Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1939. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1939. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 marca 2025

Podania emigracyjne choczeńskich Żydów 1938-40

 W trzeciej co do wielkości społeczności żydowskiej w Europie, która zamieszkiwała międzywojenny Wiedeń, znajdowali się również Żydzi pochodzący z Choczni. W 1938 roku, po przyłączeniu Austrii do nazistowskich Niemiec, by uniknąć prześladowań przedstawiciele tej społeczności starali się opuścić kraj. Śladem ich zabiegów są podania emigracyjne z lat 1938-40 zarejestrowane w Vienna Israelitische Kultusgemeinde. Można wśród nich odnaleźć między innymi podania urodzonych w Choczni członków rodzin: Münz, Silbiger i Bleiberg. W większości pojawili się oni w Wiedniu w 1914 roku, gdy wybuchła I wojna światowa, po czym zapuścili tam trwałe korzenie. Natomiast w jednym przypadku o zamieszkaniu w stolicy Austrii zdecydowało późniejsze zawarcie związku małżeńskiego.

Typowe podanie emigracyjne można przeanalizować na przykładzie tego, które 25 maja 1938 złożyła Henryka Münz, córka choczeńskiego karczmarza:


Zawiera ono podstawowe informacje o imieniu i nazwisku, miejscu zamieszkania (Webgasse 4, III/28), dacie i miejscu urodzenia (14.04.1888 Chocznia), stanie cywilnym (samotna), przynależności państwowej (austriacka), czasu zamieszkania w Wiedniu (od 1.4.1914) i poprzednim miejscu pobytu (Wadowice).

Henryka Münz deklarowała, że ostatnio wykonywała zawód księgowej/sekretarki w branży skórzanej, przez około 25 lat pracowała w handlu detalicznym, potrafi prowadzić gospodarstwo domowe, zna język francuski, włoski i angielski oraz podstawy hiszpańskiego, a jej zarobki wynoszą 130 szylingów miesięcznie netto.


Na drugiej stronie podania Henryka Münz podawała, że może wyemigrować do Australii lub Argentyny, gdzie będzie w stanie się utrzymać prowadząc komuś dom lub pomagając w jego prowadzeniu i że w tym momencie nie posiada żadnych środków na opłacenie kosztów wyjazdu. Powołuje się na referencje od trzech osób o nazwiskach Beck, Silbiger i Glaser.

Ponieważ po pierwszym podaniu nie udało się jej nigdzie wyjechać, to 26 kwietnia 1940 złożyła kolejne, w którym częściowo powtarza dane z poprzedniego wniosku. Uzupełnia dane o swoim wykształceniu (szkoła ludowa i miejska, szkoła handlowa, prywatne kursy) i podaje, że aktualnie pomaga w szpitalu za 60 marek miesięcznie oraz ukończyła ostatnio kursy zorganizowane przez Kultusgemeinde (gotowania i prowadzenia domu). Zna także niemiecki i polski, o czym nie pisała w 1938 roku. Ma też ważny paszport. Powołuje się na siostrę (Irenę Fantl) i szwagra (Paula Fantl), jako krewnych przebywających w miejscu jej potencjalnego wyjazdu (Australia) oraz referencje ze strony p. Bruck z Rotschild Spital.

Także i to drugie podanie nie przyniosło skutku. Henryka Münz została deportowana z Wiednia do obozu koncentracyjnego Theresienstadt. Według przekazów rodzinnych zginęła zamordowana w ośrodku zagłady w Chełmnie nad Nerem 4 maja 1942.

Ofiarą Holokaustu stała się też inna osoba składające podanie - Dora  Münz (siostra Henryki, ur. 1.11.1895 w Choczni), mistrzyni krawiecka, wyspecjalizowana w szyciu konfekcji damskiej i dziecięcej, która z KL Theresienstadt trafiła do Auschwitz, gdzie zginęła w 23 stycznia 1943.

Tragicznego losu udało się uniknąć:

  • wzmiankowanej już wyżej Irenie Fantl z domu Münz (ur. 20.02.1900 w Choczni), która wyjechała z córką Renee Sarą do Anglii, gdzie pracowała jako pokojówka w hotelu w Manchesterze (jej mąż Paul Fantl, znany naukowiec, znalazł schronienie na wyspie Trynidad - cała rodzina ostatecznie zamieszkała w Australii),
  • Mendlowi Bleibergowi (ur. 5.03.1899 w Choczni) - patrz wcześniejszy artykuł,
  • Stefanii Adler z domu Silbiger (ur. 28.06.1897 w Choczni), urzędniczki i introligatorki, która od 1940 r. przebywała w Genui we Włoszech; internowana w Agliano d’Asti (24.09.1942), w grudniu 1947 r. wyemigrowała do USA.

