Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wysiedlenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wysiedlenia. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 listopada 2024

Druga wojna światowa w życiorysach choczeńskich milicjantów - część I

 Ciekawym źródłem wiedzy o tym, jak II wojna światowa zapisała się w pamięci mieszkańców Choczni, są życiorysy urodzonych w tej miejscowości osób, które składane były przez nie przed przyjęciem do Milicji Obywatelskiej, czy Urzędu Bezpieczeństwa. Podobnie jak inni chocznianie, przyszli funkcjonariusze organów bezpieczeństwa doznawali w czasie wojny poniewierki i prześladowań. Starsi z nich brali udział w wojnie obronnej 1939 roku, młodsi zasilali szeregi konspiracji. Wielu było więzionych, wysiedlonych i skierowanych na przymusowe roboty. Cytowane poniżej fragmenty wojennych życiorysów mają mniej lub bardziej rozbudowaną formę, zależną też od wykształcenia ich autorów. Należy również pamiętać, że część niewygodnych faktów była tam przemilczana lub przeinaczana, tak by nie przeszkadzała w przyjęciu do służby, co szczególnie rzuca się w oczy w tym, co napisał Rudolf Wcisło.

Albin Studnicki:

„W miesiącu sierpniu (1939 – uwaga moja) przyjechałem do domu na urlop (z Warszawy do Choczni – uwaga moja), gdzie mnie wojna zastała. Od tego czasu przebywałem w domu. W roku 1940 wstąpiłem w związek małżeński i byłem do dnia 12.08.1940 w domu, skąd mnie zabrali Niemcy do pracy w Odertalu, gdzie pracowałem do dnia 12.12.1941 i zostałem przeniesiony do Krapitz i tam pracowałem do dnia 8.01.1945, skąd przyjechałem do domu.”

Aleksander Bryndza:

„Przebywałem do 1940 r. w Choczni, w roku 1940 wyjechałem na przymusowe prace do Wrocławia, skąd powróciłem w lipcu 1940 roku, następnie do końca 1940 r. przebywałem w Choczni. 1941 w lutym zostałem wywieziony do Lüben na prace rolne. Powróciłem w styczniu 1942 r., następnie 10 stycznia 1942 do 15 lipca 1944 r. pracowałem w Bytomiu w firmie „Sychy” do wyzwolenia Polski.”

Aleksander Chruszcz:

„W roku 1941 zostałem wywieziony do Niemiec, na prace przymusowe, miejscowość Wottersdorf wo. Szprotawa, gdzie przebywałem do 1944 roku.”

Anastazja Gawęda:

„2.03.1941 wyjechałam do Niemiec na pracę do miejscowości Schizkwitz koło Trebnitz koło Wrocławia do baora, tam pracowałam do 24.11.1942 r. Zostałam aresztowana przez Gestapo Niemieckie za należenie do tajnego koła młodzieży polskiej, wyjeżdżanie w teren do Polaków bez przepustki i dowożenie jeńcom francuskim żywności. Wywieziona zostałam do Obozu Koncentracyjnego Oświęcim (Brzezinka) blok 7-my. Tam chodziłam w pole do pracy, w Oświęcimiu przebywałam od 28.11.1942 r. do końca wojny.”

Antoni Bryndza:

„Do 1941 r. przebywałem przy rodzicach, jako niepodlegający pod szkołę, od 1941 r. poczołem  uczęszczać do szkoły stopnia podstawowego. W 1941 r. musiałem naukę przerwać i pracowałem u niemieckiego gospodarza w pw. Wadowice aż do chwili wyzwolenia w 1945 r.”

Franciszek Dąbrowski:

„Naukę przerwała mi ostatnia wojna. (…) W czasie okupacji pracowałem u niemieckiego gospodarza, żeby mogła wyżyć rodzina składająca się z 8-miu osób.”

Jan Jończyk:

„Po wybuchu wojny w 1939 roku nadal przebywałem przy matce na gospodarstwie, ojciec natomiast przymusowo wyjechał do Niemiec na roboty. W roku 1940 dnia 10 grudnia wraz z rodziną zostałem wysiedlony z naszego gospodarstwa, gdyż to zajął Niemiec. Rodzinę wysiedlono do wsi Frydrychowice pow. Wadowice, ja natomiast przez Arbeitsamt zostałem przydzielony do pracy u baora niemieckiego w Choczni nazwiskiem Forster Edward. U baora tego pracowałem przez jeden rok to jest do stycznia 1942 roku. Po roku pracy u baora starałem się być bliżej rodziny. Z powodu tego, że w Frydrychowicach, gdzie mieszkała moja rodzina (oprócz ojca, gdyż ten w tym czasie pracował w Niemczech koło Keln przy Francuskiej granicy) znajdował się dwór, majątek który zajmował Niemiec, tam to zostałem przez Arbeitsamt przeniesiony do pracy, a z rodziną zamieszkałem u ob. Nowaka na „Lędwaku”. Ponieważ pracowałem jako fornal przy koniach, Niemiec nazwiskiem Wilner dał mi w dworze jedno mieszkanie, gdzie to się z rodziną przeprowadziłem. Za fornala przy koniach pracowałem od roku 1942 m-ca lutego do 1944 roku m-ca sierpnia. W m-cu sierpniu 1944 roku wraz z tutejszym pracownikiem ob. Kolbrem Adamem powołany zostałem do kopania okopów. Przy kopaniu okopów i rowów przeciw-czołgowych pracowałem w okolicach Częstochowy, jak sobie przypominam w Jastrowie itp., przez cały m-c sierpień 1944 roku. W m-cu wrześniu z okopów zostałem zwolniony i spowrotem powróciłem do pracy we dworze, ale już nie jako fornal, tylko jako robotnik dniówkowy. W związku z tym, że z dworu zostałem z rodziną wyrzucony, zamieszkałem z rodziną u jednej wdowy, która również pracowała w tym dworze (nazwiska jej nie pamiętam). Koleżeńskie stosunki utrzymywałem z w/w ob. Kolber Adamem i z nim to pracę we dworze w niektórych miejscach sabotowaliśmy. Niemiec to zauważył i oddał nas w ręce policji niemieckiej w Frydrychowicach. Jakim sposobem policja mnie zwolniła nie mogę określić, lecz za to Niemiec ten wystarał się w Arbeitsamcie, że do pracy zostałem przeniesiony od IG Werku we Dworach k. Oświęcimia. Tam to razem z Kolber Adamem pracowałem od 1 grudnia 1944 roku w fabryce sztucznej gumy do 20 stycznia 1945 roku przypuszczalnie, gdyż w tym czasie nastąpiła wielka ofensywa Armii Czerwonej i do pracy więcej nie pojechałem, ponieważ pociągi nie jeździły. W dniu 27 stycznia 1945 roku do naszej wioski wkroczyła Armia Czerwona, która mię z rodziną wyzwoliła.”

Jan Romański:

„W 1939 roku na froncie przeciwko Niemcom brałem udział w obronie Warszawy, aż do kapitulacji. Podczas okupacji pracowałem jako malarz w Wadowicach i Wielkich Strzelcach.”

