może być kartoteka Eugeniusza Guzdka, urodzonego w 1922 roku, z zawodu rolnika, nieżonatego, który przebywał wówczas w obozie dla uchodźców w Neuwied w Nadrenii-Palatynacie.

Guzdek powrócił później do Choczni i w 1951 roku w miejscowym kościele parafialnym poślubił Annę Bylica.

Inaczej potoczyły się losy innego uchodźcy zarejestrowanego przez Francuzów - mechanika samochodowego Teofila Wendy, który wraz z żoną wyemigrował ostatecznie do Brazylii.



W 1946 roku przebywał on w Rottweil w Badenii-Wirtembergii (okolice Freiburga). W jego przypadku zachował się nie wpis do kartoteki, lecz karta identyfikacyjna uchodźcy, gdzie wyszczególniono na przykład jego cechy fizyczne (162 cm wzrostu, twarz owalna, niebieskie oczy, włosy blond, nos normalny, karnacja ciemna).

wtorek, 28 stycznia 2025

Przemarsz wojsk niemieckich przez Chocznię i jej okolice we wrześniu 1939 roku w relacji austriackiej gazety

 Austriacka gazeta "Oberdonau Zeitung" w wydaniu z 6 lutego 1940 roku zamieściła wspomnienia majora  Kühlweina z niemieckiego 130. Pułku Piechoty, który we wrześniu 1939 roku przemieszczał się między innymi przez Chocznię, spędzając w niej kilka godzin na odpoczynku.

Gdy wybuchła II wojna światowa, 130. Pułk Piechoty,  czyli jednostka macierzysta autora wspomnień, stacjonował od pół roku w garnizonie w Czeskich Budziejowicach, blisko granicy austriackiej. Gdy Hitler "wezwał ich do marszu w celu zabezpieczenie terytorium Wielkich Niemiec" opuścili w kilka godzin koszary i pociągiem zostali przetransportowani do Frydlantu na Morawach. Stamtąd wyruszyli marszem na północ. W ciągu pierwszego półtora dnia pokonali 50 kilometrów, by dotrzeć do Ustronia. Mocno świecące słońce utrudniało przemarsz kolumny wojskowej. Major Kühlwein nie omieszkał dodać, że gdy tylko zostawili za sobą polskie biało-czerwone słupki graniczne, to z gardeł żołnierzy wyrwało się spontanicznie trzykrotne "Sieg Heil!" na cześć Führera i ojczyzny. Podczas tego pierwszego dnia marszu jedyny raz w całej kampanii zauważyli na niebie polski samolot. Drogi stawały się coraz gorsze. Przekroczono pierwsze zniszczone mosty "ale najczęściej wysadzane w powietrze lub spalone w tak prymitywny sposób", że dla jednostek inżynieryjnych były łatwe do prowizorycznej naprawy. Również poziom wody był tak niski, że można było przejść przez nią w bród. Niemieckie wojsko nie wstrzymywało marszu na posiłek - "dojrzałe jabłko, szklanka wstrząśniętych śliwek lub kieliszek rumu powstrzymywały burczenie w brzuchu." Wisłę przekroczyły na południe od Skoczowa i wkroczyły do Bielska.

 Pierwsze spotkanie z wrogiem

Gdy słońce wysyłało ostatnie promienie, pierwsze kule świszczą w naszą stronę. Strzały nadchodzą z żywopłotów i odosobnionych krzewów Jaworza. Kompania strzelecka rozwija się szybko w tyralierę. Przeszukano podejrzane domy, tam gdzie stawiano opór wrzucano granat ręczny do pokoju lub na strzechę, które natychmiast stawały w płomieniach. Podejrzani o strzelaninę zostali aresztowani. W domach kryje się zgraja osób. Są tam zbiegli żołnierze, niegroźni wędrowcy i pracownicy gospodarstw rolnych. Codziennie duże ilości ludzi przechodzą obok nas wierząc, że to dobra okazja, aby utrudnić postępy w marszu szybkich Niemców. Odpoczynek w nocy - spędzamy na świeżym powietrzu tylko kilka godzin. Wczesny poranek jest piękny i rześki. Bielskie ulice o świcie są prawie puste. Uchodźca polsko-niemiecki wita nas z radością. Jego brat został zamordowany dzień wcześniej. My byliśmy świadkami promiennego spotkania z jego matką. Kilka innych osób szybko przyprowadzono z opuszczonych koszar - polskie rogatywki i chorągiewki. Docieramy do Czańca, Andrychowa i Choczni. Szosa znów jest lepsza, ale żołnierze są nieskończenie zmęczeni. Tu właśnie pojawia się koleżeństwo. Każdy, kto ma więcej siły, nosi karabiny maszerujących słabszych kolegów. Równość żołnierska, świadomość czego oczekuje od nas ojczyzna powoduje, że zapominamy o swoich stopach. To oznacza pokonanie samego siebie. Coraz częściej pojawiają się również oznaki walki z Polakami.  Tu i ówdzie leje na poboczu lub na drodze to znak, że niemieckie bomby lotnicze szybko przyniosły skutek i czyniły to bezlitośnie. Z ciekawością patrzymy na pierwsze zniszczone polskie wagony amunicyjne, pojazdy mechaniczne i artylerię. Końskie ciała w niektórych miejscach leżą ułożone w grubych stosach (Dział Choczeński - uwaga moja). Polscy żołnierze ofiary megalomanii swoich rządzących, rozbite domy, których pozostałe kominy jak upiorne wieże górowały nad niebem, są świadectwem brutalnej i bezlitosnej rzeczywistości wojny.

 Pierwszy poważny opór.

Mamy tylko pięć godzin odpoczynku (w Choczni - uwaga moja) i znowu marsz i marsz. Przez Wadowice, Kalwarię w kierunku Krakowa. Tutaj Polak stawia pierwszy poważny opór. Nasza kompania przeciwpancerna napotkała go i wzięła udział w walkach. Doświadczamy pierwszych strat. Pod wieczór kompanie strzeleckie przesuwają się na przód. W nocy szykują się do ataku, Gęsta poranna mgła jest nie do przebicia, kiedy zaczynamy 6 września o godzinie  3:00 wypierać Polaków z ich stanowiska. Do Mogilan szlak prowadzi szeroko przez trudny terenu, ale wróg wolał zniknąć w nocy. Tylko kilku więźniów pozostało w naszych rękach. Nasza nadzieja na zdobycie Krakowa legła w gruzach. Nasz pułk zwraca się na wschód, tak że możemy widzieć tylko wieże Krakowa i kłęby dymu z wielkich pożarów unoszące się nad miastem. Byszyce (gmina Wieliczka - uwaga moja) dały nam pierwszy dłuższy odpoczynek od początku wymarszu. 7. dnia nie wyruszamy przed południem. Jaką ulgę daje rozluźnienie kończyn, możliwość rozciągnięcia się na słomie, to że znów można się porządnie umyć, odpocząć, spokojnie zadbać o żołądek i wyleczyć piekące, obolałe stopy.


środa, 13 listopada 2024

Druga wojna światowa w życiorysach choczeńskich milicjantów - część I

 Ciekawym źródłem wiedzy o tym, jak II wojna światowa zapisała się w pamięci mieszkańców Choczni, są życiorysy urodzonych w tej miejscowości osób, które składane były przez nie przed przyjęciem do Milicji Obywatelskiej, czy Urzędu Bezpieczeństwa. Podobnie jak inni chocznianie, przyszli funkcjonariusze organów bezpieczeństwa doznawali w czasie wojny poniewierki i prześladowań. Starsi z nich brali udział w wojnie obronnej 1939 roku, młodsi zasilali szeregi konspiracji. Wielu było więzionych, wysiedlonych i skierowanych na przymusowe roboty. Cytowane poniżej fragmenty wojennych życiorysów mają mniej lub bardziej rozbudowaną formę, zależną też od wykształcenia ich autorów. Należy również pamiętać, że część niewygodnych faktów była tam przemilczana lub przeinaczana, tak by nie przeszkadzała w przyjęciu do służby, co szczególnie rzuca się w oczy w tym, co napisał Rudolf Wcisło.

Albin Studnicki:

„W miesiącu sierpniu (1939 – uwaga moja) przyjechałem do domu na urlop (z Warszawy do Choczni – uwaga moja), gdzie mnie wojna zastała. Od tego czasu przebywałem w domu. W roku 1940 wstąpiłem w związek małżeński i byłem do dnia 12.08.1940 w domu, skąd mnie zabrali Niemcy do pracy w Odertalu, gdzie pracowałem do dnia 12.12.1941 i zostałem przeniesiony do Krapitz i tam pracowałem do dnia 8.01.1945, skąd przyjechałem do domu.”

Aleksander Bryndza:

„Przebywałem do 1940 r. w Choczni, w roku 1940 wyjechałem na przymusowe prace do Wrocławia, skąd powróciłem w lipcu 1940 roku, następnie do końca 1940 r. przebywałem w Choczni. 1941 w lutym zostałem wywieziony do Lüben na prace rolne. Powróciłem w styczniu 1942 r., następnie 10 stycznia 1942 do 15 lipca 1944 r. pracowałem w Bytomiu w firmie „Sychy” do wyzwolenia Polski.”

Aleksander Chruszcz:

„W roku 1941 zostałem wywieziony do Niemiec, na prace przymusowe, miejscowość Wottersdorf wo. Szprotawa, gdzie przebywałem do 1944 roku.”

