Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Latocha. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Latocha. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 września 2022

Wspomnienia z wysiedlenia w 1940 roku

 Wspomnienie o wysiedleniu autorstwa chocznianki Marii Latocha (1931-2003), które ukazało się w piśmie "Carolus" w 2001 roku:

Rok 1940 dobiegał końca. Czarna noc okupacji niemieckiej osnuwała Polskę coraz to głębszymi cieniami, gasząc resztki nadziei odzyskania utraconej wolności. Miałam wtedy lat 9 i byłam drobną, chudziutką dziewczynką, patrzącą na otaczający świat szeroko otwartymi oczami zdziwionego dziecka, któremu życie wydaje się, pomimo wszystko, bardzo ciekawe i pociągające, godne przeżycia do końca, mimo tej rozpętanej pożogi wojennej, po przebytym rok temu froncie wojennym i trzy tygodnie trwającej ucieczce przed wkraczającymi do Kraju wojskami okupanta. Obecnie po powrocie z tej tułaczki i po powrocie ojca z niewoli niemieckiej żyliśmy skromnie i cicho na swoim małym gospodarstwie rolnym. Od dawna już po wsi krążyły ciche, niepokojące pogłoski o mającym nastąpić wysiedleniu mieszkańców Choczni, ale tak naprawdę nikt w to do końca nie wierzył na serio, lub nie chciał uwierzyć w taką możliwość. Bo niby dlaczego mieliby nas Niemcy wywłaszczać i usuwać, skoro jesteśmy lojalnymi obywatelami, płacimy nałożone podatki i daniny i nie drażnimy okupanta swoim utajonym patriotyzmem. A jednak stało się i oto w jeden z mroźnych grudniowych poranków, osnutych jeszcze półmrokiem długiej zimowej nocy, do naszego domku zapukało dwóch niemieckich żandarmów, Ślązaków z pochodzenia i łamaną polszczyzną zmieszaną z żargonem niemieckiej mowy dali nam rozkaz, by do pół godziny stawić się w komplecie w punkcie zbornym w centrum wsi /koło Sokoła/. Równocześnie poinformowali nas, że można zabrać ze sobą rzeczy najpotrzebniejsze - tyle, ile zdołamy unieść w rękach, czy na plecach. Nasza rodzina składała się z 5-ciu członków tj. z rodziców i nas trojga /rodzeństwo starsze ode mnie o parę lat -brat i siostra/. Z powodu dużego mrozu włożyliśmy na siebie ciepłe ubrania i ciepłe obuwie, zabierając ponadto koce, pierzynę i trochę żywności do przetrwania przez kilka najbliższych dni. W punkcie zbornym czekały na nas furmanki -podwody, które niebawem miały nas przewieźć wraz z rzeczami do Szkoły Nr 2 w Wadowicach na Plantach przy ul. Sienkiewicza. Obserwując wszystko wnikliwie byłam świadkiem, jak ludzie z płaczem rzucali się sobie nawzajem w ramiona, żegnając się ze sobą przed tą podróżą w nieznane. Widziałam jak znana mi starsza kobieta z płaczem przepraszała sąsiadów za te niepotrzebne swary o miedzę, garść trawy lub przyorany zagon, czy skibę ziemi. Teraz wydało się to nawet śmieszne, bo oto wszyscy zostaliśmy pozbawieni niemal wszystkiego zrządzeniem wyższym, wszystko trzeba zostawić i iść na poniewierkę bez pewności jutra. Tymczasem domy nasze zajmowała w tym czasie sprowadzona przez Niemców ludność pochodzenia niemieckiego z Bukowiny, tak zwani bauerzy. W Szkole Podstawowej Nr 2 w Wadowicach przetrzymywano nas przez dwie doby. Z powodu mnóstwa ludzi zapchała się kanalizacja i ścieki szeroką strugą spływały po schodach wejściowych z piętra na dół. Spotkała nas tutaj miła niespodzianka, bo oto jeden z bauerów nadzorujący między innymi nasz mały domek - przysłał nam tu do szkoły paczkę z żywnością, sporządzoną z pozostawionych przez nas zapasów twierdząc, że ci ludzie zostawili wszystko, należy im zatem coś posłać na drogę. Po dwóch dniach postoju, pod nadzorem konwoju niemieckiego odstawiono nas do stacji kolejowej w Wadowicach. Po drodze pewien starszy człowiek zasłabł i osunął się na ziemię, ale pod wpływem głośnego dopingu ze strony niemieckiego żołdaka zmuszony był ostatkiem sił podnieść się i słaniając się szedł razem z innymi do celu. Na stacji wtłoczono nas wraz z tobołami do podstawionych wagonów, jak przysłowiowe śledzie do beczek i pod osłoną nocy pociąg przeładowany wysiedlonymi ruszył w stronę Bielska. Nocą przejeżdżaliśmy przez Chocznię. Od strony opustoszałej wsi wiało straszliwym smutkiem i grozą, które wsączały się w dusze wywożonych mieszkańców. Ludzie zaczęli szlochać i lamentować coraz głośniej, ale oto gdzieś z kąta wagonu podniósł się nieśmiały zrazu, potem coraz głośniejszy śpiew znanej pieśni maryjnej: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, Wygnańcy Ewy do Ciebie wzdychamy, Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy! A następnie: Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały. Niektórzy z wysiedlonych uciszali te śpiewy w obawie przed represjami od Niemców. Jednak nie słyszałam, aby interweniowali konwojenci. Widocznie było ich niewielu i obawiali się drażnić zbuntowanego tłumu wysiedlonych. Złączyłam swój głos i swoje serce ze śpiewem zbuntowanych i cały pociąg głośno śpiewał: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy, Bo niby dlaczego mielibyśmy zamilknąć, skoro sprawując się lojalnie wobec okupanta zostaliśmy przez nie-go tak źle potraktowani, to teraz przynajmniej damy upust swemu patriotyzmowi i umiłowaniu wolności. Szczęściem minęliśmy Oświęcim i pociąg z tym dziwnym „żywym towarem" skierowano do Generalnej Guberni i, wożąc nas po całej tamtejszej Polsce w poszukiwaniu miejsca na rozładunek, co widocznie nie zostało uzgodnione wcześniej. Podróż ta, bardzo męcząca przy trzaskającym mrozie trwała dni kilka. Otulona w matczyną  chustkę wychuchałam w oblodzonej szybie wagonu mały otwór, przez który patrzyłam na pozostawiany w tyle zewnętrzny świat. W ciągu nocy chustka przymarzła do szyby, widocznie temperatura była grubo poniżej zera stopni. Przez Warszawę zawieziono nas do miasta Łodzi, gdzie konwojenci skonfiskowali Żydowi przewożone mleko i każde z nas dzieci otrzymało po szklance zimnego napoju. Był to odruch zdrętwiałego serca okupanta. Stamtąd skierowano nas do województwa lubelskiego, gdzie nareszcie na stacji Nałęczów 3 w pobliżu wsi Piotrowice znaleźliśmy punkt rozładunku. Na stacji czekały już na wysiedlonych chłopskie furmanki z okolicznych wsi. Naszą rodzinę wraz z sąsiadką wdową z dwojgiem dzieci przywieziono do odległej o 4 km wsi Paulinów i wprowadzono do sołtysa. Wieś była mała, liczyła kilkanaście numerów, zamieszkiwali ją chłopi posiadający po kilkanaście ha pola, ale byli też biedniejsi. W ciasnej kuchennej izbie sołtysa, śmiertelnie zmęczona podróżą położyłam się na podstawionej leżance i przez sen słyszałam i czułam, jak nad naszą rodziną odbywa się przetarg. Rodzinę rozdzielono w zależności od potrzeb gospodarzy i przydatności wysiedlonych. I tak ojciec będący jeszcze w sile wieku został zatrudniony w charakterze parobka do „obrządzania" krów i koni, starsza siostra przydała się, jako niańka do bawienia 2-letniej dziewczynki, brat przydzielony został bogatemu gospodarzowi do pasienia 6-ciu krów w lecie i do karmienia tego stada w oborze zimą. Mama została służącą u następnego gospodarza, a ja jako mocno niepełnoletnia zostałam przy mamie do różnych posług. I tak rozpoczął się w naszym życiu nowy rozdział. Było to życie trwające kilka lat na tzw. wysiedleniu, życie w skrajnym ubóstwie, o głodzie i chłodzie, bez uczęszczania do szkoły, przepełnione pracą ale czasem i zabawą z tamtejszymi rówieśnikami, wszak dzieciństwo i młodość mają swoje prawa. Dużo też było wspólnej, rodzinnej modlitwy. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki za to, że nie zginęliśmy, jak te ponad 50 milionów istnień ludzkich, które pochłonęła II wojna światowa. Za to, że pozwolił nam wrócić do domu, uzupełnić wykształcenia, odbudować zniszczenia, choć na zdrowiu do dziś czujemy mocne braki. Pomimo wszystko dzięki Bogu i Opiece Matki Bożej - żyjemy!