Jan Świerkosz:

„Pełniłem służbę w 5 Dywizji Żandarmerii, a później w plutonie 21 w Bielsku, aż do napadu Niemców na nasze granice. Na wskutek działań wojennych wraz z swoim oddziałem macierzystym dostałem się w ręce nieprzyjaciela dnia 17 września 1939 r. w miejscowości Dzików i od tego dnia rozpoczęły się ciężki i twarde dni niewoli, które trwały przez 6 lat. Oswobodzony zostałem dnia 19 kwietnia 1945 r. przez oddziały Armii Francuskiej”.

Józef Widlarz:

„W roku 1939 wydano wojne Rzeczypospolitej. Ja nie byłem powołany do szeregów, ale uciekałem z rodziną, zrabowano mię częściowo. Powruciłem z powrotem, na mawiano mię do przyjęcia narodowości niemieckiej. Gdysz ja nie przyjąłem wysłano mię do Brocławia naroboty. Pojechałem byłem 7 tygodni przyjechałem z powrotem do Bielska. Kupiłem zaraz Radio aparat kturem czerpał wiadomości zagraniczne i rosserzał między Polakami i czymał ich na duchu. Pod wielką obawą co groziła kara śmierci całej rodzinie jam żonaty mam troigo dzieci i syna nieślubnego (…) mimo wszystko pracowałem dla Ojczyzny asz do zwycięsztwa.”

Rudolf Wcisło:

„Zdałem egzamin wstępny do liceum, w skończeniu którego przeszkodził mi wybuch wojny 1939 r. Wojna polsko-niemiecka zagnała mnie w wir uciekających ludzi. Porzuciłem moje miasteczko (Wadowice – uwaga moja), by przez miesiąc w ucieczce przed Niemcami tułać się aż do wschodnuch granic Polski. Był to bardzo ciężki okres, wychowany w polskim duchu nie mogłem się pogodzić ze smutnem stanem rzeczy, że tak tragiczny był przebieg tej wojny. Po skończonej wojnie wróciłem spowrotem do domu, by zupełnie poddać się bezlitosnej niewoli niemieckiej, która już zaczęła rozwijać swoje sposoby znęcania się. W roku 1940 zostaję wywieziony do Niemiec na przymusowe roboty do Niklasdorf w Sudetach. Ciężka i smutna była ta praca, nie mogła pogodzić się ma polska dusza, gdy kaci niemieccy nie przebierając w środkach różnymi metodami zmuszali robotników polskich do długiej i ciężkiej pracy, przy bardzo skromnem wynagrodzeniu. W roku 1941 uciekam z Niemiec do domu, gdzie blisko rok pozostaję w ukryciu. Prześladująca mnie jednak policja niemiecka zmusza mnie do ponownego wyjazdu do Niemiec. Tym razem wyjeżdżam sam, mając znajomych kolegów do Austrii, gdzie zostaję zatrudniony jako robotnik transportowy w Firmie Vianova. Po kilku miesiącach pracy w Austrii zostaję schwytany przez policję i oddany do dyspozycji gestapo. Po długich przesłuchaniach i po pięciu tygodniach więzienia zostaję odesłany na stare miejsce pracy do Niklasdorf, gdzie znowu zostaję przymuszony do ciężkiej fizycznej pracy. W krytycznym tem czasie jedna tylko myśl była mi drogą, żeby tylko doczekać tego czasu, gdy będzie można zapłacić za wszystkie te krzywdy, jakie musieliśmy znieść i te wszystkie upokorzenia, jakie Polacy doznali od Niemców. Moje pragnienia zostały szybko ziszczone. W roku 1944 dowiedziałem się o licznych działaniach naszych armii podziemnych, od tej chwili mojem pragnieniem było znaleźć się pomiędzy niemi, by móc wziąć czynny udział. W lipcu 1944 roku uciekam z Niemiec z wiarą, że jest to już ostatni raz, że godzina działania wybiła dla mnie. Przyjeżdżając w swoje strony rodzinne nawiązuję łączność z znajomym mi obywatelem Radwanem Arturem, który po powrocie z miechowskiego dostał rozkaz stworzenia działalności dywersyjnej na terenach śląskich. Kol. Radwan Artur „Pantera” stwarza oddział armii ludowej, którego zadaniem było pokazać Niemcom, że teren śląski, tak długo niemczony, nie stracił jednak swojej polskości. Byłem jednym z pierwszych ochotników, którzy się zaciągnęli do oddziału. Jakaż była moja radość, gdy po tak długiej niewoli i po jarzmie niemieckim, mogłem doczekać się tej chwili, by z bronią w ręku stanąć do walki z nienawidzonem wrogiem, broniąc niemczony naród polski i pokazując, że Polska żyje i walczy. Piękny był to okres, choć i ciężki. Śmierć zabrała dużo naszych kolegów, zginął nasz dowódca, lecz pozostali stali niezmiennie na swych stanowiskach, walcząc do ostatniej kropli krwi. W roku 1945 przyszedł pamiętny czas, gdy z chukiem armat i warkotem motorów przyszły do nas wojska rosyjskie, niosąc radość i wyzwolenie i dając nam zupełną wolność.”


poniedziałek, 2 września 2024

Historie (nie)zapomniane, czyli rodzinne opowieści z wysiedlenia na Lubelszczyznę

 W ubiegłym roku w trzecim numerze krakowskiego kwartalnika "Zdanie" ukazał się artykuł Pauli Polak pod tytułem "Historie (nie)zapomniane, czyli rodzinne opowieści z wysiedlenia na Lubelszczyznę". 

Przedstawia on wojenne losy choczeńskiej rodziny autorki ze strony jej babki Marii. W 1940 roku Maria Balon (później po mężu Drożdż) miała 18 lat. Została wysiedlona z niemal całą rodziną na Lubelszczyznę, a konkretnie do miejscowości Cynków pod Nałęczowem. W Cynkowie oprócz Marii znaleźli się także jej rodzice Franciszek Balon i Elżbieta Balon z domu Świętek oraz dwoje jej rodzeństwa: brat Szczepan i siostra Weronika. Natomiast dwaj starsi bracia - Władysław i Józef Balonowie już wcześniej zostali skierowani przez Niemców na przymusowe roboty w głębi III Rzeszy.

Balonowie zamieszkali w domu rodziny Zielonków, gdzie skierował ich ówczesny sołtys Cynkowa Józef Jaruga. Tam spędzili kolejne pięć lat życia, starając się dostosować do nowej rzeczywistości. By zapewnić sobie byt, musieli znaleźć jakąkolwiek dostępną na miejscu pracę. Franciszek Balon pracował jako robotnik, a jego żona Elżbieta została gospodynią u księdza Antoniego Korgola, proboszcza z Nałęczowa. Z kolei Maria służyła u miejscowego lekarza dr. Albina Kapuścińskiego, który dobrze zapisał się w pamięci miejscowej ludności, jako ten, który leczył ich z tyfusu zupełnie za darmo. Młodszy brat Marii - Szczepan Balon - znalazł zatrudnienie jako sprzedawca gazet na stacji kolejowej w Nałęczowie i w okolicznych wioskach, a najmłodsza z rodzeństwa Weronika Balon opiekowała się dzieckiem, a później podjęła pracę w sklepie.