Anastazja Gawęda:

„2.03.1941 wyjechałam do Niemiec na pracę do miejscowości Schizkwitz koło Trebnitz koło Wrocławia do baora, tam pracowałam do 24.11.1942 r. Zostałam aresztowana przez Gestapo Niemieckie za należenie do tajnego koła młodzieży polskiej, wyjeżdżanie w teren do Polaków bez przepustki i dowożenie jeńcom francuskim żywności. Wywieziona zostałam do Obozu Koncentracyjnego Oświęcim (Brzezinka) blok 7-my. Tam chodziłam w pole do pracy, w Oświęcimiu przebywałam od 28.11.1942 r. do końca wojny.”

Antoni Bryndza:

„Do 1941 r. przebywałem przy rodzicach, jako niepodlegający pod szkołę, od 1941 r. poczołem  uczęszczać do szkoły stopnia podstawowego. W 1941 r. musiałem naukę przerwać i pracowałem u niemieckiego gospodarza w pw. Wadowice aż do chwili wyzwolenia w 1945 r.”

Franciszek Dąbrowski:

„Naukę przerwała mi ostatnia wojna. (…) W czasie okupacji pracowałem u niemieckiego gospodarza, żeby mogła wyżyć rodzina składająca się z 8-miu osób.”

Jan Jończyk:

„Po wybuchu wojny w 1939 roku nadal przebywałem przy matce na gospodarstwie, ojciec natomiast przymusowo wyjechał do Niemiec na roboty. W roku 1940 dnia 10 grudnia wraz z rodziną zostałem wysiedlony z naszego gospodarstwa, gdyż to zajął Niemiec. Rodzinę wysiedlono do wsi Frydrychowice pow. Wadowice, ja natomiast przez Arbeitsamt zostałem przydzielony do pracy u baora niemieckiego w Choczni nazwiskiem Forster Edward. U baora tego pracowałem przez jeden rok to jest do stycznia 1942 roku. Po roku pracy u baora starałem się być bliżej rodziny. Z powodu tego, że w Frydrychowicach, gdzie mieszkała moja rodzina (oprócz ojca, gdyż ten w tym czasie pracował w Niemczech koło Keln przy Francuskiej granicy) znajdował się dwór, majątek który zajmował Niemiec, tam to zostałem przez Arbeitsamt przeniesiony do pracy, a z rodziną zamieszkałem u ob. Nowaka na „Lędwaku”. Ponieważ pracowałem jako fornal przy koniach, Niemiec nazwiskiem Wilner dał mi w dworze jedno mieszkanie, gdzie to się z rodziną przeprowadziłem. Za fornala przy koniach pracowałem od roku 1942 m-ca lutego do 1944 roku m-ca sierpnia. W m-cu sierpniu 1944 roku wraz z tutejszym pracownikiem ob. Kolbrem Adamem powołany zostałem do kopania okopów. Przy kopaniu okopów i rowów przeciw-czołgowych pracowałem w okolicach Częstochowy, jak sobie przypominam w Jastrowie itp., przez cały m-c sierpień 1944 roku. W m-cu wrześniu z okopów zostałem zwolniony i spowrotem powróciłem do pracy we dworze, ale już nie jako fornal, tylko jako robotnik dniówkowy. W związku z tym, że z dworu zostałem z rodziną wyrzucony, zamieszkałem z rodziną u jednej wdowy, która również pracowała w tym dworze (nazwiska jej nie pamiętam). Koleżeńskie stosunki utrzymywałem z w/w ob. Kolber Adamem i z nim to pracę we dworze w niektórych miejscach sabotowaliśmy. Niemiec to zauważył i oddał nas w ręce policji niemieckiej w Frydrychowicach. Jakim sposobem policja mnie zwolniła nie mogę określić, lecz za to Niemiec ten wystarał się w Arbeitsamcie, że do pracy zostałem przeniesiony od IG Werku we Dworach k. Oświęcimia. Tam to razem z Kolber Adamem pracowałem od 1 grudnia 1944 roku w fabryce sztucznej gumy do 20 stycznia 1945 roku przypuszczalnie, gdyż w tym czasie nastąpiła wielka ofensywa Armii Czerwonej i do pracy więcej nie pojechałem, ponieważ pociągi nie jeździły. W dniu 27 stycznia 1945 roku do naszej wioski wkroczyła Armia Czerwona, która mię z rodziną wyzwoliła.”

Jan Romański:

„W 1939 roku na froncie przeciwko Niemcom brałem udział w obronie Warszawy, aż do kapitulacji. Podczas okupacji pracowałem jako malarz w Wadowicach i Wielkich Strzelcach.”

Jan Świerkosz:

„Pełniłem służbę w 5 Dywizji Żandarmerii, a później w plutonie 21 w Bielsku, aż do napadu Niemców na nasze granice. Na wskutek działań wojennych wraz z swoim oddziałem macierzystym dostałem się w ręce nieprzyjaciela dnia 17 września 1939 r. w miejscowości Dzików i od tego dnia rozpoczęły się ciężki i twarde dni niewoli, które trwały przez 6 lat. Oswobodzony zostałem dnia 19 kwietnia 1945 r. przez oddziały Armii Francuskiej”.

Józef Widlarz:

„W roku 1939 wydano wojne Rzeczypospolitej. Ja nie byłem powołany do szeregów, ale uciekałem z rodziną, zrabowano mię częściowo. Powruciłem z powrotem, na mawiano mię do przyjęcia narodowości niemieckiej. Gdysz ja nie przyjąłem wysłano mię do Brocławia naroboty. Pojechałem byłem 7 tygodni przyjechałem z powrotem do Bielska. Kupiłem zaraz Radio aparat kturem czerpał wiadomości zagraniczne i rosserzał między Polakami i czymał ich na duchu. Pod wielką obawą co groziła kara śmierci całej rodzinie jam żonaty mam troigo dzieci i syna nieślubnego (…) mimo wszystko pracowałem dla Ojczyzny asz do zwycięsztwa.”

Rudolf Wcisło:

„Zdałem egzamin wstępny do liceum, w skończeniu którego przeszkodził mi wybuch wojny 1939 r. Wojna polsko-niemiecka zagnała mnie w wir uciekających ludzi. Porzuciłem moje miasteczko (Wadowice – uwaga moja), by przez miesiąc w ucieczce przed Niemcami tułać się aż do wschodnuch granic Polski. Był to bardzo ciężki okres, wychowany w polskim duchu nie mogłem się pogodzić ze smutnem stanem rzeczy, że tak tragiczny był przebieg tej wojny. Po skończonej wojnie wróciłem spowrotem do domu, by zupełnie poddać się bezlitosnej niewoli niemieckiej, która już zaczęła rozwijać swoje sposoby znęcania się. W roku 1940 zostaję wywieziony do Niemiec na przymusowe roboty do Niklasdorf w Sudetach. Ciężka i smutna była ta praca, nie mogła pogodzić się ma polska dusza, gdy kaci niemieccy nie przebierając w środkach różnymi metodami zmuszali robotników polskich do długiej i ciężkiej pracy, przy bardzo skromnem wynagrodzeniu. W roku 1941 uciekam z Niemiec do domu, gdzie blisko rok pozostaję w ukryciu. Prześladująca mnie jednak policja niemiecka zmusza mnie do ponownego wyjazdu do Niemiec. Tym razem wyjeżdżam sam, mając znajomych kolegów do Austrii, gdzie zostaję zatrudniony jako robotnik transportowy w Firmie Vianova. Po kilku miesiącach pracy w Austrii zostaję schwytany przez policję i oddany do dyspozycji gestapo. Po długich przesłuchaniach i po pięciu tygodniach więzienia zostaję odesłany na stare miejsce pracy do Niklasdorf, gdzie znowu zostaję przymuszony do ciężkiej fizycznej pracy. W krytycznym tem czasie jedna tylko myśl była mi drogą, żeby tylko doczekać tego czasu, gdy będzie można zapłacić za wszystkie te krzywdy, jakie musieliśmy znieść i te wszystkie upokorzenia, jakie Polacy doznali od Niemców. Moje pragnienia zostały szybko ziszczone. W roku 1944 dowiedziałem się o licznych działaniach naszych armii podziemnych, od tej chwili mojem pragnieniem było znaleźć się pomiędzy niemi, by móc wziąć czynny udział. W lipcu 1944 roku uciekam z Niemiec z wiarą, że jest to już ostatni raz, że godzina działania wybiła dla mnie. Przyjeżdżając w swoje strony rodzinne nawiązuję łączność z znajomym mi obywatelem Radwanem Arturem, który po powrocie z miechowskiego dostał rozkaz stworzenia działalności dywersyjnej na terenach śląskich. Kol. Radwan Artur „Pantera” stwarza oddział armii ludowej, którego zadaniem było pokazać Niemcom, że teren śląski, tak długo niemczony, nie stracił jednak swojej polskości. Byłem jednym z pierwszych ochotników, którzy się zaciągnęli do oddziału. Jakaż była moja radość, gdy po tak długiej niewoli i po jarzmie niemieckim, mogłem doczekać się tej chwili, by z bronią w ręku stanąć do walki z nienawidzonem wrogiem, broniąc niemczony naród polski i pokazując, że Polska żyje i walczy. Piękny był to okres, choć i ciężki. Śmierć zabrała dużo naszych kolegów, zginął nasz dowódca, lecz pozostali stali niezmiennie na swych stanowiskach, walcząc do ostatniej kropli krwi. W roku 1945 przyszedł pamiętny czas, gdy z chukiem armat i warkotem motorów przyszły do nas wojska rosyjskie, niosąc radość i wyzwolenie i dając nam zupełną wolność.”