Fotografia autorki wspomnień


czwartek, 21 lipca 2022

Ilustrowane wspomnienia Jana Latochy z wysiedlenia

Coraz częściej dochodziły sygnały o wysiedleniu ludności z terenów przyłączonych do Rzeszy. Tak się złożyło, że żona naszego wujka Filka Jana / brata mamy/ była siostrą żony dr Putka, a ten jak wiadomo jako polityk, pisarz i prawnik miał rozległe kontakty i sondował, co Niemcy zamierzają robić. W późniejszym okresie był aresztowany i siedział w Oświęcimiu, ale to po pierwszej fali wysiedlenia. Mieliśmy więc dostęp do tych złowrogich nowinek, które nam przekazywał wujek, a mieszkał również w Choczni opodal domu Putka. Te wiadomości pozwoliły nam na poczynienie pewnych przygotowań, a więc pakowanie odzieży, bielizny, przygotowanie toreb, zgromadzenie trochę suchego chleba, cukru, suszonej słoniny itp. Wszyscy się łudzili, że może do tego nie dojdzie, ale niestety nadzieja prysła 12.12.1940r. ok. 5-tej, kiedy to rozległ się łomot do drzwi i okien.  Niemcy w mundurach, niektórzy mówiąc łamaną polszczyzną, nakazali nam, aby do pół godziny przygotować się do wymarszu. Zabrać ze sobą można było tylko taki bagaż, aby nie przeszkadzał w marszu do punktu zbiórki. Trudno opisać wrażenie, jakie to polecenie wywołało na nas, zapanowało milczenie, pamiętam pobladłe twarze i w oczach rozpacz. Nie wiadomo było, co brać ze sobą, odzież, pościel, garnki czy żywność. Mama nie zapomniała o zwierzętach, zadała im paszy i zaniosła pożywienie psu do budy. Był to duży, kudłaty pies Bukiet i bardzo przywiązany do nas, o podpalanej maści. Wyznaczony czas na pakowanie minął szybko i wyruszyliśmy z domu, jak się okazało na cztery lata.  Popędzani przez Niemców, razem z sąsiadami, posypywał śnieg, ziemia była zamarznięta. W drodze spotkaliśmy grupki ludzi z wiadrami i miotłami, a byli to chyba Żydzi, którzy mieli za zadanie posprzątać po nas i przygotować miejsce dla nowych lokatorów, bauerów, sprowadzonych ze wschodnich kresów. Na zbiórkę wyznaczono plac obok starej remizy, nieopodal kościoła. Tam odbyło się sprawdzenie obecności i załadunek na ciężarowe samochody. Nie obyło się bez poszturchiwań, krzyków, nie zawsze bowiem mieściły się całe rodziny do jednego samochodu. Przewieziono nas do szkoły podstawowej w Wadowicach na Plantach. Mieszkańcy Wadowic przyglądali się całej operacji ze zdziwieniem. Czasem ktoś przywiązał jakąś kartkę do kamienia i sprytnie rzucił poza płot w celu przekazania rodzinie jakiejś ostatniej wiadomości. W szkole tej przesiedzieliśmy 3 doby. Trzeba wspomnieć o okropnych warunkach, jakie wytworzyły się po zajęciu sal i korytarzy przez tyle osób.  Nie dość, że było zimno, to jeszcze zapchała się kanalizacja i wszystkie nieczystości lały się z górnych pięter schodami w dół. Na trzeci dzień w środku nocy nastąpiła ewakuacja aleją w kierunku stacji PKP. Cała operacja była przeprowadzona pod osłoną nocy i w sposób dość brutalny. Popychaniom, a nawet uderzeniom kolbami karabinów nie było końca aż do załadowania nas do pociągu osobowego. Pamiętam, że nasz i sąsiadów dobytek był pokładziony byle jak, a my siedzieliśmy na tych tobołkach niemal pod samym dachem. Wyruszyliśmy tej samej nocy w nieznanym kierunku. Jechaliśmy przeważnie nocą – w kierunku Krakowa – do Radomia – Łodzi – Dęblina i znów do Łodzi a stamtąd do stacji docelowej – Nałęczowa. Wędrówka ta trwała 4 lub pięć dni. Jedynym ciepłym posiłkiem była woda z tzw. tundra czyli zbiornika lokomotywy. Sam zapach tej wody wystarczył, by zrezygnować z użycia jej. Był taki przypadek, że gdy pociąg nad ranem zatrzymał się przed semaforem jakiejś stacji, to Niemcy, którzy nas konwojowali, zatrzymali Żyda wiozącego bańki z mlekiem. Zabrali mu to mleko i zachęcali dzieci, by się posiliły. Mało kto korzystał z tej oferty. W Nałęczowie przed stacją też był przygotowany dla nas posiłek, była to jakaś zupa w kotle, ale niestety gotowana dzień wcześniej. W pobliżu stało szereg sań zaprzężonych w konie, śnieg bowiem był duży. Pojazdy te były   przeznaczone na rozwożenie nas po okolicznych wsiach. Kilka godzin trwało rozdzielanie wysiedlonych pomiędzy sołtysów. Nas zabrano do wsi Paulinów, pojechała tam też sąsiadka Ligęzowa (właściwie Ligięzowa- uwaga moja) z dwójką dzieci w naszym wieku. Ojciec ich po kampanii wrześniowej przedostał się do Armii Andersa i powrócił dopiero po wojnie. 

 