Życie Balonów na wysiedleniu, choć na pozór normalne, nie było pozbawione niebezpieczeństw, elementów bolesnych i tragicznych. Szczepan Balon został aresztowany przez Niemców i przeznaczony do wywózki do obozu koncentracyjnego. Gdy do Cynkowa dotarła informacja, że został więźniem KL Majdanek, jego ojciec Franciszek miał zamiar wyruszyć do Lublina i zaoferować siebie na wymianę za syna. Na szczęście okazało się, że Szczepan wykorzystał moment zmiany warty i zbiegł z aresztu, po czym ukrywał się w kościelnej wieży. Do Cynkowa powrócił dopiero wtedy, gdy niemiecka żandarmeria zaprzestała jego poszukiwań. 

Mniej szczęścia miał partyzant Józef Dados, który potajemnie odwiedzał dom, w którym mieszkali Balonowie, by skrycie spotykać się z jedną z córek Zielonków. Niestety w marcu 1943 roku nie zdążył uciec do lasu przed niemieckim patrolem, który niespodziewanie wjechał do wsi. Zginął zastrzelony niezbyt daleko od domu ukochanej, w tym miejscu znajduje się obecnie pamiątkowy obelisk, upamiętniający jego śmierć.

W pamięci Balonów zapisała się również pewna Żydówka, która prawie przez całą wojnę ukrywała się w pobliskich lasach. Zbierała chrust i leśne owoce, które wymieniała na żywność i ubrania. Przeżyła w ten sposób prawie 5 lat, ale w 1944 roku znaleziono jej rozstrzelane zwłoki na skraju lasu.

Niebezpieczne sytuacje dla rodziny Balonów nie skończyły się wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej. Jak pisze Paula Polak: "Rosjanie kradli praktycznie wszystko, co się dało, a w szczególności złoto. Potrafili strzelać do pozłacanych filiżanek, aby zyskać cenny kruszec. Strzelali także do budzików, nie rozumiejąc, do czego one mają służyć. Zabierali nie tylko co lepsze ubrania, ale nawet zdzierali z kobiet koszule nocne - biorąc je za suknie wieczorowe". Maria Balon pechowo wpadła w oko jednemu z wyzwolicieli, który nie przyjmował do wiadomości, że dziewczyna może go nie chcieć. Kiedy nie chciała do niego wyjść, zaczął ostrzeliwać dom Zielonków. Maria przez trzy dni chroniła się w lesie, dopiero po interwencji swojego pracodawcy dr. Kapuścińskiego u dowódcy natrętnego wojaka mogła powrócić do domu. 

Autorka artykułu opisuje także losy Anny z domu Świętek - siostry swojej prababki i jej męża Józefa Bylicy, którzy również znaleźli się na wysiedleniu w okolicach Nałęczowa. Anna nie zważając na grożącą jej śmierć pomagała Żydom z transportów kolejowych, które zatrzymywały się na stacji kolejowej w Nałęczowie. Ci rewanżowali się jej hojnie za przynoszoną żywność. To co udało się jej zgromadzić, Anna chowała w rynnach i w skrytkach pod mostami. Pewnego wiosennego dnia wszystkie jej "łupy" spłynęły wraz z wezbraną w wyniku roztopów wodą. Jej mąż Józef nie dożył końca wojny. Zmarł 15 czerwca 1944 w wieku 71 lat. Paula Polak przytacza krążące w Choczni opowieści, jakoby jego duch w noc po śmierci miał nawiedzić rodzinny dom: "Nikt jeszcze bowiem we wsi nie wiedział o zgonie murarza Bylicy, kiedy bauer zamieszkujący jego dom wypytywał sąsiadów, jak wyglądał mieszkający tu kiedyś Polak. Opowiadał potem, że przez całą noc po izbach przechadzała się mara wysokiego, wyprostowanego mężczyzny o ciemnych włosach i bujnym wąsie..."

Pięć lat pobytu w Cynkowie spowodowało, że Balonowie nawiązali tam liczne serdeczne kontakty i przyjaźnie. Maria, Szczepan i Weronika (później po mężu Guzdek) niejednokrotnie odwiedzali tę miejscowość i życzliwych ludzi, dzięki którym mogli przeżyć wojenne wypędzenie.

Okres wysiedlenia na trwale zapisał się w ich pamięci rodzinnej i powracał w licznych opowieściach, ukazujących osobiste oblicze II wojny światowej. Teraz, gdy żadne z nich już nie żyje, historie z tamtych lat spisała przedstawicielka kolejnego pokolenia, urodzona ponad pół wieku po zakończeniu wojny.

czwartek, 1 września 2022

Wspomnienia z wysiedlenia w 1940 roku

 Wspomnienie o wysiedleniu autorstwa chocznianki Marii Latocha (1931-2003), które ukazało się w piśmie "Carolus" w 2001 roku:

Rok 1940 dobiegał końca. Czarna noc okupacji niemieckiej osnuwała Polskę coraz to głębszymi cieniami, gasząc resztki nadziei odzyskania utraconej wolności. Miałam wtedy lat 9 i byłam drobną, chudziutką dziewczynką, patrzącą na otaczający świat szeroko otwartymi oczami zdziwionego dziecka, któremu życie wydaje się, pomimo wszystko, bardzo ciekawe i pociągające, godne przeżycia do końca, mimo tej rozpętanej pożogi wojennej, po przebytym rok temu froncie wojennym i trzy tygodnie trwającej ucieczce przed wkraczającymi do Kraju wojskami okupanta. Obecnie po powrocie z tej tułaczki i po powrocie ojca z niewoli niemieckiej żyliśmy skromnie i cicho na swoim małym gospodarstwie rolnym. Od dawna już po wsi krążyły ciche, niepokojące pogłoski o mającym nastąpić wysiedleniu mieszkańców Choczni, ale tak naprawdę nikt w to do końca nie wierzył na serio, lub nie chciał uwierzyć w taką możliwość. Bo niby dlaczego mieliby nas Niemcy wywłaszczać i usuwać, skoro jesteśmy lojalnymi obywatelami, płacimy nałożone podatki i daniny i nie drażnimy okupanta swoim utajonym patriotyzmem. A jednak stało się i oto w jeden z mroźnych grudniowych poranków, osnutych jeszcze półmrokiem długiej zimowej nocy, do naszego domku zapukało dwóch niemieckich żandarmów, Ślązaków z pochodzenia i łamaną polszczyzną zmieszaną z żargonem niemieckiej mowy dali nam rozkaz, by do pół godziny stawić się w komplecie w punkcie zbornym w centrum wsi /koło Sokoła/. Równocześnie poinformowali nas, że można zabrać ze sobą rzeczy najpotrzebniejsze - tyle, ile zdołamy unieść w rękach, czy na plecach. Nasza rodzina składała się z 5-ciu członków tj. z rodziców i nas trojga /rodzeństwo starsze ode mnie o parę lat -brat i siostra/. Z powodu dużego mrozu włożyliśmy na siebie ciepłe ubrania i ciepłe obuwie, zabierając ponadto koce, pierzynę i trochę żywności do przetrwania przez kilka najbliższych dni. W punkcie zbornym czekały na nas furmanki -podwody, które niebawem miały nas przewieźć wraz z rzeczami do Szkoły Nr 2 w Wadowicach na Plantach przy ul. Sienkiewicza. Obserwując wszystko wnikliwie byłam świadkiem, jak ludzie z płaczem rzucali się sobie nawzajem w ramiona, żegnając się ze sobą przed tą podróżą w nieznane. Widziałam jak znana mi starsza kobieta z płaczem przepraszała sąsiadów za te niepotrzebne swary o miedzę, garść trawy lub przyorany zagon, czy skibę ziemi. Teraz wydało się to nawet śmieszne, bo oto wszyscy zostaliśmy pozbawieni niemal wszystkiego zrządzeniem wyższym, wszystko trzeba zostawić i iść na poniewierkę bez pewności jutra. Tymczasem domy nasze zajmowała w tym czasie sprowadzona przez Niemców ludność pochodzenia niemieckiego z Bukowiny, tak zwani bauerzy. W Szkole Podstawowej Nr 2 w Wadowicach przetrzymywano nas przez dwie doby. Z powodu mnóstwa ludzi zapchała się kanalizacja i ścieki szeroką strugą spływały po schodach wejściowych z piętra na dół. Spotkała nas tutaj miła niespodzianka, bo oto jeden z bauerów nadzorujący między innymi nasz mały domek - przysłał nam tu do szkoły paczkę z żywnością, sporządzoną z pozostawionych przez nas zapasów twierdząc, że ci ludzie zostawili wszystko, należy im zatem coś posłać na drogę. Po dwóch dniach postoju, pod nadzorem konwoju niemieckiego odstawiono nas do stacji kolejowej w Wadowicach. Po drodze pewien starszy człowiek zasłabł i osunął się na ziemię, ale pod wpływem głośnego dopingu ze strony niemieckiego żołdaka zmuszony był ostatkiem sił podnieść się i słaniając się szedł razem z innymi do celu. Na stacji wtłoczono nas wraz z tobołami do podstawionych wagonów, jak przysłowiowe śledzie do beczek i pod osłoną nocy pociąg przeładowany wysiedlonymi ruszył w stronę Bielska. Nocą przejeżdżaliśmy przez Chocznię. Od strony opustoszałej wsi wiało straszliwym smutkiem i grozą, które wsączały się w dusze wywożonych mieszkańców. Ludzie zaczęli szlochać i lamentować coraz głośniej, ale oto gdzieś z kąta wagonu podniósł się nieśmiały zrazu, potem coraz głośniejszy śpiew znanej pieśni maryjnej: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, Wygnańcy Ewy do Ciebie wzdychamy, Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy! A następnie: Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały. Niektórzy z wysiedlonych uciszali te śpiewy w obawie przed represjami od Niemców. Jednak nie słyszałam, aby interweniowali konwojenci. Widocznie było ich niewielu i obawiali się drażnić zbuntowanego tłumu wysiedlonych. Złączyłam swój głos i swoje serce ze śpiewem zbuntowanych i cały pociąg głośno śpiewał: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy, Bo niby dlaczego mielibyśmy zamilknąć, skoro sprawując się lojalnie wobec okupanta zostaliśmy przez nie-go tak źle potraktowani, to teraz przynajmniej damy upust swemu patriotyzmowi i umiłowaniu wolności. Szczęściem minęliśmy Oświęcim i pociąg z tym dziwnym „żywym towarem" skierowano do Generalnej Guberni i, wożąc nas po całej tamtejszej Polsce w poszukiwaniu miejsca na rozładunek, co widocznie nie zostało uzgodnione wcześniej. Podróż ta, bardzo męcząca przy trzaskającym mrozie trwała dni kilka. Otulona w matczyną  chustkę wychuchałam w oblodzonej szybie wagonu mały otwór, przez który patrzyłam na pozostawiany w tyle zewnętrzny świat. W ciągu nocy chustka przymarzła do szyby, widocznie temperatura była grubo poniżej zera stopni. Przez Warszawę zawieziono nas do miasta Łodzi, gdzie konwojenci skonfiskowali Żydowi przewożone mleko i każde z nas dzieci otrzymało po szklance zimnego napoju. Był to odruch zdrętwiałego serca okupanta. Stamtąd skierowano nas do województwa lubelskiego, gdzie nareszcie na stacji Nałęczów 3 w pobliżu wsi Piotrowice znaleźliśmy punkt rozładunku. Na stacji czekały już na wysiedlonych chłopskie furmanki z okolicznych wsi. Naszą rodzinę wraz z sąsiadką wdową z dwojgiem dzieci przywieziono do odległej o 4 km wsi Paulinów i wprowadzono do sołtysa. Wieś była mała, liczyła kilkanaście numerów, zamieszkiwali ją chłopi posiadający po kilkanaście ha pola, ale byli też biedniejsi. W ciasnej kuchennej izbie sołtysa, śmiertelnie zmęczona podróżą położyłam się na podstawionej leżance i przez sen słyszałam i czułam, jak nad naszą rodziną odbywa się przetarg. Rodzinę rozdzielono w zależności od potrzeb gospodarzy i przydatności wysiedlonych. I tak ojciec będący jeszcze w sile wieku został zatrudniony w charakterze parobka do „obrządzania" krów i koni, starsza siostra przydała się, jako niańka do bawienia 2-letniej dziewczynki, brat przydzielony został bogatemu gospodarzowi do pasienia 6-ciu krów w lecie i do karmienia tego stada w oborze zimą. Mama została służącą u następnego gospodarza, a ja jako mocno niepełnoletnia zostałam przy mamie do różnych posług. I tak rozpoczął się w naszym życiu nowy rozdział. Było to życie trwające kilka lat na tzw. wysiedleniu, życie w skrajnym ubóstwie, o głodzie i chłodzie, bez uczęszczania do szkoły, przepełnione pracą ale czasem i zabawą z tamtejszymi rówieśnikami, wszak dzieciństwo i młodość mają swoje prawa. Dużo też było wspólnej, rodzinnej modlitwy. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki za to, że nie zginęliśmy, jak te ponad 50 milionów istnień ludzkich, które pochłonęła II wojna światowa. Za to, że pozwolił nam wrócić do domu, uzupełnić wykształcenia, odbudować zniszczenia, choć na zdrowiu do dziś czujemy mocne braki. Pomimo wszystko dzięki Bogu i Opiece Matki Bożej - żyjemy!