czwartek, 3 października 2024

Zygmunt Kręcioch - kolega papieża, partyzant AK


 Zygmunt Tadeusz Kręcioch urodził się w Choczni 4 grudnia 1916 roku, jako trzeci i najmłodszy syn Józefa Kręciocha i Aleksandry z domu Woźniak. Nie miał szans poznać swojego ojca, kaprala 56. Pułku Piechoty, który zginął 30 lipca 1916 w walkach pod Stanisławowem. Gdy Zygmunt Kręcioch miał 6 lat, jego matka ponownie wyszła za mąż za policjanta Rudolfa Klisiaka. 
Po ukończeniu szkoły powszechnej Kręcioch uczęszczał do wadowickiego gimnazjum, które ukończył maturą w 1938 roku. Był szkolnym kolegą Karola Wojtyły. W pamięci przyszłego papieża i pozostałych uczniów zapisał się jako ten, który osiągał najdłuższe odległości w skokach na nartach na prowizorycznej skoczni usytuowanej na zboczach Łysej Góry. 
Po maturze Zygmunt Kręcioch odbył szkolenie w Szkole Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu. W maju 1939 roku jako plutonowy podchorąży otrzymał przydział na praktykę w 3. Pułku Ułanów w Tarnowskich Górach. Przed wyjazdem złożył podanie o przyjęcie do Oficerskiej Szkoły Zawodowej w Grudziądzu. 
28 sierpnia 1939 udał się ze swoim pułkiem na ćwiczenia do miejscowości Kalety, Koszęcin i Cieszawa, jako zastępca dowódcy plutonu kawalerii w czwartym szwadronie. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Jego szwadron przyjął uderzenie Niemców w rejonie Kalet i wycofując się stoczył kolejne potyczki koło Piasków, Woźnik i Lubszy. 3 września Niemcy uderzyli znacznymi siłami na Górę Floriańską, gdzie doszło do walki na bagnety z szwadronem Kręciocha. Niemcy przedarli się na jego tyły, ale wtedy do kontrataku ruszyła reszta pułku, umożliwiając oddziałowi Kręciocha odwrót. Przesuwali się w kierunku Pińczowa, Szczucina i Baranowa, a następnie na Rozwadów, Frampol i Biłgoraj. 15 września przekroczyli rzekę Tanew i podjęli próbę obrony Tomaszowa Lubelskiego. W walkach pod Rogoźnem śmierć poniósł dowódca pułku płk. Chmielowski. 21 września oddział Kręciocha został otoczony przez Niemców koło Ulowa i złożył broń. Pojmanych żołnierzy polskich Niemcy pędzili aż do Przeworska, gdzie uwięzili ich w obozie urządzonym w byłej cukrowni. Stamtąd Kręciochowi udało się zbiec i powrócić do Choczni.
Z rodzinnych stron na początku 1940 roku przeniósł się do podkrakowskiego Mnikowa i podjął działalność konspiracyjną, do której wciągnęli go koledzy z wojska. Organizował najmniejsze komórki konspiracyjne (trójki i piątki), szkolił młodzież partyzancką, zdobywał broń, brał udział w dywersji i rozprowadzał prasę podziemną. Był adiutantem kapitana Burgielskiego ps. "Janusz" w IV baonie "Orzeł-Ważka" 12. Pułku Piechoty AK w stopniu podporucznika. 
W lutym 1945 roku wrócił do Choczni i podjął pracę w rodzinnym gospodarstwie rolnym. W 1950 r. w obawie przed represjami ze strony aparatu bezpieczeństwa Polski Ludowej wyjechał z żoną do Grodkowa na Ziemiach Odzyskanych gdzie zatrudnił się w Urzędzie Repatriacyjnym, a następnie jako inspektor organizował pracę PZU. W 1954 roku po powrocie do Wadowic pracował w handlu tekstyliami. Był współzałożycielem i pierwszym kierownikiem Spółdzielni Mieszkaniowej. 
W 1960 r. skończył zaocznie studia rolnicze w Krakowie z tytułem inżyniera, a potem do emerytury w 1993 r. pracował w Centrali Nasiennej. Uczył także chemii w szkole rolniczej w Radoczy. Jako członek ZBoWiD awansował na stopień porucznika rezerwy. 
Zmarł 2 lipca 2000, spoczywa na cm. komunalnym w Wadowicach. 
Z żoną Ireną ze Ścigalskich doczekał się po wojnie dwóch synów i córki. 

wtorek, 1 października 2024

Wspomnienia Stanisława Batora z okresu II wojny światowej

 9 kwietnia 2013 Katarzyna Odrzywołek i Adrian Szopa przeprowadzili w Bradford w Anglii wywiad z mieszkającym tam Stanisławem Batorem, który następnie został opublikowany w książce "Pokolenia odchodzą. Relacje źródłowe polskich Sybiraków z Wielkiej Brytanii. Bradford".


Stanisław Bator urodził się w Choczni 9 kwietnia 1930, jako syn pochodzącego z Liszek Józefa Batora i Rozalii z domu Suwaj. Poniżej zamieszczam jako cytat fragment jego wspomnień sprzed wojny i z okresu jej trwania:

Przed wojną

 Urodziłem się 9 kwietnia 1930 roku w Choczni, powiat Wadowice, województwo krakowskie. Imię ojca: Józef, imię matki: Rozalia (z domu Suwaj). Przez pierwszych pięć lat mojego życia mieszkaliśmy w Choczni. Ojciec pracował na polu, był rolnikiem. Coś poszło bardzo źle i w 1935 roku wyjechaliśmy na Wołyń. W rodzinie było siedmioro dzieci. Licząc od najstarszego byli to: Jan, Stefan, Maria, Mieczysław, Halina, Stanisław, Edward. Wszyscy urodzili się przed wojną. Najmłodszy brat urodził się w 1932 roku. Opuściliśmy Chocznię z powodu bardzo dużej biedy, a na Wołyniu mieliśmy kuzyna. W Janowej Dolinie, koło Kostopola otwierali kopalnię, kamieniołomy. Kuzyn załatwił tam pracę dla ojca. Otwierano kopalnie, były nowe domy, nowe budownictwo. Mieszkaliśmy w domu, gdzie mieszkały cztery rodziny. Mieszkaliśmy z Polakami. Trudno mi powiedzieć, jak wyglądał dom, to było coś nowego. Chocznia to była wioska, a tu był inny dom, nie było słomy. To był zupełnie inny dom niż ten, co mieliśmy w Choczni. W Janowej Dolinie zacząłem chodzić do szkoły, coś nowego wybudowali [nowy budynek]. Większość mieszkańców to byli przyjezdni, przyjechali pracować w Janowej Dolinie, w kamieniołomach. Wszystko było widać. Mur był, tam rozbijali kamień.

Wybuch II wojny światowej i życie pod okupacją

Rok 1939. Przyszli Rosjanie. Niemców u nas nie było. Rosja weszła do połowy Polski. Mieliśmy kontakt tylko z nimi [z Rosjanami]. Trzeba było chodzić do szkoły. Kazali mówić po rosyjsku i uczyć się po rosyjsku. Rosjanie obejmowali stanowiska w szkole. Nie wszystkich wywieziono z Janowej Doliny. Powodem naszej wywózki było to, że mój brat Jan bardzo się udzielał, był w organizacji politycznej. Nie pamiętam jej nazwy, miał coś wspólnego z junakami, strzelcami. Został aresztowany, dlatego że się udzielał, był bardzo znany. Został wywieziony do Charkowa czy do Smoleńska. Tam zginął. Został zamordowany. Przez niego później nas, całą rodzinę wywieźli.

Deportacja w głąb Związku Sowieckiego

Nie przyszli rozmawiać z nami [dziećmi], tylko z ojcem. Powiedzieli, że będą nas wywozić. Mama zabrała tylko coś do ubrania, ale nie pozwolili nam niczego [innego] brać. To był maj albo czerwiec 1941 roku. Stacja, z której nas wywieźli, to była Janowa Dolina. Transportowali nas w wagonach towarowych, [w których] nie było specjalnych „pokoików" [przedziałów]. Wsadzili nas do tego wagonu, było ciasno. Takie były warunki. Wieźli nas do Kazachstanu. Mniej więcej w tym czasie wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka. Mówiono, że wiozą nas na Sybir, ale koło Moskwy zmienili transport i wysłali do Kazachstanu. [Nie wywieziono wówczas całej rodziny]. Siostry Marii do Rosji nie zabrali, bo ona już była mężatką i została w Polsce. Stefana gdzieś zabrali, nie wiem, kto, kiedy i jak go uwięzili. Jak nas wywieźli, to też już go nie było.

Pobyt na zesłaniu

W Kazachstanie byliśmy - jużnokazachstanskaja obłast, pachta-aralski rejon, miejscowość Inwalidnaja. Tam przeważnie były plantacje bawełny. Nie pracowałem tam. Jeśli się nie pracowało, to nie było jedzenia. Musieliśmy iść do szkoły, ja z młodszym bratem Edwardem. Najwięcej tam było Rosjan, nas przyjezdnych bardzo mało było. Wszystkich przedmiotów uczyliśmy się po rosyjsku. Szkoła rosyjska, wszystko po rosyjsku. Czułem się tam troszkę głupio, ale kazali iść do roboty, bo jak nie pójdę, to nie będzie chleba. Do roboty się nie chciało iść, to szło się do szkoły. Ojciec pracował na polu, na plantacji bawełny, tak samo brat i siostra. Był głód. Miałem jedenaście lat, jadłem, co mi dali. Nie było żadnego wyboru. Nie mogłem mówić, że ja czegoś nie będę jadł.