Już wcześniej do Anglii udało się wydostać prawnikowi Erykowi Aronowi Münzowi, bratu Henryki, Dory i Ireny, dlatego jego osoby brak wśród składających podania emigracyjne, mimo że również zamieszkiwał w Wiedniu.

wtorek, 28 stycznia 2025

Przemarsz wojsk niemieckich przez Chocznię i jej okolice we wrześniu 1939 roku w relacji austriackiej gazety

 Austriacka gazeta "Oberdonau Zeitung" w wydaniu z 6 lutego 1940 roku zamieściła wspomnienia majora  Kühlweina z niemieckiego 130. Pułku Piechoty, który we wrześniu 1939 roku przemieszczał się między innymi przez Chocznię, spędzając w niej kilka godzin na odpoczynku.

Gdy wybuchła II wojna światowa, 130. Pułk Piechoty,  czyli jednostka macierzysta autora wspomnień, stacjonował od pół roku w garnizonie w Czeskich Budziejowicach, blisko granicy austriackiej. Gdy Hitler "wezwał ich do marszu w celu zabezpieczenie terytorium Wielkich Niemiec" opuścili w kilka godzin koszary i pociągiem zostali przetransportowani do Frydlantu na Morawach. Stamtąd wyruszyli marszem na północ. W ciągu pierwszego półtora dnia pokonali 50 kilometrów, by dotrzeć do Ustronia. Mocno świecące słońce utrudniało przemarsz kolumny wojskowej. Major Kühlwein nie omieszkał dodać, że gdy tylko zostawili za sobą polskie biało-czerwone słupki graniczne, to z gardeł żołnierzy wyrwało się spontanicznie trzykrotne "Sieg Heil!" na cześć Führera i ojczyzny. Podczas tego pierwszego dnia marszu jedyny raz w całej kampanii zauważyli na niebie polski samolot. Drogi stawały się coraz gorsze. Przekroczono pierwsze zniszczone mosty "ale najczęściej wysadzane w powietrze lub spalone w tak prymitywny sposób", że dla jednostek inżynieryjnych były łatwe do prowizorycznej naprawy. Również poziom wody był tak niski, że można było przejść przez nią w bród. Niemieckie wojsko nie wstrzymywało marszu na posiłek - "dojrzałe jabłko, szklanka wstrząśniętych śliwek lub kieliszek rumu powstrzymywały burczenie w brzuchu." Wisłę przekroczyły na południe od Skoczowa i wkroczyły do Bielska.

 Pierwsze spotkanie z wrogiem

Gdy słońce wysyłało ostatnie promienie, pierwsze kule świszczą w naszą stronę. Strzały nadchodzą z żywopłotów i odosobnionych krzewów Jaworza. Kompania strzelecka rozwija się szybko w tyralierę. Przeszukano podejrzane domy, tam gdzie stawiano opór wrzucano granat ręczny do pokoju lub na strzechę, które natychmiast stawały w płomieniach. Podejrzani o strzelaninę zostali aresztowani. W domach kryje się zgraja osób. Są tam zbiegli żołnierze, niegroźni wędrowcy i pracownicy gospodarstw rolnych. Codziennie duże ilości ludzi przechodzą obok nas wierząc, że to dobra okazja, aby utrudnić postępy w marszu szybkich Niemców. Odpoczynek w nocy - spędzamy na świeżym powietrzu tylko kilka godzin. Wczesny poranek jest piękny i rześki. Bielskie ulice o świcie są prawie puste. Uchodźca polsko-niemiecki wita nas z radością. Jego brat został zamordowany dzień wcześniej. My byliśmy świadkami promiennego spotkania z jego matką. Kilka innych osób szybko przyprowadzono z opuszczonych koszar - polskie rogatywki i chorągiewki. Docieramy do Czańca, Andrychowa i Choczni. Szosa znów jest lepsza, ale żołnierze są nieskończenie zmęczeni. Tu właśnie pojawia się koleżeństwo. Każdy, kto ma więcej siły, nosi karabiny maszerujących słabszych kolegów. Równość żołnierska, świadomość czego oczekuje od nas ojczyzna powoduje, że zapominamy o swoich stopach. To oznacza pokonanie samego siebie. Coraz częściej pojawiają się również oznaki walki z Polakami.  Tu i ówdzie leje na poboczu lub na drodze to znak, że niemieckie bomby lotnicze szybko przyniosły skutek i czyniły to bezlitośnie. Z ciekawością patrzymy na pierwsze zniszczone polskie wagony amunicyjne, pojazdy mechaniczne i artylerię. Końskie ciała w niektórych miejscach leżą ułożone w grubych stosach (Dział Choczeński - uwaga moja). Polscy żołnierze ofiary megalomanii swoich rządzących, rozbite domy, których pozostałe kominy jak upiorne wieże górowały nad niebem, są świadectwem brutalnej i bezlitosnej rzeczywistości wojny.