Fotografia autorki wspomnień


czwartek, 21 lipca 2022

Ilustrowane wspomnienia Jana Latochy z wysiedlenia

Coraz częściej dochodziły sygnały o wysiedleniu ludności z terenów przyłączonych do Rzeszy. Tak się złożyło, że żona naszego wujka Filka Jana / brata mamy/ była siostrą żony dr Putka, a ten jak wiadomo jako polityk, pisarz i prawnik miał rozległe kontakty i sondował, co Niemcy zamierzają robić. W późniejszym okresie był aresztowany i siedział w Oświęcimiu, ale to po pierwszej fali wysiedlenia. Mieliśmy więc dostęp do tych złowrogich nowinek, które nam przekazywał wujek, a mieszkał również w Choczni opodal domu Putka. Te wiadomości pozwoliły nam na poczynienie pewnych przygotowań, a więc pakowanie odzieży, bielizny, przygotowanie toreb, zgromadzenie trochę suchego chleba, cukru, suszonej słoniny itp. Wszyscy się łudzili, że może do tego nie dojdzie, ale niestety nadzieja prysła 12.12.1940r. ok. 5-tej, kiedy to rozległ się łomot do drzwi i okien.  Niemcy w mundurach, niektórzy mówiąc łamaną polszczyzną, nakazali nam, aby do pół godziny przygotować się do wymarszu. Zabrać ze sobą można było tylko taki bagaż, aby nie przeszkadzał w marszu do punktu zbiórki. Trudno opisać wrażenie, jakie to polecenie wywołało na nas, zapanowało milczenie, pamiętam pobladłe twarze i w oczach rozpacz. Nie wiadomo było, co brać ze sobą, odzież, pościel, garnki czy żywność. Mama nie zapomniała o zwierzętach, zadała im paszy i zaniosła pożywienie psu do budy. Był to duży, kudłaty pies Bukiet i bardzo przywiązany do nas, o podpalanej maści. Wyznaczony czas na pakowanie minął szybko i wyruszyliśmy z domu, jak się okazało na cztery lata.  Popędzani przez Niemców, razem z sąsiadami, posypywał śnieg, ziemia była zamarznięta. W drodze spotkaliśmy grupki ludzi z wiadrami i miotłami, a byli to chyba Żydzi, którzy mieli za zadanie posprzątać po nas i przygotować miejsce dla nowych lokatorów, bauerów, sprowadzonych ze wschodnich kresów. Na zbiórkę wyznaczono plac obok starej remizy, nieopodal kościoła. Tam odbyło się sprawdzenie obecności i załadunek na ciężarowe samochody. Nie obyło się bez poszturchiwań, krzyków, nie zawsze bowiem mieściły się całe rodziny do jednego samochodu. Przewieziono nas do szkoły podstawowej w Wadowicach na Plantach. Mieszkańcy Wadowic przyglądali się całej operacji ze zdziwieniem. Czasem ktoś przywiązał jakąś kartkę do kamienia i sprytnie rzucił poza płot w celu przekazania rodzinie jakiejś ostatniej wiadomości. W szkole tej przesiedzieliśmy 3 doby. Trzeba wspomnieć o okropnych warunkach, jakie wytworzyły się po zajęciu sal i korytarzy przez tyle osób.  Nie dość, że było zimno, to jeszcze zapchała się kanalizacja i wszystkie nieczystości lały się z górnych pięter schodami w dół. Na trzeci dzień w środku nocy nastąpiła ewakuacja aleją w kierunku stacji PKP. Cała operacja była przeprowadzona pod osłoną nocy i w sposób dość brutalny. Popychaniom, a nawet uderzeniom kolbami karabinów nie było końca aż do załadowania nas do pociągu osobowego. Pamiętam, że nasz i sąsiadów dobytek był pokładziony byle jak, a my siedzieliśmy na tych tobołkach niemal pod samym dachem. Wyruszyliśmy tej samej nocy w nieznanym kierunku. Jechaliśmy przeważnie nocą – w kierunku Krakowa – do Radomia – Łodzi – Dęblina i znów do Łodzi a stamtąd do stacji docelowej – Nałęczowa. Wędrówka ta trwała 4 lub pięć dni. Jedynym ciepłym posiłkiem była woda z tzw. tundra czyli zbiornika lokomotywy. Sam zapach tej wody wystarczył, by zrezygnować z użycia jej. Był taki przypadek, że gdy pociąg nad ranem zatrzymał się przed semaforem jakiejś stacji, to Niemcy, którzy nas konwojowali, zatrzymali Żyda wiozącego bańki z mlekiem. Zabrali mu to mleko i zachęcali dzieci, by się posiliły. Mało kto korzystał z tej oferty. W Nałęczowie przed stacją też był przygotowany dla nas posiłek, była to jakaś zupa w kotle, ale niestety gotowana dzień wcześniej. W pobliżu stało szereg sań zaprzężonych w konie, śnieg bowiem był duży. Pojazdy te były   przeznaczone na rozwożenie nas po okolicznych wsiach. Kilka godzin trwało rozdzielanie wysiedlonych pomiędzy sołtysów. Nas zabrano do wsi Paulinów, pojechała tam też sąsiadka Ligęzowa (właściwie Ligięzowa- uwaga moja) z dwójką dzieci w naszym wieku. Ojciec ich po kampanii wrześniowej przedostał się do Armii Andersa i powrócił dopiero po wojnie. 

 


Jechaliśmy saniami jakieś 3 km. Dokuczał mróz i wiał przykry wiatr. Wspomnianą Ligęzową zabrał w całości z dziećmi gospodarz – Komsta, a my pod wieczór dotarliśmy do sołtysa, - Usarka. Zaraz zwołano zebranie i naradzano się kilka godzin, co z nami zrobić. Była to mała wioska licząca ok. 23 gospodarstwa, domy położone wzdłuż drogi na odcinku ok. pół km. Zabudowania ogrodzone płotem z desek. Wielkość gospodarstw wahała się od kilku do kilkunastu ha. Wcześniej przydzielono im już wysiedlonych z poznańskiego – wdowę z 3 dzieci. Nie trzeba dodawać, że nam po takiej poniewierce o głodzie i chłodzie było wszystko jedno, byle się ogrzać i przespać. Poczęstowano nas zaraz ciepłym posiłkiem. Po naradzie zapadły decyzje. Mnie zabrali Zasadowie, u których był już syn tej Maćkowiakowej. Siostrę starszą Janinę zabrał brat sołtysa Usarek, uzasadniając, że przyda się do bawienia dzieci. Mamę z najmłodszą siostrą zabrali Szeleźniakowie, uznali bowiem, że siostra jest za mała by oddzielać ją od matki. Najdłużej dyskutowano nad tatą. W końcu zabrał go Ginalski. Tata nieraz wspominał ten przykry moment, że nie było na niego chętnych, a gdy wszedł do tych Ginalskich, to dość długo stał przy drzwiach nim właściciel dość obcesowo powiedział: „choć pan dalej, co pan tak do cholery stoi przy drzwiach”. W ten sposób rozładował napięcie i potwierdził, że pogodził się z przyjęciem taty do swego domu. Byliśmy w zupełnie nieznanym terenie i u obcych nam ludzi. Mowa ich była śpiewna, końcówki wyrazów na „ta” i „wa” np. „chodźta”, „idziewa”. Początkowo mieli powody, by przypuszczać, że wysiedleni to jacyś ludzie, którzy zostali tu przysłani za karę, ale stopniowo sytuacja stawała się jasna, tym bardziej, iż napływały w tę okolicę nowe transporty wysiedlonych z różnych rejonów Polski. Zasadowie – to starsze małżeństwo, gospodarujące na kilkunastu ha gruntów przy pomocy 2 dorosłych synów: Henryka młodszego i Olka starszego. Trzeci Władysław był w Niemczech od kampanii w 39r. Tam pozostał i ożenił się później z Niemką – wdową. Był u nich, jak już wspominałem, chłopak Tadek Maćkowiak – wysiedlony z poznańskiego oraz Hela – służąca czy pomoc domowa, nieduża, korpulentna dziewczyna. Posiadali ładny dom, drewniany, kryty blachą, z zewnętrznymi okiennicami, podwórko zabudowane w kwadrat, dom  - stodoła, spichlerz, stajnia, obora, studnia a na środku piorunochron, wysoki słup – zakończony metalowym prętem. Byłem z natury nieśmiały i wszelkie zmiany otoczenia działały na mnie niekorzystnie. Wspomniałem o tym przy okazji zmiany szkoły. Tutaj też nie zadomowiłem się od razu. Do szybszego zaaklimatyzowania – przynajmniej częściowego – przyczynił się brak wolnego czasu. Razem z tym Tadkiem, starszym ode mnie – pomagaliśmy synom i tej Heli przy jak to tam określano „obrządzaniu” inwentarza. Hodowali 5-6 krów, 3 konie, świnie i drobny inwentarz. W południe krowy i konie wypuszczano na podwórko. Całe to towarzystwo biegało, piło wodę z koryta przy studni i wracało na swoje miejsca. Wpływało to dodatnio na kondycje zwierząt. Niebawem zatrudniono mnie przez jakieś 3 tygodnie przy omłotach. Odbywało się to za pomocą kieratu. Moim obowiązkiem było poganianie koni lub odgarnywanie zboża sprzed czyszczalni tzw. wialni, która poruszana była ręcznie. Chodzenie w kółko za koniami przez kilkanaście godzin dziennie było bardzo nużące. 