Jechaliśmy saniami jakieś 3 km. Dokuczał mróz i wiał przykry wiatr. Wspomnianą Ligęzową zabrał w całości z dziećmi gospodarz – Komsta, a my pod wieczór dotarliśmy do sołtysa, - Usarka. Zaraz zwołano zebranie i naradzano się kilka godzin, co z nami zrobić. Była to mała wioska licząca ok. 23 gospodarstwa, domy położone wzdłuż drogi na odcinku ok. pół km. Zabudowania ogrodzone płotem z desek. Wielkość gospodarstw wahała się od kilku do kilkunastu ha. Wcześniej przydzielono im już wysiedlonych z poznańskiego – wdowę z 3 dzieci. Nie trzeba dodawać, że nam po takiej poniewierce o głodzie i chłodzie było wszystko jedno, byle się ogrzać i przespać. Poczęstowano nas zaraz ciepłym posiłkiem. Po naradzie zapadły decyzje. Mnie zabrali Zasadowie, u których był już syn tej Maćkowiakowej. Siostrę starszą Janinę zabrał brat sołtysa Usarek, uzasadniając, że przyda się do bawienia dzieci. Mamę z najmłodszą siostrą zabrali Szeleźniakowie, uznali bowiem, że siostra jest za mała by oddzielać ją od matki. Najdłużej dyskutowano nad tatą. W końcu zabrał go Ginalski. Tata nieraz wspominał ten przykry moment, że nie było na niego chętnych, a gdy wszedł do tych Ginalskich, to dość długo stał przy drzwiach nim właściciel dość obcesowo powiedział: „choć pan dalej, co pan tak do cholery stoi przy drzwiach”. W ten sposób rozładował napięcie i potwierdził, że pogodził się z przyjęciem taty do swego domu. Byliśmy w zupełnie nieznanym terenie i u obcych nam ludzi. Mowa ich była śpiewna, końcówki wyrazów na „ta” i „wa” np. „chodźta”, „idziewa”. Początkowo mieli powody, by przypuszczać, że wysiedleni to jacyś ludzie, którzy zostali tu przysłani za karę, ale stopniowo sytuacja stawała się jasna, tym bardziej, iż napływały w tę okolicę nowe transporty wysiedlonych z różnych rejonów Polski. Zasadowie – to starsze małżeństwo, gospodarujące na kilkunastu ha gruntów przy pomocy 2 dorosłych synów: Henryka młodszego i Olka starszego. Trzeci Władysław był w Niemczech od kampanii w 39r. Tam pozostał i ożenił się później z Niemką – wdową. Był u nich, jak już wspominałem, chłopak Tadek Maćkowiak – wysiedlony z poznańskiego oraz Hela – służąca czy pomoc domowa, nieduża, korpulentna dziewczyna. Posiadali ładny dom, drewniany, kryty blachą, z zewnętrznymi okiennicami, podwórko zabudowane w kwadrat, dom  - stodoła, spichlerz, stajnia, obora, studnia a na środku piorunochron, wysoki słup – zakończony metalowym prętem. Byłem z natury nieśmiały i wszelkie zmiany otoczenia działały na mnie niekorzystnie. Wspomniałem o tym przy okazji zmiany szkoły. Tutaj też nie zadomowiłem się od razu. Do szybszego zaaklimatyzowania – przynajmniej częściowego – przyczynił się brak wolnego czasu. Razem z tym Tadkiem, starszym ode mnie – pomagaliśmy synom i tej Heli przy jak to tam określano „obrządzaniu” inwentarza. Hodowali 5-6 krów, 3 konie, świnie i drobny inwentarz. W południe krowy i konie wypuszczano na podwórko. Całe to towarzystwo biegało, piło wodę z koryta przy studni i wracało na swoje miejsca. Wpływało to dodatnio na kondycje zwierząt. Niebawem zatrudniono mnie przez jakieś 3 tygodnie przy omłotach. Odbywało się to za pomocą kieratu. Moim obowiązkiem było poganianie koni lub odgarnywanie zboża sprzed czyszczalni tzw. wialni, która poruszana była ręcznie. Chodzenie w kółko za koniami przez kilkanaście godzin dziennie było bardzo nużące. 