Podróż na południe Związku Sowieckiego

W Rosji byłem do 1942 roku, zabrali nas do junaków. Nastąpiła amnestia i myśmy mogli wyjeżdżać. Powiedzieli nam, że był układ i do jakiego miasta mamy pojechać, żeby [wstąpić] do junaków - młodych. Bo wojskowych brali gdzie indziej.

Pobyt na Bliskim Wschodzie

A tu był taki specjalny obóz dla junaków, od 10-11 lat do 15-16 lat. Trafiłem tam z bratem Edwardem i Mieczysławem (on też jeszcze nie mógł pójść do wojska). Ojciec wstąpił do wojska. Matka miała jechać w to samo miejsce, gdzie myśmy byli. W pociągu zmarła i nie mieliśmy już żadnego kontaktu. Ojciec czegoś się dowiedział, ale nikt nic mógł powiedzieć, gdzie ona zmarła, co się jej stało. Ojciec trafił do 5. Dywizji. W junakach ćwiczeń nie było, czasami jakiś przemarsz, żeby się spotkać. Dzień junaka [wyglądał tak, że] kazali iść spać, wstawaliśmy o tej i o tej godzinie, [...] siedziało się w domu, w baraku, przeszło się gdzieś, jak się miało trochę wolnego czasu. Nie było żadnych rozrywek. Każdy czekał na informację o wyjeździe, taka była bieda. Mieliśmy kontakt z ojcem. Kiedy przyszła amnestia, to ojca zabrali, był niedaleko nas. Do pewnego stopnia mieliśmy z nim kontakt.

Pobyt na Bliskim Wschodzie

Płynęliśmy statkiem z Krasnowodzka do Pahlevi. Było tam lotnisko, a przy nim obóz. Było duże zadowolenie, to nas cieszyło. Mieliśmy jechać do Palestyny. Każdy był zadowolony, że nie byliśmy już w Rosji, czuliśmy to cały czas. Przyjechaliśmy do Palestyny i później był podział do szkół. Trafiłem do Nazaretu, do szkoły powszechnej. Tam byłem tylko rok. Później zrobili obóz dla starszych, [ale] trudno mi przypomnieć sobie jego nazwę. Tam byliśmy w namiotach, w przeciwieństwie do Nazaretu, gdzie był duży klasztor. Byliśmy w namiotach. Luźniej było, bo nie było takiego kontaktu ze starszymi, młodzież mogła się więcej wygłupiać. Robiliśmy różne figle. Było dużo sportu, graliśmy w piłkę. Każdy był czymś zainteresowany. Można było chodzić na kąpiele w basenie. Od czasu do czasu odbywały się wycieczki, których nie było za dużo. Kontaktu z miejscową ludnością nie mieliśmy. Mieliśmy musztrę. Robiliśmy wszystko, co trzeba było robić. Nie było tak, że „coś mi się nie podoba", kazali robić, to robiliśmy. W Palestynie byłem pięć lat: od 1942 do 1947 roku. Cały czas byłem w szkole. W warsztacie uczyliśmy się trochę ślusarki. Dużą część dnia spędzałem w szkole. Rano wychodziło się do szkoły, około czwartej godziny się wracało. Na ogół nie było tak, żebym się czymś szczególnie interesował czy nie lubił czegoś. Kazali coś robić, to się robiło - normalna nauka. Najbardziej lubiłem sport, piłkę nożną. Nie wiem, czy byłem dobry, ale kierownik drużyny zawsze mnie wybierał. Grałem na pozycji lewego łącznika, numer 10. Strzelałem dużo bramek. Mieczysław był starszy, był już licealistą i nie miałem już z nim takiego kontaktu. Później, w 1946 czy 1945 roku, wyjechał ze szkoły do wojska, a dalej do Włoch. Tata dużo wcześniej skończył służbę wojskową - już w Persji - bo chorował. Został wypisany z wojska i wysłano go do Indii. 

----

W 1947 roku autor wspomnień wyjechał z Palestyny do Wielkiej Brytanii, gdzie zamieszkał na stałe.


poniedziałek, 2 września 2024

Historie (nie)zapomniane, czyli rodzinne opowieści z wysiedlenia na Lubelszczyznę

 W ubiegłym roku w trzecim numerze krakowskiego kwartalnika "Zdanie" ukazał się artykuł Pauli Polak pod tytułem "Historie (nie)zapomniane, czyli rodzinne opowieści z wysiedlenia na Lubelszczyznę". 

Przedstawia on wojenne losy choczeńskiej rodziny autorki ze strony jej babki Marii. W 1940 roku Maria Balon (później po mężu Drożdż) miała 18 lat. Została wysiedlona z niemal całą rodziną na Lubelszczyznę, a konkretnie do miejscowości Cynków pod Nałęczowem. W Cynkowie oprócz Marii znaleźli się także jej rodzice Franciszek Balon i Elżbieta Balon z domu Świętek oraz dwoje jej rodzeństwa: brat Szczepan i siostra Weronika. Natomiast dwaj starsi bracia - Władysław i Józef Balonowie już wcześniej zostali skierowani przez Niemców na przymusowe roboty w głębi III Rzeszy.

Balonowie zamieszkali w domu rodziny Zielonków, gdzie skierował ich ówczesny sołtys Cynkowa Józef Jaruga. Tam spędzili kolejne pięć lat życia, starając się dostosować do nowej rzeczywistości. By zapewnić sobie byt, musieli znaleźć jakąkolwiek dostępną na miejscu pracę. Franciszek Balon pracował jako robotnik, a jego żona Elżbieta została gospodynią u księdza Antoniego Korgola, proboszcza z Nałęczowa. Z kolei Maria służyła u miejscowego lekarza dr. Albina Kapuścińskiego, który dobrze zapisał się w pamięci miejscowej ludności, jako ten, który leczył ich z tyfusu zupełnie za darmo. Młodszy brat Marii - Szczepan Balon - znalazł zatrudnienie jako sprzedawca gazet na stacji kolejowej w Nałęczowie i w okolicznych wioskach, a najmłodsza z rodzeństwa Weronika Balon opiekowała się dzieckiem, a później podjęła pracę w sklepie.

Życie Balonów na wysiedleniu, choć na pozór normalne, nie było pozbawione niebezpieczeństw, elementów bolesnych i tragicznych. Szczepan Balon został aresztowany przez Niemców i przeznaczony do wywózki do obozu koncentracyjnego. Gdy do Cynkowa dotarła informacja, że został więźniem KL Majdanek, jego ojciec Franciszek miał zamiar wyruszyć do Lublina i zaoferować siebie na wymianę za syna. Na szczęście okazało się, że Szczepan wykorzystał moment zmiany warty i zbiegł z aresztu, po czym ukrywał się w kościelnej wieży. Do Cynkowa powrócił dopiero wtedy, gdy niemiecka żandarmeria zaprzestała jego poszukiwań. 

Mniej szczęścia miał partyzant Józef Dados, który potajemnie odwiedzał dom, w którym mieszkali Balonowie, by skrycie spotykać się z jedną z córek Zielonków. Niestety w marcu 1943 roku nie zdążył uciec do lasu przed niemieckim patrolem, który niespodziewanie wjechał do wsi. Zginął zastrzelony niezbyt daleko od domu ukochanej, w tym miejscu znajduje się obecnie pamiątkowy obelisk, upamiętniający jego śmierć.

W pamięci Balonów zapisała się również pewna Żydówka, która prawie przez całą wojnę ukrywała się w pobliskich lasach. Zbierała chrust i leśne owoce, które wymieniała na żywność i ubrania. Przeżyła w ten sposób prawie 5 lat, ale w 1944 roku znaleziono jej rozstrzelane zwłoki na skraju lasu.

Niebezpieczne sytuacje dla rodziny Balonów nie skończyły się wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej. Jak pisze Paula Polak: "Rosjanie kradli praktycznie wszystko, co się dało, a w szczególności złoto. Potrafili strzelać do pozłacanych filiżanek, aby zyskać cenny kruszec. Strzelali także do budzików, nie rozumiejąc, do czego one mają służyć. Zabierali nie tylko co lepsze ubrania, ale nawet zdzierali z kobiet koszule nocne - biorąc je za suknie wieczorowe". Maria Balon pechowo wpadła w oko jednemu z wyzwolicieli, który nie przyjmował do wiadomości, że dziewczyna może go nie chcieć. Kiedy nie chciała do niego wyjść, zaczął ostrzeliwać dom Zielonków. Maria przez trzy dni chroniła się w lesie, dopiero po interwencji swojego pracodawcy dr. Kapuścińskiego u dowódcy natrętnego wojaka mogła powrócić do domu. 