 


Z moich butów wyrosłem i chodziłem w gumowcach również ciasnawych. Aby je ocieplić co chwilę wkładałem do środka słomę. W późniejszym okresie pojawiło się okupacyjne obuwie na spodach drewnianych. Było w tych drewniakach cieplej, ale chodzenie okropne. Przyklejał się do drewna śnieg, a na piętach powstawały rany. Do dnia dzisiejszego mam na nogach pamiątkę po tym niemieckim wynalazku. Święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne, choć trzeba przyznać, że zapraszano nas do wspólnego stołu wigilijnego. Nowością w tym okresie było dla mnie wyścielanie kuchni słomą na okres świąt. Zauważyłem, że ktokolwiek ze znajomych przyszedł w odwiedziny do tych Zasadów, to był przyjmowany bardzo gościnnie. A jeżeli to była pora obiadowa to obowiązkowo zapraszany był do wspólnego spożycia posiłków. Przychodził tam dość często syn Szeleźniaków – Tadeusz – zwany Dziadkiem, u których była mama z moją siostrą. Co ciekawe, że był w wieku Olka, ale kolegował z młodszym synem Zasadów Henkiem. Grywał na skrzypcach. Później zainteresował się mną i wypożyczył mi takie robione przez niego skrzypce i uczył na nich gry. Nawet byłem dość pojętny i opanowałem ze słuchu kilka piosenek i skocznych oberków. Dobrze podobno grałem walca „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Umiejętności tej nie miałem okazji rozwijać w późniejszym okresie i poprzestałem na graniu w Paulinowie dla potrzeb moich rówieśników. Nazywano mnie nawet czasem Jankiem Muzykantem. W niektórych domach jak np. u Komstów, gdzie przebywała wspomniana Ligęzowa, była ładna biblioteka, a on sam często odwiedzał Zasadów i zapamiętałem go jako poważnego i kulturalnego pana. Był zatroskany o losy Polski. Zasadowie starali się go jak najlepiej ugościć. W okresie letnim powierzono mi jako główny obowiązek pasienie krów. Pędziłem je dwa razy dziennie na pastwisko, gdzie chodziły luzem. Wprawdzie na ogół krowy na pastwisku były tam wiązane na kołkach, ale skoro ja byłem do dyspozycji, to zrezygnowano z tej metody. Najtrudniej było to stado zagnać na miejsce przeznaczenia, a następnie upilnować jak wyskubywały ładniejszą trawę. Ciągnęło je wówczas do buraków i zboża, a ewentualne spustoszenie w tych uprawach byłoby dla mnie bardzo przykre. Mama doglądała nas i widząc, że to rozdzielenie nie jest najlepszym rozwiązaniem zaproponowała, by nam przydzielić jakieś mieszkanko i będziemy razem. Tata akurat znalazł pracę na stacji w Nałęczowie przy przeładunkach towarów. Stacja Nałęczów połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie i dla potrzeb tej cukrowni robotnicy przeładowywali różne towary z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Chodziło o węgiel, buraki, cukier itp. 



 Przyznano nam małą izdebkę u Mańków, po sąsiedzku Zasadów. Było niesamowicie ciasno, ale razem. Mieliśmy kartki na żywność. Po zakupy chodziło się do Nałęczowa – miasta oddalonego od Paulinowa o 5 km. a od stacji Nałęczów o 3 km. Nałęczów to pięknie położone na wzgórzach miasteczko uzdrowiskowe. Dużo zieleni, wille i woda mineralna, którą nawet obecnie reklamuje się w telewizji. Tam jeździł Prus i mieszkał Żeromski. Obecnie w jego „chacie” zorganizowano muzeum, poświęcone jemu. Po wojnie natomiast, jak nam pisano, ów Usarek brat sołtysa zakupił willę Oktawię /od żony pisarza/ i przeniósł ją do Paulinowa.  Do kościoła w niedzielę uczęszczaliśmy do Bochotnicy, na pograniczu Nałęczowa. Paulinów natomiast należał do parafii w Wąwolnicy, oddalonej o 8 km. Kupując chleb na kartki trzeba było od wczesnych godzin rannych odstać w długiej kolejce przed piekarnią. Drożdże były towarem deficytowym z uwagi na wykorzystywanie ich do nagminnie pędzonego bimbru. Piło się tam dość dużo nie tylko bimbru, ale i wódki, którą okupant oferował za kontyngenty zbożowe i mięsne. Na kartki nabywało się margarynę, marmoladę i inne towary. Ziemia była tam lżejsza do uprawy niż w naszych stronach, orkę można było wykonać jednym  koniem bez użycia kolców czyli wózka pod pług. Dlatego też uprawiano sporo pszenicy i buraków cukrowych., które przerabiała wspomniana już cukrownia w Garbowie /8 km/. Tata też czasem dojeżdżał do pracy w tej cukrowni. Z tego była pewna wymierna korzyść, bo przywoził w bańce cukier zalany kawą. W takiej formie można było wynosić z fabryki cukier, bo dla strażnika na bramie była to kawa. My też podejmowaliśmy się uprawy buraków cukrowych. Umowa była taka, że my wykonamy ręczne prace na kawałku o pow. ok. 30 arów to jest: sadzenie, pielenie, przerywanie, gracowanie, saletrowanie, wyrywanie, oczyszczanie i ułożenie w pryzmy, a w zamian otrzymamy 50 kg pszenicy i 20 kg cukru. Najgorzej było z końcowymi robotami, bo jeżeli harmonogram przewidywał dostawę buraków do cukrowni np. w grudniu, to rolnicy nie pozwalali wyrywać buraków zbyt wcześnie, a listopadzie były już przymrozki a niejednokrotnie śnieg. Trzeba było ustawiać maty i dobrze chuchać w ręce. 