 


Z moich butów wyrosłem i chodziłem w gumowcach również ciasnawych. Aby je ocieplić co chwilę wkładałem do środka słomę. W późniejszym okresie pojawiło się okupacyjne obuwie na spodach drewnianych. Było w tych drewniakach cieplej, ale chodzenie okropne. Przyklejał się do drewna śnieg, a na piętach powstawały rany. Do dnia dzisiejszego mam na nogach pamiątkę po tym niemieckim wynalazku. Święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne, choć trzeba przyznać, że zapraszano nas do wspólnego stołu wigilijnego. Nowością w tym okresie było dla mnie wyścielanie kuchni słomą na okres świąt. Zauważyłem, że ktokolwiek ze znajomych przyszedł w odwiedziny do tych Zasadów, to był przyjmowany bardzo gościnnie. A jeżeli to była pora obiadowa to obowiązkowo zapraszany był do wspólnego spożycia posiłków. Przychodził tam dość często syn Szeleźniaków – Tadeusz – zwany Dziadkiem, u których była mama z moją siostrą. Co ciekawe, że był w wieku Olka, ale kolegował z młodszym synem Zasadów Henkiem. Grywał na skrzypcach. Później zainteresował się mną i wypożyczył mi takie robione przez niego skrzypce i uczył na nich gry. Nawet byłem dość pojętny i opanowałem ze słuchu kilka piosenek i skocznych oberków. Dobrze podobno grałem walca „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Umiejętności tej nie miałem okazji rozwijać w późniejszym okresie i poprzestałem na graniu w Paulinowie dla potrzeb moich rówieśników. Nazywano mnie nawet czasem Jankiem Muzykantem. W niektórych domach jak np. u Komstów, gdzie przebywała wspomniana Ligęzowa, była ładna biblioteka, a on sam często odwiedzał Zasadów i zapamiętałem go jako poważnego i kulturalnego pana. Był zatroskany o losy Polski. Zasadowie starali się go jak najlepiej ugościć. W okresie letnim powierzono mi jako główny obowiązek pasienie krów. Pędziłem je dwa razy dziennie na pastwisko, gdzie chodziły luzem. Wprawdzie na ogół krowy na pastwisku były tam wiązane na kołkach, ale skoro ja byłem do dyspozycji, to zrezygnowano z tej metody. Najtrudniej było to stado zagnać na miejsce przeznaczenia, a następnie upilnować jak wyskubywały ładniejszą trawę. Ciągnęło je wówczas do buraków i zboża, a ewentualne spustoszenie w tych uprawach byłoby dla mnie bardzo przykre. Mama doglądała nas i widząc, że to rozdzielenie nie jest najlepszym rozwiązaniem zaproponowała, by nam przydzielić jakieś mieszkanko i będziemy razem. Tata akurat znalazł pracę na stacji w Nałęczowie przy przeładunkach towarów. Stacja Nałęczów połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie i dla potrzeb tej cukrowni robotnicy przeładowywali różne towary z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Chodziło o węgiel, buraki, cukier itp. 