Autorka artykułu opisuje także losy Anny z domu Świętek - siostry swojej prababki i jej męża Józefa Bylicy, którzy również znaleźli się na wysiedleniu w okolicach Nałęczowa. Anna nie zważając na grożącą jej śmierć pomagała Żydom z transportów kolejowych, które zatrzymywały się na stacji kolejowej w Nałęczowie. Ci rewanżowali się jej hojnie za przynoszoną żywność. To co udało się jej zgromadzić, Anna chowała w rynnach i w skrytkach pod mostami. Pewnego wiosennego dnia wszystkie jej "łupy" spłynęły wraz z wezbraną w wyniku roztopów wodą. Jej mąż Józef nie dożył końca wojny. Zmarł 15 czerwca 1944 w wieku 71 lat. Paula Polak przytacza krążące w Choczni opowieści, jakoby jego duch w noc po śmierci miał nawiedzić rodzinny dom: "Nikt jeszcze bowiem we wsi nie wiedział o zgonie murarza Bylicy, kiedy bauer zamieszkujący jego dom wypytywał sąsiadów, jak wyglądał mieszkający tu kiedyś Polak. Opowiadał potem, że przez całą noc po izbach przechadzała się mara wysokiego, wyprostowanego mężczyzny o ciemnych włosach i bujnym wąsie..."

Pięć lat pobytu w Cynkowie spowodowało, że Balonowie nawiązali tam liczne serdeczne kontakty i przyjaźnie. Maria, Szczepan i Weronika (później po mężu Guzdek) niejednokrotnie odwiedzali tę miejscowość i życzliwych ludzi, dzięki którym mogli przeżyć wojenne wypędzenie.

Okres wysiedlenia na trwale zapisał się w ich pamięci rodzinnej i powracał w licznych opowieściach, ukazujących osobiste oblicze II wojny światowej. Teraz, gdy żadne z nich już nie żyje, historie z tamtych lat spisała przedstawicielka kolejnego pokolenia, urodzona ponad pół wieku po zakończeniu wojny.

czwartek, 22 sierpnia 2024

Wojenne przeżycia Mariana Kobiałki na terenie Związku Radzieckiego


Marian Kobiałka, urodzony w 1925 roku w Choczni, jako syn Aleksandra Kobiałki i Marii z Byrskich, pochodzącej z Kaczyny, w latach 30. XX wieku przeprowadził się z rodzicami do Rokitna na Wołyniu. Tam zastały go wybuch II wojny światowej i radziecka okupacja. Swoje przeżycia z tego okresu opisał po wydostaniu się z ZSRR do Teheranu w Iranie, gdzie uczył się w Szkole Junaków przy armii gen. Andersa. Jego wypracowanie zachowało się w Archiwum Instytutu Hoovera.

 Wkroczyły wojska sowieckie, zakurzone, zmordowane i zaczęły chwalić swoją kulturą, i jakie u nich dobro i powodzenie. Myśmy nie bardzo uwierzyli , gdyż było widać po ich zachowaniu się, gdy wkroczyli do sklepów, zabierali towar lub zamykali sklepy i przerabiali na swoje kooperatywy, gdzie można było dostać tylko wyznaczoną skromną porcję. Za sąsiednią wioską, w niedużym lasku, rozegrała się potyczka wojska bolszewickiego z grupą żołnierzy polskich. Gajowych zaraz wywieziono, a majątek ich zabrano na wozy i wywieziono do Rosji. Ludzi zamożniejszych również zaaresztowano i wywieziono , majątek ich zabrano. Aresztowano oficerów polskich, zostawiając żony i dzieci bez żadnej opieki. Żony musiały z dziećmi co noc to u innego gospodarza nocować, bojąc się, by ich nie aresztowano. Gdy aresztowano kogoś, to przeważnie zabierano całą jego rodzinę, a nawet krewnych. Kościoły zamknięto niby to nie zabraniali się modlić, lecz bardzo karali i wypominali te modły. W szkołach zdjęto obrazy i krzyże , bo zaczęła się nauka w języku rosyjskim i przeciw Bogu , a później nie wolne było modlić się po cichu nawet. Zaczęto nakładać duże podatki, nie wolno było więcej mieć, jak tylko jedną krowę i kawałek ogrodu, bo resztę ziemi zabierano do organizujących się kołchozów. Biblioteki polskiej nigdzie nie znalazł, pomniki zdjęto i zaczęło się trudne życie , gdyż od 16-tu lat każdy musiał pracować,  bez względu na to, czy to chłopak, czy dziewczyna. Mój ojciec pracował w kamieniołomie. Było bardzo krucho z żywnością, więc ją mając 14 lat poszedłem pracować do huty szklanej. Z początku pracowałem 4 godziny, lecz potem musiałem pracować 8 godzin , jak przypadło, w nocy czy w dzień. Gdy ojciec mój dostał lepszą prace na stacji kolejowej, chciał zabrać mnie z huty, lecz władze na to nie pozwalały. Gdy nie poszedłem do pracy, podali do sądu i zostałem zasądzony na 1 rok do domu poprawczego, tzw. „kolonii”. Tam pracowałem w fabryce przy niklowaniu. Praca trwała 8 godzin. Wyżywienie nie bardzo dostateczne, tak, że ledwo można było się utrzymać. Było to w Kijowie. Gdy wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka, gdy Niemcy zaczęli się zbliżać do Kijowa, nas ewakuowali do Kirowa. W wagonie towarowym jechało nas 120, podróż trwała 7 dni. Jedzenie dostaliśmy tylko 5 razy, wody brakowało, choć na każdej stacji były studnie koło samych wagonów, lecz nie pozwalali nabrać. Ja zemdlałem z braku wody trzy razy. Nareszcie przyjechaliśmy do stacji, gdzie trzeba było wysiąść, lecz do miejsca zamieszkania musieliśmy iść piechotą. Po drodze piliśmy wodą z napotkanych kałuż. Tu również czekała nas praca. Na rzece Wiatce, na północy: spławiano drzewo. W miesiącu wrześniu , chodząc boso po wodzie, wyciągaliśmy te kłody na brzeg. Każdy z nas był przemarznięty. Były tam i dzieci rosyjskie , na które strach było patrzeć, na ich zachowanie i mowę. A żywność była taka: 45 dkg. chleba czarnego i mała miseczka rzadziutkiej zupki jęczmiennej, tak że siedziało się bardzo głodnym. Gdy nastąpiła tzw. amnestia, zostałem zwolniony i poszedłem pracować na posiołek. Pracę znalazłem sobie w kuźni. Praca trwała 12 godzin dziennie. Mając 16 lat , było mi nielekko pracować, bo gdy wracałem, to nie czułem swoich rąk , a przy - 45° C odmrożone moje nogi bolały, gdyż nie było dobrego obuwia i ubrania, a bardzo marne odżywianie osłabiało siły. Smutno mi było jednak ,że nawet piśmiennie nie mogłem porozumieć się z rodzicami, którzy zostali na terenie Polski i którzy tak płakali przy moim odjeździe.

W domu poprawczym w Kijowie było nas Polaków około 130, a reszta byli chłopcy ruscy. Cała kolonia (dom poprawczy) liczył około 340 chłopców. Należała do tej kolonii fabryka łóżek, więc myśmy tam pracowali. Ja jako uczeń z początku zarabiałem 30 rb. na miesiąc i do tego skromne wyżywienie: 450 gr. chleba i trzy razy dziennie zupa. Pracowaliśmy 8 godzin na zmiany. W dzień jedna zmiana, w nocy druga. Przemiana zmian co 7 dni. Gdy byłem w Kijowie, mogłem jeszcze pisać listy do rodziców . Chłopcy ruscy żyli z Polakami nie bardzo w zgodzie, bo 10-letni chłopcy byli tak rozpuszczeni, że nie do wytłumaczenia. Ciągłe bójki między sobą i kłótnie. Dzień spędzaliśmy przy pracy. Była ona nieciężka, ale i nielekka, gdyż wracało się zmęczonym. Posyłek z domu nie otrzymywałem, gdyż bardzo długo trzeba było czekać, aż się zepsuły artykuły żywnościowe. Gdy Niemcy zaczęli zbliżać się do Kijowa i bombardować, wyprowadzono nas na stację i załadowano do wagonów - Polaków  razem z ruskimi. Doszło tam do wielkich tragedii, gdyż chłopcy ruscy pozabierali od nas niemal wszystko. A jeżeliby się który oburzył, gotowi byli zbić, bo i bez tego spokoju nie dawali, dokuczali i przezywali.

----

Kobiałka, występujący później pod nieco zmienionym nazwiskiem Kobiałko, został przyjęty do Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii. Służył w stopniu kaprala w 315. Dywizjonie Myśliwskim. Został odznaczony Medalem Lotniczym. Po wojnie pozostał w Anglii. W 1949 roku ożenił się z Olgą Szulakowską, z którą miał dwie córki. W latach 50. XX wieku wyemigrował z rodziną do Kanady. Zmarł w Toronto 8 lipca 2021.

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Roman Marian Zadorecki - twórca z KL Auschwitz

 


W 1936 roku Roman Marian Zadorecki, urodzony 21 marca 1914 Lublińcu, jako syn Cyryla i Izabeli z domu Gromaszkiewicz, poślubił w Choczni Zofię Miarka i zamieszkał z nią w domu na Zawalu. Wkrótce Zadoreccy doczekali się dwóch synów: Ryszarda i Zdzisława. 