 



W czasie takich prac mimo woli byłem przyczyną zamieszania i chwilowego zmartwienia moich najbliższych. Wysłano mnie bowiem z pola po jakieś cieplejsze ubranie do domu. Ja nie mając klucza wszedłem do tej izdebki przez okno i chcąc się ogrzać zasnąłem. Po dość długich poszukiwaniach znaleziono mnie w domu. Ja w okresie letnim nadal pasałem bydło u tych Zasadów i pomagałem w innych pracach polowych lub w obrządku. Wspomniana Hela zatrudniała mnie nawet do dojenia krów, za co wystawiała mi jak najlepszą opinię. Tam panował taki zwyczaj, że mężczyźni doili krowy. Nie jest to trudna i ciężka praca o ile krowa nie kopie i jest „miękka” w dojeniu. Mleko w baniach woziło się do mleczarni w Piotrowicach, oddalonych ok. 1,5 km. Była tam mała mleczarnia, gdzie ręcznie odciągało się śmietanę a chude mleko wracało do dostawcy, masło robiono tam w ręcznie napędzanej maselnicy. Niejednokrotnie pomagałem zatrudnionym tam kobietom w obracaniu tą beczką ze śmietaną, za co nalano mi maślanki z krupami maślanymi. Za pasanie krów u Zasadów mogłem otrzymać 50 kg pszenicy i lniane spodnie lub pozostać u nich na zimę. Wybierałem oczywiści pszenicę i te spodnie. Pozostając tam na zimę musiałbym tam też pracować. W porównaniu z naszymi warunkami produkcja rolna stała tam na nieco wyższym poziomie. Były przede wszystkim gospodarstwa o większym areale i ziemia była znacznie urodzajniejsza, łatwiejsza w uprawie, rolnicy posiadali tam więcej sprzętu /żniwiarki, snopowiązałki, kultywatory/. Uprawiano rośliny u nas nie spotykane, przynajmniej przed wojną. Np. tatarkę, proso, mak, konopie, len, soczewicę. Z konopi kręcono sznurki a z lnu po odpowiedniej obróbce przędzono na kołowrotku nici i tkano płótno na bieliznę, spodnie, worki, oczywiście sposobem chałupniczym. Wyciskało się też olej z rzepaku lub maku. Makuchy były przeznaczane na paszę. Wyciskanie oleju było zakazane przez okupanta. Taka olejarnia znajdowała się w sąsiedniej wsi Gutanowie. Miałem okazję przekonać się jaka to jest ciężka praca nim z tego ziarna wyciśnie się olej. Najciężej jest takie ziarno zemleć, później podgrzać i wycisnąć za pomocą prasy ręcznej. Olej taki nie był rafinowany i używanie go w kuchni do smażenia dawało ostry zapach. Na szczęście były tam nad kuchniami okapy.



 

czwartek, 7 lipca 2022

Jan Latocha - hallerczyk i pocztowiec

 


Jan Latocha w swoim prawie 80-letnim życiu był uczestnikiem i świadkiem wielu najważniejszych wydarzeń z historii Polski pierwszej połowy XX wieku. Brał udział w obu wojnach światowych i wojnie polsko-bolszewickiej, był jeńcem wojennym i więźniem obozu, przebywał na obczyźnie i na wysiedleniu, doświadczał powojennej biedy i tworzenia nowego ustroju.

Pochodził z wielodzietnej rodziny. Urodził się 8 grudnia 1898 roku w Przybradzu. Ojciec Baltazar Latocha osierocił go wcześnie, a matka Cecylia z domu Mendyk wyszła powtórnie za mąż za Andrzeja Łubika. Po ukończeniu 4- klasowej wiejskiej szkoły służył jako pomoc kuchenna u Ojców Karmelitów Bosych w Wadowicach. 

 

Jan Latocha (z lewej) 1914
 
Stamtąd w wieku 17 lat powołano go do wojska austriackiego i po przeszkoleniu skierowany został na front włoski. Nie chcąc walczyć za Austrię, szybko dostał się do niewoli. W tym czasie we Francji tworzyła się Polska Armia Błękitna. Grupowała ona ochotników z Polonii amerykańskiej, kanadyjskiej, francuskiej, a także Polaków – uciekinierów z armii austriackiej. Naczelne dowództwo objął gen. Józef Haller, na którego wezwanie Latocha i jego koledzy zgłosili się jako ochotnicy do tej armii. W grudniu 1918 roku w Santa Maria Capua Vetere we Włoszech utworzono I batalion 2 Pułku Strzelców Polskich im. T. Kościuszki. Po przetransportowaniu go do Francji i przeformowaniu ten oddział występował pod nazwą 5 Pułku Strzelców Polskich. W kwietniu 1919 roku przybył do kraju i stał się kadrą 5 Pułku Strzelców Pieszych. Najpierw został rozlokowany w Hrubieszowie, a już w maju 1919 roku wysłano go na front w wojnie polsko-ukraińskiej. Na początku czerwca 5 PSP został skierowany na granicę polsko-niemiecką, w rejon Jaworzna i Chrzanowa.  Natomiast we wrześniu 1919 roku pułk, w którym służył Latocha, przemianowano na 47 Pułk Piechoty Strzelców Kresowych i w  styczniu 1920 przeniesiono go na Pomorze w celu obejmowania ziem przyznanych Polsce traktatem wersalskim. Od maja 1920 walczył na frontach wojny polsko bolszewickiej w ramach 21 Brygady Piechoty, między innymi w Bitwie Warszawskiej i Bitwie Niemeńskiej. Z tego okresu zachowały się unikatowe zdjęcia z udziałem Jana Latochy i kartka pocztowa, którą z Włoch przesłał do Przybradza, do swojej siostry Joanny, która później po poślubieniu Klemensa Wandora mieszkała w Choczni.

Jan Latocha (pierwszy z prawej) w armii austriackiej (1916)
Na zdjęciu są także:
 Kazimierz i Aleksander Jabłońscy oraz Ludwik Spisak

Jan Latocha (z prawej) i Józef Ogiegło
w armii austriackiej (1916)

W Armii Hallera
Francja 2 marca 1919

W Armii Hallera (pierwszy z prawej)

W 21 Brygadzie Piechoty (1920)
Jan Latocha oznaczony znaczkiem x

Hallerczycy z 21 Brygady Piechoty
Jan Latocha trzeci z prawej


Kartka do siostry z Włoch 
z 1 grudnia 1918 rok
u

Jan Latocha służył w wojsku w sumie 6 lat. Po powrocie do cywila nie miał pracy ani wyuczonego zawodu. Przez jakiś czas podjął się pracy w tzw. biedaszybie na Śląsku. Zarobek był tam marny, a praca bardzo ciężka i połączona z wielkim ryzykiem. Powrócił więc do domu do Przybradza i pomagał w prowadzeniu gospodarstwa.

W 1926 roku poślubił 24-letnią Stanisławę Filek z Barwałdu Średniego i zamieszkał z nią w Przybradzu, na tak zwanym komornym przy rodzinie ojca. Warunki mieli trudne. Po roku urodziła się im córka Janina (później po mężu Gurdek). Za uciułane oszczędności i pobrany kredyt u znajomego Latochowie nabyli w Choczni stary domek na Komanim Pagórku i około 1 ha pola. Kolejne dziecko- syn Jan Adam-  urodziło się już w  Choczni w 1929 roku. Latocha po wielu staraniach otrzymał prace na poczcie w  Wadowicach. Jako były hallerczyk nie miał niestety tej siły przebicia i preferencji na rynku pracy, jak byli legioniści Piłsudskiego. 