 Przyznano nam małą izdebkę u Mańków, po sąsiedzku Zasadów. Było niesamowicie ciasno, ale razem. Mieliśmy kartki na żywność. Po zakupy chodziło się do Nałęczowa – miasta oddalonego od Paulinowa o 5 km. a od stacji Nałęczów o 3 km. Nałęczów to pięknie położone na wzgórzach miasteczko uzdrowiskowe. Dużo zieleni, wille i woda mineralna, którą nawet obecnie reklamuje się w telewizji. Tam jeździł Prus i mieszkał Żeromski. Obecnie w jego „chacie” zorganizowano muzeum, poświęcone jemu. Po wojnie natomiast, jak nam pisano, ów Usarek brat sołtysa zakupił willę Oktawię /od żony pisarza/ i przeniósł ją do Paulinowa.  Do kościoła w niedzielę uczęszczaliśmy do Bochotnicy, na pograniczu Nałęczowa. Paulinów natomiast należał do parafii w Wąwolnicy, oddalonej o 8 km. Kupując chleb na kartki trzeba było od wczesnych godzin rannych odstać w długiej kolejce przed piekarnią. Drożdże były towarem deficytowym z uwagi na wykorzystywanie ich do nagminnie pędzonego bimbru. Piło się tam dość dużo nie tylko bimbru, ale i wódki, którą okupant oferował za kontyngenty zbożowe i mięsne. Na kartki nabywało się margarynę, marmoladę i inne towary. Ziemia była tam lżejsza do uprawy niż w naszych stronach, orkę można było wykonać jednym  koniem bez użycia kolców czyli wózka pod pług. Dlatego też uprawiano sporo pszenicy i buraków cukrowych., które przerabiała wspomniana już cukrownia w Garbowie /8 km/. Tata też czasem dojeżdżał do pracy w tej cukrowni. Z tego była pewna wymierna korzyść, bo przywoził w bańce cukier zalany kawą. W takiej formie można było wynosić z fabryki cukier, bo dla strażnika na bramie była to kawa. My też podejmowaliśmy się uprawy buraków cukrowych. Umowa była taka, że my wykonamy ręczne prace na kawałku o pow. ok. 30 arów to jest: sadzenie, pielenie, przerywanie, gracowanie, saletrowanie, wyrywanie, oczyszczanie i ułożenie w pryzmy, a w zamian otrzymamy 50 kg pszenicy i 20 kg cukru. Najgorzej było z końcowymi robotami, bo jeżeli harmonogram przewidywał dostawę buraków do cukrowni np. w grudniu, to rolnicy nie pozwalali wyrywać buraków zbyt wcześnie, a listopadzie były już przymrozki a niejednokrotnie śnieg. Trzeba było ustawiać maty i dobrze chuchać w ręce. 

 



W czasie takich prac mimo woli byłem przyczyną zamieszania i chwilowego zmartwienia moich najbliższych. Wysłano mnie bowiem z pola po jakieś cieplejsze ubranie do domu. Ja nie mając klucza wszedłem do tej izdebki przez okno i chcąc się ogrzać zasnąłem. Po dość długich poszukiwaniach znaleziono mnie w domu. Ja w okresie letnim nadal pasałem bydło u tych Zasadów i pomagałem w innych pracach polowych lub w obrządku. Wspomniana Hela zatrudniała mnie nawet do dojenia krów, za co wystawiała mi jak najlepszą opinię. Tam panował taki zwyczaj, że mężczyźni doili krowy. Nie jest to trudna i ciężka praca o ile krowa nie kopie i jest „miękka” w dojeniu. Mleko w baniach woziło się do mleczarni w Piotrowicach, oddalonych ok. 1,5 km. Była tam mała mleczarnia, gdzie ręcznie odciągało się śmietanę a chude mleko wracało do dostawcy, masło robiono tam w ręcznie napędzanej maselnicy. Niejednokrotnie pomagałem zatrudnionym tam kobietom w obracaniu tą beczką ze śmietaną, za co nalano mi maślanki z krupami maślanymi. Za pasanie krów u Zasadów mogłem otrzymać 50 kg pszenicy i lniane spodnie lub pozostać u nich na zimę. Wybierałem oczywiści pszenicę i te spodnie. Pozostając tam na zimę musiałbym tam też pracować. W porównaniu z naszymi warunkami produkcja rolna stała tam na nieco wyższym poziomie. Były przede wszystkim gospodarstwa o większym areale i ziemia była znacznie urodzajniejsza, łatwiejsza w uprawie, rolnicy posiadali tam więcej sprzętu /żniwiarki, snopowiązałki, kultywatory/. Uprawiano rośliny u nas nie spotykane, przynajmniej przed wojną. Np. tatarkę, proso, mak, konopie, len, soczewicę. Z konopi kręcono sznurki a z lnu po odpowiedniej obróbce przędzono na kołowrotku nici i tkano płótno na bieliznę, spodnie, worki, oczywiście sposobem chałupniczym. Wyciskało się też olej z rzepaku lub maku. Makuchy były przeznaczane na paszę. Wyciskanie oleju było zakazane przez okupanta. Taka olejarnia znajdowała się w sąsiedniej wsi Gutanowie. Miałem okazję przekonać się jaka to jest ciężka praca nim z tego ziarna wyciśnie się olej. Najciężej jest takie ziarno zemleć, później podgrzać i wycisnąć za pomocą prasy ręcznej. Olej taki nie był rafinowany i używanie go w kuchni do smażenia dawało ostry zapach. Na szczęście były tam nad kuchniami okapy.



 

czwartek, 7 lipca 2022

Jan Latocha - hallerczyk i pocztowiec

 


Jan Latocha w swoim prawie 80-letnim życiu był uczestnikiem i świadkiem wielu najważniejszych wydarzeń z historii Polski pierwszej połowy XX wieku. Brał udział w obu wojnach światowych i wojnie polsko-bolszewickiej, był jeńcem wojennym i więźniem obozu, przebywał na obczyźnie i na wysiedleniu, doświadczał powojennej biedy i tworzenia nowego ustroju.