Roman Zadorecki wziął czynny udział w wojnie obronnej przeciwko agresji niemieckiej we wrześniu 1939 roku i pod Biłgorajem dostał się do niewoli. Trafił do obozu jenieckiego, z którego zbiegł, po czym powrócił do Choczni. Od 1941 r. był przymusowo zatrudniony w firmie „Buna” w Oświęcimiu. W listopadzie 1941 roku został aresztowany przez gestapo za pomoc w ucieczce więźniowi KL Auschwitz, a już w styczniu następnego roku został zarejestrowany jako więzień nr 25.151 tego samego obozu koncentracyjnego. Pracował w składzie metali budowlanych. W Auschwitz wykonał kilka olejnych obrazów (w tym swój autoportret) i rysunków, które ukrył w miejscu pracy. Okazjonalnie ilustrował również rysunkami listy współwięźniów i wykonywał grafiki na polecenie strażników obozowych. 

Autoportret Zadoreckiego, wykonany w KL Auschwitz
w 1944 roku

W 1944 roku Zadorecki został przeniesiony do KL Sachsenhausen, gdzie pracował jako ślusarz, później trafił do KL Neuengamme. W kwietniu 1945 roku był ewakuowany do podobozu Ludwigslust i tam został wyzwolony. W lipcu 1946 r. przybył z Brake w Dolnej Saksonii do Wadowic. 

Jego żona Zofia nie doczekała jego powrotu, jej grób do dziś znajduje się na choczeńskim cmentarzu parafialnym. 

Po niedługim czasie Zadorecki przeprowadził się do obecnego woj. kujawsko-pomorskiego. Jego drugą żoną była Łucja z Rychlewskich.

Dwa obrazy Zadoreckiego były wystawiane w latach 50. w Muzeum KL Auschwitz, później pokazywano je także na wystawie zbiorowej w Niemczech. Pisała o nim niemiecka i hiszpańska prasa. Zmarł w 1993 roku w Gniewkowie (między Toruniem a Inowrocławiem).

czwartek, 15 sierpnia 2024

Rocznica egzekucji w Kocierzu Moszczanickim

 W tym roku mija 80 lat od egzekucji 15 Polaków w Kocierzu Moszczanickim dokonanej przez niemieckich okupantów 14 sierpnia 1944 w odwecie za zabójstwo 5 donosicieli. Wśród ofiar egzekucji znalazło się także dwóch chocznian.

Tak pisało o tym fakcie katowickie gestapo (w obwieszczeniu w łamanym języku polskim):

 „Dnia 23. lipca 1944 r. w godzinach rannych została rodzina kupca Mieszak w Rychwald w ich mieszkaniu przez bandytów napadnięta. Matka i dwoje do rosłych dzieci zostali przez strzały pistoletu zamordowani. W tym samym dniu zostali także polski naczelnik gminy w Rychwald, Johann Bielsko i Polak Wincent Przyworek w ich mieszkaniu napadnięci i zamordowani.“

W odwecie Niemcy przywieźli 15 więźniów:

- Karola Garusa z miejscowości Kryry (powiat pszczyński)

- Karola Bogackiego z Jaroszowic,

- Jana Bryndzę z Choczni,

- Józefa Słowiaka z Bielska,

- Jana Jakubca,

- Stefana Chodzyńskiego z Łaz,

- Władysława Piegzę z Choczni (zamieszkałego później w Będzinie),

- Jana Bistę z Koźmina,

- Władysława Ochmańskiego z Jaworzna,

- Mieczysława Meyera z Bobrka,

- Czesława Jaseczko z Babic,

- Feliksa Klimkiewicza z Chrzanowa,

- Teodora Wójcikiewicza z Oświęcimia,

- Adolfa Waligórę z Żywca,

- Leopolda Hałaczka z Orłowej

i stracili ich przez powieszenie w publicznej egzekucji w Kocierzu. Ciała powieszonych przewieziono do obozu KL Auschwitz i spalono w krematorium.

Po wojnie Okręgowa Komisja Badań Zbrodni Niemieckich przeprowadzała dochodzenia w celu ustalenia sprawców śmierci ww. Polaków.

W 1947 roku zostali oni upamiętnieni na marmurowym pomniku wzniesionym w pobliżu szkoły w Kocierzu Moszczanickim (przy ulicy Beskidzkiej 57).

Jeżeli chodzi o choczeńskie ofiary tej egzekucji, to:

- Jan Bryndza miał wówczas 20 lat (ur. 4.01.1924 jako syn Wojciecha i Marii z domu Filek), przed wojną pracował jako górnik w Bytomiu, w czasie okupacji działał w konspiracji, a do KL Auschwitz trafił za posiadanie broni - pod tym samym zarzutem aresztowano także jego siostrę Stanisławę, która została wywieziona w niewiadomym kierunku i jej dalszy los nie jest znany.

- Władysław Piegza miał 24 lata, urodził się w Choczni 20.01.1920 i był synem Jana oraz Agaty z domu Kowalik, w KL Auschwitz zginął wcześniej jego młodszy brat Jan.

poniedziałek, 13 maja 2024

Choczeńska przynależność Sprawiedliwego wśród Narodów Świata

 19 września 1952 roku Edward Bańdo w imieniu Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Choczni potwierdził pisemnie fakt przynależności do Choczni "studenta" Władysława Maksymiliana Porębskiego, urodzonego w Bujakowie 12 października 1932 roku.

O takie potwierdzenie zabiegał mieszkający wtedy w Bielsku Feliks Porębski, ojciec Władysława, który przyszedł na świat w Choczni w 1908 roku i był synem Heleny Porębskiej oraz wnukiem Izydora Porębskiego i Marianny Porębskiej z Widlarzów.


Okazuje się, że tenże Władysław był postacią nietuzinkową, a za zasługi swoje i swoje rodziny dla ratowania Żydów podczas II wojny światowej został w 1982 roku wyróżniony tytułem "Sprawiedliwego wśród Narodów Świata", który nadaj Instytut Yad Vashem. Ponadto w 1991 roku Władysław Porębski otrzymał honorowe obywatelstwo państwa Izrael.

W czasie okupacji rodzina Porębskich mieszkała w Bujakowie w parafii Kozy. W 1943 roku pojawiła się tam grupa żydowskich uciekinierów z sosnowieckiego getta i filii KL Auschwitz - obozu Blechhammer (dziś Sławięcice, dzielnica Kędzierzyna-Koźla). Z pomocą przyszła im rodzina 12-letniego wtedy Władysława Porębskiego: jego matka Rozalia Porębska z domu Hankus, jego ciotki Józefa Hankus i Krystyna Wawak, wujek Ignacy Wawak, on sam i jego brat Edward Porębski.  Brak tu ojca Władysława, ponieważ Feliks Porębski pracował wtedy przymusowo poza Bujakowem. Część Żydów była ukrywana z narażeniem życia w murowanej piwnicy pod stodołą, część na strychu, a kilkuletni Leon Gruenfeld przebywał po prostu w domu Porębskich, udając niemieckie dziecko, którego ojciec "bije na froncie Ruskich".

Oprócz Żydów schronienie u Porębskich znajdowali także partyzanci i uciekinierzy różnych opcji. Ogółem przez ich dom do 1945 roku przewinęło się około 30 osób.

Po wojnie większość uratowanych wyjechała z Polski. Pozostali w niej tylko Leon Gruefeld (później Zawadzki i jego siostra Adela.

Wręczenia tytułów i należnego Porębskim uznania dożył tylko Władysław, który po wojnie przez ponad 20 lat pracował w branży budowlanej. Dziś nie żyje już także i on - zmarł 27 kwietnia 2013 roku i został pochowany na Cmentarzu Katedralnym Parafii św. Mikołaja w Bielsku-Białej.

Władysław Porębski - źródło sprawiedliwi.org.pl



poniedziałek, 22 stycznia 2024

Chocznianin wśród ofiar zagłady oddziału partyzanckiego „Błysk” w czasie drugiej wojny światowej

 

9 maja tego roku minie 80 lat od zagłady oddziału Armii Krajowej „Błysk”, do którego doszło w Łubach Sobieńskich na Kielecczyźnie.

Dzień wcześniej ponad dwudziestoosobowa grupa partyzantów dotarła do liczących zaledwie kilka zagród Łub (Łubów?) na postój po długim marszu. Na czele oddziału stał pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego porucznik Wilhelm Czulak pseudonim „Góral”, który pozwolił pięciu (według innych źródeł czterem) podwładnym na udanie się do rodzin w okolicznych wsiach. Wśród nich był plutonowy Jan Włodarski pseudonim „Tomek”, dowodzący tym oddziałem przed dołączeniem „Górala”. Mieszkańcy Łub (określanych też jako Kolonia Ludwików) byli przestraszeni przybyciem partyzantów, obawiając się pacyfikacji ze strony Niemców. Dlatego wszyscy mężczyźni w sile wieku uciekli do lasu, a w Łubach pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci. Niemiecka reakcja na pojawienie się partyzantów była niespodziewanie szybka. Według powojennych zeznań jednego ze świadków zostali oni o tym poinformowani przez miejscowego sołtysa.

Nad ranem 9 maja kompania niemieckiej żandarmerii i granatowi policjanci otoczyli wieś, zaskakując partyzantów. Niemcy byli uzbrojeni w ciężki sprzęt maszynowy, broń automatyczną i granaty. Wywiązała się strzelanina, a nad wsią dodatkowo pojawił się niemiecki samolot, z którego zrzucano na partyzantów wiązki granatów. Członkowie oddziału „Błysk” w większości nie brali wcześniej udziału w poważniejszych akcjach zbrojnych, byli mniej liczni oraz gorzej uzbrojeni i dlatego nie mieli większych szans w tym trwającym pięć godzin starciu. Poległo 16 z nich, a jeden dostał się do niewoli (według innych źródeł dwóch). Jako ostatni miał zginąć plutonowy Piotr Szymański pseudonim „Mrówka”, który zastrzelił się z pistoletu ostatnim posiadanym nabojem. Podczas wymiany ognia śmierć poniosła także młoda ciężarna mieszkanka wsi i jej roczny syn. Wszystkie zabudowania Łub Sobieńskich spłonęły.