Jan i Stanisława Latochowie (1926)
 

W mundurze pocztowym

Uczestnicy zawodów o Państwową Odznakę Strzelecką
zorganizowanych przez Pocztowe Przysposobienie Wojskowe
(Jan Latocha leży z prawej strony)
Wadowice 1933

W 1931 roku Latochom urodziła się najmłodsza córka Maria. Na poczcie zarabiał od 150 do 180 zł. Ten zarobek i praca na własnym kawałku gruntu pozwoliło Latochom na spłacenie długu i po pewnym czasie na rozpoczęcie budowy nowego domu, murowanego z cegły. Działka, mimo dokupienia jeszcze kawałka, była tak wąska, że w murach nowego domu stał jeszcze stary. Warunki zamieszkiwania były uciążliwe, a budowa trwała kilka lat. Do wybuchu II wojny światowej Latochowie zdążyli zamieszkać w połowie tego nowego domu, a także wprowadzić bydło do nowej obory. Stodoła była nadal stara, kryta słomą. Koło domu wybudowali również studnię na pompę, co było nowością na Komanim Pagórku. Do tej pory po wodę mieszkańcy tego osiedla chodzili do źródła oddalonego o około 200 m.

Jan Latocha przy pracy Wadowice ok. 1938


 
Z dziećmi w Krakowie (1939)

Pod koniec sierpnia 1939 roku Jan Latocha został powołany do wojska, do łączności. We Lwowie został wraz z kolegami pojmany do niewoli przez Rosjan. 

We Lwowie we wrześniu 1939 roku
Jan Latocha pierwszy z prawej
Ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni –Rosjanie przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do Stalagu VIII-B w Lamsdorfie, czyli dzisiejszych Łambinowicach.  Po trzech miesiącach, czyli na początku grudnia, zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. Wraz z żoną uprawiał 2,5- hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. 12 grudnia 1940 roku cała rodzina Latochów została wysiedlona przez Niemców. Po przewiezieniu koleją zakwaterowano ich w niewielkiej, bo liczącej 23 gospodarstwa, wiosce Paulinów koło Nałęczowa na Lubelszczyźnie. Niemal każdy z członków rodziny trafił do innego domu, dopiero po pewnym czasie udało im się zamieszkać razem. Jan Latocha pracował na stacji przeładunkowej w Nałęczowie, która połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie. Dla potrzeb tej cukrowni robotnicy- w tym i Latocha - przeładowywali różne towary (węgiel, buraki, cukier) z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Czasami dojeżdżał też do pracy w samej cukrowni.
Latochowie na wysiedleniu w Paulinowie

 
Jan Latocha (z lewej) przy pracy na stacji w Nałęczowie

W 1944 roku Latochowie zdecydowali się na wyjazd z Paulinowa i ryzykowną podróż pociągiem towarowym w bliższe im strony. Ponieważ powrót do Choczni nie wchodził w grę z powodu braku możliwości przekroczenia granicy na Skawie, zdecydowali się osiedlić w Barwałdzie Górnym, w starej chatce należącej do szwagierki Jana Latochy. Wykorzystując znajomości, udało im się zalegalizować pobyt, a Jan Latocha znalazł nawet zatrudnienie w magazynie spółdzielni z Kalwarii. 

 

Zaświadczenie o pracy w spółdzielni (1944)

Zaraz po przejściu frontu w styczniu 1945 roku powrócili do swojego zupełnie ogołoconego domu w Choczni. Już po powrocie Latochów został on dodatkowo splądrowany przez żołnierzy Armii Czerwonej. Jan Latocha zatrudnił się na poczcie w Wadowicach, jako jeden z pierwszych. Przewoził przesyłki rowerem do Andrychowa i Kalwarii, dopóki nie uruchomiono komunikacji kolejowej. Tę pracę wykonywał aż do emerytury. Zmarł 2 marca 1978 roku i spoczął na choczeńskim cmentarzu parafialnym.

We wspomnieniach jego syna jawi się jako człowiek rozsądny, pracowity, oszczędny i religijny. Zawsze interesowała go polityka. Pamiętał niewolę i cenił wolną Polskę, gdyż walczył o nią, był patriotą. Opowiadał wiele o swoich wojennych przeżyciach, a nawet śpiewał wojskowe piosenki. Od niego syn przejął szacunek do symboli narodowych oraz zainteresowanie dziejami narodu polskiego.



Pożegnanie w UP w Wadowicach


Pagony z munduru pocztowego

środa, 23 października 2019

Ankieta dotycząca przebiegu działań wojennych i okupacji

W 1946 roku władze choczeńskiej gminy wypełniły ankietę dotyczącą przebiegu działań wojennych oraz okupacji niemieckiej i po podpisaniu jej przez Leona Bąka odesłały do Referatu Szkód Wojennych Starostwa Powiatowego w Wadowicach.
Ankieta obejmowała pięć punktów:

1. Przebieg działań wojennych na terenie gminy Chocznia:
  • Przez działania wojenne w dniu 3.9.1939 r. niemieccy lotnicy zrzucili około 300 bomb na ludność cywilną, przez co zostało 29 osób zabitych, w tym 11 żołnierzy, uszkodzonych 10 budynków, 1 spalony, 54 koni i 5 krów zabitych.
  • W czasie działań wojennych w 1945 r. przez bombardowanie lotnicze wojsk sprzymierzonych 2 domy spalone i 10 uszkodzonych. Przez działania artylerii 4 domy uszkodzone.
  • Przez wyminowanie mostu przez Niemców 1 dom zniszczony i 1 uszkodzony.
2. Skutki działań wojennych w odniesieniu do terenu: brak wpisu.
3. Skutki zarządzeń władz okupacyjnych (terror):
  • w stosunku do ludzi: w październiku 1939 r. Niemcy zaaresztowali działacza społecznego dr Józefa Putka i więzili go w obozach koncentracyjnych; łapanki na roboty przymusowe 22.12.1942 r. Wysiedlenie gromadne 10.12.1942 r., wysiedlono przeszło 1000 obywateli, w dniu 20.5.1941 r. 1000 obywateli wywłaszczono i przesiedlono, na których to gospodarstwach osiedlono Niemców.
  • w stosunku do kultury i oświaty polskiej: rozwiązano wszystkie organizacje społeczne i zabrano ich mienie, jak: sprzęty szkolne, biblioteki, sztandary.
  • w stosunku do dóbr materialnych: zburzonych zostało przez Niemców 150 domów mieszkalnych, 123 stodół, 80 stajen. Z kościoła zabrano 3 największe dzwony.
4. Lokalne zarządzenia władz okupacyjnych w celu sterroryzowania ludności i poniżenia godności narodowej:
  • Na zarządzenie władz niemieckich Polacy musieli ustępować Niemcom na każdym miejscu, jak: w kościele, w sklepie, w restauracji, w pociągu, itd.
5. Rozmieszczenia w powiecie:
  • więzień politycznych: na terenie Gminy Chocznia powiatu wadowickiego więzień politycznych nie było. Natomiast zamykano w piwnicach policji niemieckiej i stosowano różne kary, między innymi karę chłosty, następnie wysyłano do obozów, w których wymordowano około 40 osób.
  • obozów koncentracyjnych: brak wpisu
  • obozów pracy przymusowej: brak wpisu
  • grobów masowych: na terenie gminy masowych grobów nie ma, natomiast znajdują się groby pojedyncze w ilości 9 z ofiarami terroru niemieckiego, w Księżym Lesie.