Pochodził z wielodzietnej rodziny. Urodził się 8 grudnia 1898 roku w Przybradzu. Ojciec Baltazar Latocha osierocił go wcześnie, a matka Cecylia z domu Mendyk wyszła powtórnie za mąż za Andrzeja Łubika. Po ukończeniu 4- klasowej wiejskiej szkoły służył jako pomoc kuchenna u Ojców Karmelitów Bosych w Wadowicach. 

 

Jan Latocha (z lewej) 1914
 
Stamtąd w wieku 17 lat powołano go do wojska austriackiego i po przeszkoleniu skierowany został na front włoski. Nie chcąc walczyć za Austrię, szybko dostał się do niewoli. W tym czasie we Francji tworzyła się Polska Armia Błękitna. Grupowała ona ochotników z Polonii amerykańskiej, kanadyjskiej, francuskiej, a także Polaków – uciekinierów z armii austriackiej. Naczelne dowództwo objął gen. Józef Haller, na którego wezwanie Latocha i jego koledzy zgłosili się jako ochotnicy do tej armii. W grudniu 1918 roku w Santa Maria Capua Vetere we Włoszech utworzono I batalion 2 Pułku Strzelców Polskich im. T. Kościuszki. Po przetransportowaniu go do Francji i przeformowaniu ten oddział występował pod nazwą 5 Pułku Strzelców Polskich. W kwietniu 1919 roku przybył do kraju i stał się kadrą 5 Pułku Strzelców Pieszych. Najpierw został rozlokowany w Hrubieszowie, a już w maju 1919 roku wysłano go na front w wojnie polsko-ukraińskiej. Na początku czerwca 5 PSP został skierowany na granicę polsko-niemiecką, w rejon Jaworzna i Chrzanowa.  Natomiast we wrześniu 1919 roku pułk, w którym służył Latocha, przemianowano na 47 Pułk Piechoty Strzelców Kresowych i w  styczniu 1920 przeniesiono go na Pomorze w celu obejmowania ziem przyznanych Polsce traktatem wersalskim. Od maja 1920 walczył na frontach wojny polsko bolszewickiej w ramach 21 Brygady Piechoty, między innymi w Bitwie Warszawskiej i Bitwie Niemeńskiej. Z tego okresu zachowały się unikatowe zdjęcia z udziałem Jana Latochy i kartka pocztowa, którą z Włoch przesłał do Przybradza, do swojej siostry Joanny, która później po poślubieniu Klemensa Wandora mieszkała w Choczni.

Jan Latocha (pierwszy z prawej) w armii austriackiej (1916)
Na zdjęciu są także:
 Kazimierz i Aleksander Jabłońscy oraz Ludwik Spisak

Jan Latocha (z prawej) i Józef Ogiegło
w armii austriackiej (1916)

W Armii Hallera
Francja 2 marca 1919

W Armii Hallera (pierwszy z prawej)

W 21 Brygadzie Piechoty (1920)
Jan Latocha oznaczony znaczkiem x

Hallerczycy z 21 Brygady Piechoty
Jan Latocha trzeci z prawej


Kartka do siostry z Włoch 
z 1 grudnia 1918 rok
u

Jan Latocha służył w wojsku w sumie 6 lat. Po powrocie do cywila nie miał pracy ani wyuczonego zawodu. Przez jakiś czas podjął się pracy w tzw. biedaszybie na Śląsku. Zarobek był tam marny, a praca bardzo ciężka i połączona z wielkim ryzykiem. Powrócił więc do domu do Przybradza i pomagał w prowadzeniu gospodarstwa.

W 1926 roku poślubił 24-letnią Stanisławę Filek z Barwałdu Średniego i zamieszkał z nią w Przybradzu, na tak zwanym komornym przy rodzinie ojca. Warunki mieli trudne. Po roku urodziła się im córka Janina (później po mężu Gurdek). Za uciułane oszczędności i pobrany kredyt u znajomego Latochowie nabyli w Choczni stary domek na Komanim Pagórku i około 1 ha pola. Kolejne dziecko- syn Jan Adam-  urodziło się już w  Choczni w 1929 roku. Latocha po wielu staraniach otrzymał prace na poczcie w  Wadowicach. Jako były hallerczyk nie miał niestety tej siły przebicia i preferencji na rynku pracy, jak byli legioniści Piłsudskiego. 

Jan i Stanisława Latochowie (1926)
 

W mundurze pocztowym

Uczestnicy zawodów o Państwową Odznakę Strzelecką
zorganizowanych przez Pocztowe Przysposobienie Wojskowe
(Jan Latocha leży z prawej strony)
Wadowice 1933

W 1931 roku Latochom urodziła się najmłodsza córka Maria. Na poczcie zarabiał od 150 do 180 zł. Ten zarobek i praca na własnym kawałku gruntu pozwoliło Latochom na spłacenie długu i po pewnym czasie na rozpoczęcie budowy nowego domu, murowanego z cegły. Działka, mimo dokupienia jeszcze kawałka, była tak wąska, że w murach nowego domu stał jeszcze stary. Warunki zamieszkiwania były uciążliwe, a budowa trwała kilka lat. Do wybuchu II wojny światowej Latochowie zdążyli zamieszkać w połowie tego nowego domu, a także wprowadzić bydło do nowej obory. Stodoła była nadal stara, kryta słomą. Koło domu wybudowali również studnię na pompę, co było nowością na Komanim Pagórku. Do tej pory po wodę mieszkańcy tego osiedla chodzili do źródła oddalonego o około 200 m.

Jan Latocha przy pracy Wadowice ok. 1938


 
Z dziećmi w Krakowie (1939)

Pod koniec sierpnia 1939 roku Jan Latocha został powołany do wojska, do łączności. We Lwowie został wraz z kolegami pojmany do niewoli przez Rosjan. 