Po walce Niemcy ułożyli zwłoki partyzantów na stosie chrustu i drewna, który następnie podpalili. Zaraz po odjeździe żandarmów pozostali przy życiu mieszkańcy wsi ugasili podpalony stos, sypiąc na niego piasek. Mimo to zwłoki poległych partyzantów uległy nadpaleniu i był problemy z ich identyfikacją. Może dlatego współczesne źródła podają różniące się od siebie listy ofiar tej tragedii.

Zwłoki złożono w piwnicy jednego ze spalonych domów, okryto słomą i przysypano ziemią, a wojskowy pogrzeb ofiar odbył się kilka tygodni później w lesie koło Zakrzowa. Po wojnie przeprowadzono ekshumację i szczątki poległych partyzantów 27 sierpnia 1945 roku spoczęły ostatecznie na cmentarzu w Paradyżu.

Nadpalone zwłoki partyzanów w Łubach
Autor: Bohdan Borowski
Źródło: stowbial.pl

Zostali oni upamiętnieni na płycie nagrobnej w Paradyżu, poprzez pamiątkowy krzyż z tablicą w Łubach Sobieńskich oraz na tablicach pamiątkowych: przy wejściu do kościoła w Białaczowie i w kościele ojców bernardynów w Piotrkowie Trybunalskim.

Tablica na cmentarzu w Paradyżu
Źródło - wikipedia

Krzyż pamiątkowy w Łubach
Źródło - wikipedia

Zarówno na płycie nagrobnej, jak i na tablicy w Białaczowie, wśród poległych członków oddziału „Błysk” wymieniono plutonowego Józefa Buczka pseudonim „Mewa”, który urodził się 1 lutego 1918 roku w Choczni, jako syn Mikołaja i Anny z domu Mlak. Buczek przed wojną był mieszkańcem Częstochowy i zawodowym żołnierzem. Natomiast jego nazwisko nie jest wymienione na tablicy umieszczonej na pamiątkowym krzyżu w Łubach Sobieńskich.

Śmierć Buczka w starciu w Łubach potwierdza także akt o stwierdzeniu jego zgonu, wydany przez Sąd Grodzki w Częstochowie, który przechowywany jest w zasobach archiwalnych IPN.



wtorek, 26 grudnia 2023

Tułacze i pracowite życie Marii Gawenda z domu Stuglik

 

Z obfitującego w różne wydarzenia życiorysu Marii (Marianny) Stuglik pierwsze dwa znane fakty związane są z Chocznią. To data jej urodzenia i rok emigracji do Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Maria przyszła na świat 10 czerwca 1888 roku, jako trzecia z kolei córka Jana Stuglika i pochodzącej z Zagórnika Anny z domu Bury. Poprzez ojca wywodziła się z takich znanych choczeńskich rodów jak: Bryndzowie, Kręciochowie, Bylicowie, czy Drapowie. Po urodzeniu się Marii Jan i Anna Stuglikowie doczekali się jeszcze trojga dzieci. Niespełna sześć lat po urodzeniu najmłodszej córki Walerii Anna Stuglik zmarła. W tym czasie żyła już tylko połowa z jej sześciorga dzieci – oprócz Marii jej starsza siostra Balbina i młodszy brat Jan.

W 1910 roku Maria Stuglik podjęła decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych Ameryki, by dołączyć do przebywającego tam już rodzeństwa. Ostatecznie dotarła do Nowego Jorku statkiem z  Antwerpii dokładnie 11 stycznia 1911 roku. Zamieszkała u brata Jana w South Bend w stanie Indiana i rok po przybyciu do USA wyszła za mąż za starszego o 6 lat Karola Gawendę, który do Ameryki wyemigrował w 1906 roku z nieodległego od Choczni Wieprza. Według wspomnień rodzinnych Karol zbierał pieniądze na podróż za wielką wodę pracując jako woźnica w szlacheckim dworze.

Maria Stuglik i Karol Gawenda
źródło - Rokietnickie Archiwum Cyfrowe

Maria urodziła w South Bend czworo dzieci: córkę Pelagię (w 1913 roku), córkę Walerię (w 1914 roku), syna Teofila (w 1915 roku) i drugiego syna Edwarda (w 1918 roku). Gdy jej mąż Karol stawał w 1917 roku do amerykańskiego poboru wojskowego był robotnikiem w zakładach Singera produkujących znane maszyny do szycia i posiadaczem domu przy Kościuszko Street. Maria wówczas nie pracowała zawodowo, zajmowała się dziećmi i domem, którego część pomieszczeń była wynajmowana dla pracujących w South Bend Polaków.

Po 1918 roku w publicznie dostępnych archiwach amerykańskich nie ma żadnych dalszych wzmianek na temat rodziny Gawendów. Co się z nimi działo po zakończeniu I wojny światowej można się dowiedzieć z dwóch polskich źródeł: artykułu Bernadetty Ryńskiej pod tytułem „Społecznicy od pokoleń”, zamieszczonego w magazynie rolniczym „Agro Profil” oraz wspomnień Doroty Gawendy z 2013 roku, udostępnianych przez Rokietnickie Archiwum Cyfrowe.

Okazało się, że około 1920 roku Gawendowie zdecydowali się na powrót do niepodległej już Polski. Maria z dziećmi udała się do Choczni, a Karol wyruszył do Wielkopolski z zamiarem zakupu gospodarstwa rolnego. Dorota Gawenda pisze o tym tak:

Będąc jeszcze w Stanach, przeczytał w gazetach, że w Wielkopolsce są do kupienia gospodarstwa rolne, dlatego też Karol od razu przyjechał w te właśnie okolice. Pierwsze gospodarstwo zgodził na Jeżycach, które w tym okresie były jeszcze wsią. Dzisiaj, to narożnik ul. Dąbrowskiego i ul. Przybyszewskiego (w Poznaniu – uwaga moja). Stwierdził jednak, że jest za blisko miasta i obawiał się, że okoliczni mieszkańcy będą mu podkradać płody rolne. W związku z tym wycofał się i pojechał do Kobylnik wiedząc, że tutaj też były na sprzedaż gospodarstwa. Tego też dowiedział się z gazet.

Do Kobylnik przyszedł pieszo, skromnie ubrany, podszedł do grupy ludzi, którzy zbierali kamienie na polu koło stawku (wtedy działka numer 12) i chciał rozmawiać z właścicielem. Właścicielem był wtedy Niemiec, który podszedł do Gawendy i rozmawiali ze sobą chwilę, około 10 minut. Ten czas wystarczył i transakcja została wstępnie zawarta.

Karol Gawenda zakupił to 25-hektarowe gospodarstwo na spółkę z krewnym. Według pani Doroty (żony wnuka Marii i Karola Gawendów) była to kuzynka Karola, która także przebywała w USA, natomiast według Przemysława Kiejnicha (prawnuka Marii i Karola) tym krewnym był kuzyn- lekarz z Krakowa. Pan Przemysław zapamiętał także, że Maria była w tym czasie nie w Choczni, ale nadal w South Bend. Obie strony są z kolei zgodne, że osoba będąca współwłaścicielem gospodarstwa w podpoznańskich Kobylnikach nie potrafiła lub nie chciała pracować na roli i w prowadzeniu gospodarstwa była raczej zawadą. Dlatego Karol postanowił wrócić do Ameryki, aby zarobić tam pieniądze na odkupienie drugiej połowy majątku w Kobylnikach. Pozostawił więc Marię (będącą wówczas w ciąży) z dziećmi, prowadzenie zakupionego gospodarstwa powierzył Józefowi Litewce i statkiem „Estonia” z Gdańska dotarł do Nowego Jorku 8 listopada 1922 roku.  Prawie miesiąc później pod Poznaniem przyszła na świat jego kolejna córka Genowefa.

Karol Gawenda pracował bardzo ciężko w odlewni aluminium przez około dwa lata. Jego prawnuk opowiada o tym tak:

W okropnych warunkach, przy bardzo wysokiej temperaturze pracuje na dwie zmiany, czyli po 16 godzin na dobę. Gorączka panująca w odlewni była niewyobrażalna. Jak wynika z rodzinnych opowiadań, Karol w ciągu jednej tylko zmiany wypijał aż dwa wiadra wody!

Pieniądze na wykup drugiej połowy udało się ostatecznie zgromadzić i Karol Gawenda mógł powrócić do rodziny. Musiało się to stać najpóźniej w drugiej połowie 1924 roku, skoro 8 kwietnia 1925 roku urodził się w Kobylnikach jego najmłodszy syn Tadeusz. Karol Gawenda spłacił wszelkie należności i mógł odtąd gospodarzyć samodzielnie. Niestety w 1928 roku zmarł z powodu zakażenia krwi Tadeusz, syn Marii i Karola, który wcześniej skaleczył się w nogę.