We Lwowie we wrześniu 1939 roku
Jan Latocha pierwszy z prawej
Ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni –Rosjanie przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do Stalagu VIII-B w Lamsdorfie, czyli dzisiejszych Łambinowicach.  Po trzech miesiącach, czyli na początku grudnia, zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. Wraz z żoną uprawiał 2,5- hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. 12 grudnia 1940 roku cała rodzina Latochów została wysiedlona przez Niemców. Po przewiezieniu koleją zakwaterowano ich w niewielkiej, bo liczącej 23 gospodarstwa, wiosce Paulinów koło Nałęczowa na Lubelszczyźnie. Niemal każdy z członków rodziny trafił do innego domu, dopiero po pewnym czasie udało im się zamieszkać razem. Jan Latocha pracował na stacji przeładunkowej w Nałęczowie, która połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie. Dla potrzeb tej cukrowni robotnicy- w tym i Latocha - przeładowywali różne towary (węgiel, buraki, cukier) z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Czasami dojeżdżał też do pracy w samej cukrowni.
Latochowie na wysiedleniu w Paulinowie

 
Jan Latocha (z lewej) przy pracy na stacji w Nałęczowie

W 1944 roku Latochowie zdecydowali się na wyjazd z Paulinowa i ryzykowną podróż pociągiem towarowym w bliższe im strony. Ponieważ powrót do Choczni nie wchodził w grę z powodu braku możliwości przekroczenia granicy na Skawie, zdecydowali się osiedlić w Barwałdzie Górnym, w starej chatce należącej do szwagierki Jana Latochy. Wykorzystując znajomości, udało im się zalegalizować pobyt, a Jan Latocha znalazł nawet zatrudnienie w magazynie spółdzielni z Kalwarii. 

 

Zaświadczenie o pracy w spółdzielni (1944)

Zaraz po przejściu frontu w styczniu 1945 roku powrócili do swojego zupełnie ogołoconego domu w Choczni. Już po powrocie Latochów został on dodatkowo splądrowany przez żołnierzy Armii Czerwonej. Jan Latocha zatrudnił się na poczcie w Wadowicach, jako jeden z pierwszych. Przewoził przesyłki rowerem do Andrychowa i Kalwarii, dopóki nie uruchomiono komunikacji kolejowej. Tę pracę wykonywał aż do emerytury. Zmarł 2 marca 1978 roku i spoczął na choczeńskim cmentarzu parafialnym.

We wspomnieniach jego syna jawi się jako człowiek rozsądny, pracowity, oszczędny i religijny. Zawsze interesowała go polityka. Pamiętał niewolę i cenił wolną Polskę, gdyż walczył o nią, był patriotą. Opowiadał wiele o swoich wojennych przeżyciach, a nawet śpiewał wojskowe piosenki. Od niego syn przejął szacunek do symboli narodowych oraz zainteresowanie dziejami narodu polskiego.



Pożegnanie w UP w Wadowicach


Pagony z munduru pocztowego

czwartek, 23 czerwca 2022

Wspomnienia Jana Latochy z początku II wojny światowej

 Autor prezentowanych poniżej wspomnień- Jan Adam Latocha - urodził się 14 listopada 1929 roku na Komanim Pagórku, w chwili wybuchu II wojny światowej miał więc niespełna 10 lat. Mimo tego przeżycia tułaczki we wrześniu 1939 roku i późniejszego wysiedlenia na zawsze utkwiły w jego pamięci, a w wieku dojrzałym spisał je na użytek najbliższej rodziny. Te reminiscencje są jednak na tyle ciekawe, że warto by z ich fragmentami zapoznało się szersze grono osób zainteresowanych historią Choczni i chocznian.

Pod koniec sierpnia 39r. tata powołany został do wojska – do łączności. Pożegnaliśmy go z żalem i pozostali sami z mamą. Na trzeci dzień po wybuchu wojny władze pocztowe zarządziły ewakuację rodzin pocztowców. Była to tak zwana ucieczka.  Później okazało się, że była to bezcelowa akcja, ale większość rodzin podporządkowała się, tym bardziej, że tym co uciekali wypłacano wynagrodzenie trzymiesięczne. Wyruszyliśmy tzw. podwodami – czyli zaprzęgami konnymi, kierując się przez Izdebnik do Myślenic. Już w Izdebniku samoloty niemieckie ostrzelały z broni pokładowej nasz konwój, raniąc kilka osób i zabijając konia. Wybuchła niesamowita panika, bowiem wszyscy byli przekonani, że to nasze samoloty. W Myślenicach zaskoczyło nas bombardowanie miasta. Zgodnie z pouczeniem szkolnym staliśmy pod murem, gdzie miało być bezpieczniej. Sytuacje takie powtarzały się na całej trasie naszej tygodniowej wędrówki. 

W odległości kilkunastu km od Zamościa mama zrezygnowała z dalszej jazdy w takich warunkach. Wówczas to uciekinierzy mieszali się z naszym wojskiem przyfrontowym i sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Wojsko zwracało uwagę, że cywile z dziećmi nie mają tu nic do szukania. Najbardziej z tej wędrówki utkwiły mi w pamięci spalone lasy, zniszczone miasta takie jak: Frampol, Janów, Biłgoraj. W miastach tych sterczały kikuty kominów, obok drogi zwoje drutów telef. i wiele zabitych koni oraz gdzieniegdzie leżący żołnierz, którego nie miał kto pochować. Było to coś strasznego nie do opisania. Pogoda była wyjątkowo słoneczna – taka polska złota jesień. Zatrzymywaliśmy się przeważnie w szczerych polach, pod jakimś drzewem, przygotowywali prowizoryczny posiłek i jechali dalej. Konie popasaliśmy snopkami owsa lub tatarki, którą w tych stronach uprawiano. Roślina ta w naszych stronach nie była znana.