Marii i Karolowi Gawendom nie było dane cieszyć się długo swoim gospodarstwem. Gdy w 1939 roku wybuchła II wojna światowa i do Kobylnik wkroczyli Niemcy, ziemię Gawendów przejął Fritz Bleichrott. Pani Dorota Gawenda napisała o tym tak:

Fritz Bleichrott mieszkał w Kobylnikach i posiadał mniejsze gospodarstwo, ale po wybuchu wojny jako obywatel Niemiec miał prawo zająć najlepsze gospodarstwo w Kobylnikach, czyli to należące do Marii i Karola Gawendów. Fritz Bleichrott po zajęciu gospodarstwa dał dawnym właścicielom dwa pokoje na poddaszu, dobrze ich traktował, nie robił im krzywdy, a jednak Gawendowie przeszkadzali mu przebywając w tym samym domu, więc postarał się aby ich wywieziono. Tak też się stało. W 1940 roku Karol, Maria i ich córka Genia zostali wywiezieni w okolice Zamościa.

Stamtąd w maju 1943 roku Marię i jej córkę Genowefę skierowano na przymusowe roboty do Niemiec, gdzie pracowały przy budowie fabryki amunicji w zakładach Deutsche Spreng Chemie w Dreetz w Brandenburgii. Schorowany Karol pozostał na miejscu na łasce obcych ludzi. 23 października 1944 roku zmarł w Wojsławicach na zapalenie płuc (według pani Doroty) lub ciężką grypę (według pana Przemysława Kiejnicha).

Maria dowiedziała się o śmierci męża dopiero po powrocie do Kobylnik, czyli już po zakończeniu wojny. Gospodarstwo rodzinne przejął jej syn Edward, a w sąsiedztwie mieszkała także jej córka Waleria, która w 1932 roku poślubiła Ignacego Kiejnicha. W 1950 roku Marię dotknęło kolejne nieszczęście – jej syn Edward trafił do więzienia z powodów politycznych. Według inwentarza IPN już jako więzień został oskarżony dodatkowo przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Zielonej Górze o antypaństwowe wystąpienia na terenie więzienia w Międzyrzeczu. Podczas jego nieobecności na gospodarstwie pomocą Marii służyła jej córka Genowefa, która wyszła za mąż za poznanego w Niemczech Władysława Budaja.

Po raz kolejny można powołać się tu na wspomnienia rodzinne spisane przez panią Dorotę:

Kiedy Edward wyszedł z więzienia, Genia z mężem wybudowali dom w Psarskim koło Kiekrza, a na gospodarstwie z Marią został Edward. Ten ostatni ożenił się w 1953 roku z Anielą Górską. Babcia Maria pomagała młodym w gospodarstwie, między innymi pasła krowy. Kiedyś przeziębiła się, później przyszło zapalenie płuc i niestety w 1954 roku zmarła. Miała 66 lat. Takie to mieli życie, krótkie, pracowite i tułacze. Byli jednymi z najbogatszych rolników w okolicy, ale nie mieli kiedy tym się cieszyć.

Gawendówka w Kobylnikach w 1950 roku
źródło - Rokietnickie Archwium Cyfrowe

Jeżeli chodzi o jej dzieci, to najstarsza córka Pelagia była najpierw żoną Kazimierza Szymańskiego, a później Antoniego Kołodzieja, z którym miała dwóch synów i córkę. Przez Niemcy wyjechała z rodziną do USA i zamieszkała w tym samym South Bend, w którym przyszła na świat. Doczekała się pięciorga wnuków i czworga prawnuków. Zmarła w 1998 roku.

Wspomniana już wyżej Waleria, żona Ignacego Kiejnicha miała czworo dzieci. Jej mąż w 1960 roku założył w Kobylnikach Kółko Rolnicze i świadczył usługi sąsiadom sprzętem rolniczym. Był radnym gminy Rokietnica i prezesem oddziału PSL. Zmarł w 1990 roku, a jego żona Waleria w następnym 1991 roku. Spoczywają na cmentarzu w Lusinie. Gospodarstwo rodzinne przejął ich syn Henryk, który podobnie jak ojciec był radnym, a ponadto sołtysem Kobylnik. Obecnie prowadzi je syn Henryka - Przemysław Kiejnich.

Ignacy Kiejnich ze swoimi końmi
źródło - artykuł w Agro Profilu

Teofil Gawenda, starszy syn Marii i Karola, uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 roku,  a następnie był więziony w obozie jenieckim. Poślubił Martę Musielak, z którą miał dwoje dzieci. Prowadził w Poznaniu sklep i zmarł w 1988 roku.

Wymieniany wyżej Edward Gawenda miał aż siedmioro dzieci, a po jego śmierci w 1982 roku spadkobiercą gospodarstwa rodzinnego został jego syn Jan Gawenda.

Edward Gawenda i Aniela z domu Górska
źródło - Rokietnickie Archwium Cyfrowe

Najmłodsza Genowefa opiekowała się dziećmi i domem pod Kiekrzem oraz prowadziła z mężem ogrodnictwo. Zmarła w 2005 roku.

Na koniec jako ciekawostkę można podać, że ulica w Kobylnikach prowadząca do działek spadkobierców Gawendów została nazwana oficjalnie Karolewską, by w ten sposób uczcić Karola Gawendę. Zamierzano także nazwać kolejną ulicę Góralską, ponieważ jak pisze pani Dorota „Maria i Karol pochodzili z gór”. Jednak patrząc na współczesną mapę Kobylnik widać, że tego pomysłu nie udało się wdrożyć w życie.

czwartek, 26 października 2023

Kolejni chocznianie w siłach powietrznych podczas II wojny światowej

Obok Stanisława Widlarza, Władysława Nowaka i Mariana Talagi, których sylwetki były opisywane we wcześniejszych notatkach, w siłach powietrznych w czasie II wojny światowej służyli także związani z Chocznią Władysław Lipowski i Józef Korzeniowski.

Władysław Lipowski nie był rodowitym chocznianinem, ponieważ przyszedł na świat w sąsiednim Inwałdzie 25 lipca 1905 roku. Niedługo później jego rodzice – stolarz Jan Lipowski i jego żona Agnieszka z domu Widlarz - przeprowadzili się do Choczni, rodzinnej miejscowości Agnieszki, gdzie w lutym 1907 roku urodziła się Anastazja, młodsza siostra Władysława.

Władysław Lipowski z bratem w Rawiczu
Zdjęcie z archiwum Karola Lipowskiego



Władysław Lipowski z pierwszą żoną
Zdjęcie z archiwum Karola Lipowskiego

Władysław Lipowski w latach 70. XX wieku
Zdjęcie z archiwum Karola Lipowskiego

Władysław Stanisław Lipowski figuruje na tak zwanej Liście Krzystka, obejmującej personel Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w latach 1940-47. Był oficerem technicznym w stopniu kapitana (nr służbowy RAF P-0198). Dwukrotnie został odznaczony Medalem Lotniczym. Po wojnie pozostał na emigracji w Anglii, ale odwiedzał swoją rodzinę w Polsce, która najpierw przeprowadziła się z Choczni do Wadowic, a następnie do wielkopolskiego Rawicza. W 1972 roku Władysław Lipowski poślubił w Windsorze w hrabstwie Buckinghamshire Marian Alice Maud Hicks, z którą przeżył kolejne 5 lat, aż do śmierci w 1977 roku. Według danych z Listy Krzystka spoczywa na cmentarzu w Slough na zachód od Londynu.

Prawie 20 lat młodszy od Lipowskiego był Józef Korzeniowski, urodzony na Patrii w Choczni 22 października 1924 roku, jako syn Ignacego i Zofii z domu Wiktor. Korzeniowscy przed wybuchem II wojny światowej wyemigrowali s Choczni do Kanady. W czasie wojny Józef służył w Wielkiej Brytanii w 304 Dywizjonie Obrony Wybrzeża w stopniu plutonowego (nr RAF 703075). Także znalazł się na Liście Krzystka, był odznaczony Medalem Lotniczym. Zmarł w 1992 roku w Hythe w angielskim hrabstwie Kent.

Korzeniowski z kolegami na lotnisku w Anglii
Zdjęcie z archiwum Johna Korzeniowskiego

Pisząc o osobach związanych z Chocznią i siłami powietrznymi w czasie II wojny światowej, można wspomnieć jeszcze o Władysławie Brońce (1919-2002), z zawodu ślusarzu, który we wrześniu 1939 roku służył w stopniu starszego szeregowego w obsłudze naziemnej 2. Pułku Lotniczego w Krakowie. Dostał się do niewoli niemieckiej i był więziony w Stalagu II B Hammerstein na Pomorzu (do sierpnia 1940 roku). W 1947 roku wyemigrował do Detroit w USA, gdzie zresztą się także urodził. W okresie międzywojennym jako mieszkaniec Choczni był działaczem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej, w 1937 roku w Krakowie ukończył kurs przodowników gier sportowych tej katolickiej organizacji.

We wrześniu 1939 roku w 2. Pułku Lotniczym służył również Franciszek Szczur (1902-1977), wzięty do niewoli niemieckiej we Lwowie i przetrzymywany w stalagu Wildberg. Po wojnie był m.in. radnym GRN w Choczni.

Choczeńskie korzenie mieli ponadto Antoni Guzdek, urodzony w 1915 roku w Zawadce, zbrojmistrz plutonowy w 304 Dywizjonie Bombowym i 315 Dywizjonie Myśliwskim w Wielkiej Brytanii, bliźniacy Joseph i George Klaputowie, strzelcy w załodze bombowca B-17 w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych Ameryki i Alfred Turala, oficer United States Army Air Forces.