Jak już wspomniałem, mama zadecydowała o rezygnacji z dalszej ucieczki i postanowiła, że trzeba oddalić się od głównej szosy ustawicznie bombardowanej. Były to tereny piaszczyste i znacznie zalesione. Na jej prośbę jeden z gospodarzy zaprzągł konia do sani i przewiózł nas oraz nasz skromny dobytek do wioski za lasem, oddalonej od szosy jakieś 10 km. Była to Kajtanówka /prawidłowo Kajetanówka/. Tam przewegetowaliśmy  przez okres jednego tygodnia. Z relacji pojedynczych żołnierzy idących lasami wiadomo było, że front przesuwa się na wschód. Świadczyły o tym odgłosy wybuchów pocisków i bomb. Sytuacja nasza i w ogóle Polski była beznadziejna. Mówiono wprawdzie o ewentualnej pomocy Francji, ale rzeczywistość utrącała wszelką nadzieję. Baliśmy się panicznie Niemców, ale na razie nie było ich w tej okolicy. Stawialiśmy sobie pytanie, co się dzieje z tatą, z naszym domem, czy nie jest zbombardowany ?

Postawa mamy w tej sytuacji była godna podziwu. Nie traciła nadziei. Poszła na wieś szukać jakiegoś roweru, by na nim zawiesić bagaże i wyruszyć w kierunku domu, nie było innego wyjścia. Przecież tam nie moglibyśmy dłużej przebywać. Tym ludziom też nie przelewało się, ale trzeba przyznać, że przyjęli nas chętnie. Opatrzność, w którą nigdy nie wątpiła, zetknęła ją z rodziną pocztowca – Mydlarzami i właścicielem furmanki parokonnej – był to Szczur z Radoczy. Jak się okazało, szukał właśnie jakiejś rodziny z dziećmi, będąc przekonany, że jeżeli powiezie dzieci, to Niemcy nie zabiorą mu koni. Tak więc ucieszeni tą niespodziewaną okazją – wyruszyliśmy tą furmanką w drogę powrotną. Podróż do domu trwała tydzień. Tak więc cała ta impreza ucieczkowa trwała 3 tygodnie. Nocowaliśmy po stodołach, czasem pod stertą słomy lub kopą siana. Żywiliśmy się jak Cyganie, gotowaliśmy zupę z ziemniaków w jedynym rondelku, który mama zabrała z domu. W drodze powrotnej znów widzieliśmy skutki wojny, choć trupów już nie było w rowach ani padłych koni. Natomiast miasteczka i wsie w ruinie, a spalone lasy ciągnęły się kilometrami. Obecnie gdy oglądam skutki wojny w Bośni lub Czeczeni to przypominają mi się sceny z tamtych bolesnych dni. Na Sanie z uwagi na to, że most był zburzony – przeprawialiśmy się tratwą. Coraz częściej spotykaliśmy Niemców przejeżdżających motocyklami lub samochodami, a nawet chodzących ulicami, ale nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. 

Dotarliśmy do domu i choć był on ograbiony ze sprzętów i ubrań, to jednak radość była niesamowita, bo jednak nie był zbombardowany. Gdyby tak jeszcze wiadomo było co z tatą. Ktoś ze znajomych mówił, że widział go we Lwowie wraz z kolegami, ale co dalej ? Tamte tereny, jak wiadomo, zajęli Rosjanie na mocy porozumienia  z Niemcami. Jak się później okazało, była to prawda. Rosjanie zabrali ich do niewoli, a ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni – przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do obozu w Lamsdorfie – dzisiejsze Łambinowice.  Nie dawał jednak żadnej wiadomości o sobie, choć jak mówił później, wysyłali kartki z tego obozu. Po trzech miesiącach czyli na początku grudnia zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Taki był zarośnięty i wychudzony, że nie mogliśmy go poznać. Radość była jednak niesamowita, znów byliśmy razem, opowiadaniom nie było końca. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. (…)

            Rozpoczęło się życie okupacyjne. Ja przestałem uczęszczać do szkoły w Wadowicach a po kilku miesiącach zapisano mnie do szkoły w Choczni, gdzie uczęszczałem do wakacji. W Wadowicach jednak przystąpiłem do I Komunii św. Uroczystość ta była bardzo skromna, odbiegała od obecnie obserwowanej formy. Mam na myśli stroje, przyjęcia, prezenty.

            Sytuacja materialna naszej rodziny znacznie pogorszyła się, nie mówiąc o przygnębieniu, jakie było wywołane faktem utraty niepodległości. Nawet potencjalni optymiści przestali liczyć na pomoc zachodu. Niemcy zaprowadzali swoje porządki i atakowali coraz śmielej kraje zachodnie. Tereny na zachód od rzeki Skawy włączyli do Rzeszy, a na wschód do utworzonej tzw. Generalnej Guberni, ze stolicą  w Krakowie (…)

            Uprawialiśmy to 2,5 hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. Nie było głodu, ale żyło się skromnie, najtrudniej było z odzieżą i obuwiem dla dzieci, wyrastaliśmy a na zakup nowych rzeczy nie było pieniędzy. Mama mając maszynę do szycia przerabiała ze swoich i taty ubrań na nasze potrzeby. 

                                                                                              Ciąg dalszy nastąpi.