 Pierwszy poważny opór.

Mamy tylko pięć godzin odpoczynku (w Choczni - uwaga moja) i znowu marsz i marsz. Przez Wadowice, Kalwarię w kierunku Krakowa. Tutaj Polak stawia pierwszy poważny opór. Nasza kompania przeciwpancerna napotkała go i wzięła udział w walkach. Doświadczamy pierwszych strat. Pod wieczór kompanie strzeleckie przesuwają się na przód. W nocy szykują się do ataku, Gęsta poranna mgła jest nie do przebicia, kiedy zaczynamy 6 września o godzinie  3:00 wypierać Polaków z ich stanowiska. Do Mogilan szlak prowadzi szeroko przez trudny terenu, ale wróg wolał zniknąć w nocy. Tylko kilku więźniów pozostało w naszych rękach. Nasza nadzieja na zdobycie Krakowa legła w gruzach. Nasz pułk zwraca się na wschód, tak że możemy widzieć tylko wieże Krakowa i kłęby dymu z wielkich pożarów unoszące się nad miastem. Byszyce (gmina Wieliczka - uwaga moja) dały nam pierwszy dłuższy odpoczynek od początku wymarszu. 7. dnia nie wyruszamy przed południem. Jaką ulgę daje rozluźnienie kończyn, możliwość rozciągnięcia się na słomie, to że znów można się porządnie umyć, odpocząć, spokojnie zadbać o żołądek i wyleczyć piekące, obolałe stopy.


wtorek, 14 stycznia 2025

Zgony w Choczni w latach 1930-39

 

Według choczeńskich metryk zgonów  latach 1930-39 umierało w Choczni rocznie niemal tyle samo osób co współcześnie. Liczba zgonów wahała się w tym czasie od 44 do 88 osób rocznie. Jeżeli nie uwzględniać jednak nadmiarowych 22 zgonów z 1939 roku, wynikłych z wydarzeń wojennych, to zakres ten zmniejsza się (44-71), a średnia roczna liczba zgonów wynosiłaby wtedy 60 rocznie. Dla porównania w 2018 roku odnotowano w księgach parafialnych 58 zgonów, a w ubiegłym roku około 70. Należy wziąć jednak pod uwagę, że obecna liczna ludności Choczni (około 6.000) znacznie przewyższa tę z lat 30. (około 4.000 osób w 1939 roku). Czyli średnia roczna liczba zgonów w latach 1930-39 była o połowę wyższa niż obecnie. Główny wpływ miała na to bardzo duża wtedy śmiertelność noworodków i niemowląt – średnio rocznie umierało 18 dzieci poniżej roku życia, co stanowiło wtedy 1/3 wszystkich zgonów. Licząc zgony wszystkich niedorosłych (poniżej 18 roku życia) ta proporcja wzrasta do 43%.

Średni wiek zmarłego w omawianych latach to zaledwie 36 lat. To oznacza, że nie wzrósł on wiele od XVIII wieku – żadne późniejsze zdobycze cywilizacyjne nie wpłynęły więc na znaczne zwiększenie długości życia w przedwojennej Choczni. Tę średnią wieku trudno też porównywać do obecnych danych – w 2023 r. przeciętne trwanie życia mężczyzn w Polsce wyniosło 74,7 roku, natomiast kobiet 82 lata.

Zaledwie czterech zmarłych przekroczyło 90. rok życia, a najdłużej (97 lat) żyła Agnieszka Król, która przyszła na świat w Kaszowie i zmarła w Choczni 14 lutego 1938. Na kolejnych miejscach znaleźli się 93-letni Józef Michalak, żebrak z Głębowic i 92-letni Józef Gazda, rodowity chocznianin.

Większość odnotowanych wówczas zgonów miała przyczyny naturalne – z obecnej perspektywy dziwić może dość często podawany uwiąd starczy, jako przyczyna śmierci osób w wieku poniżej 70 lat.

Oprócz wymienionych wyżej ofiar bombardowania i ostrzału choczeńskiego gościńca we wrześniu 1939 roku zapisano w metrykach także 3 zgony osób porażonych uderzeniem pioruna, 2 ofiary wypadków kolejowych, dwoje samobójców i jeden wypadek śmiertelny przy pracy w gospodarstwie. Nie zapisano żadnego śmiertelnego wypadku samochodowego, choć  z innych źródeł wiadomo, że do takich wówczas w Choczni dochodziło. Ich ofiary nie pochodziły jednak z Choczni i nie zostały pochowane na miejscowym cmentarzu, a ich śmierć odnotowano zapewne tylko w księgach metrykalnych właściwych dla miejsc ich zamieszkania. Nie ujęto również w metrykach (a właściwie w ich kopiach przekazanych do Urzędu Stanu Cywilnego) tragicznego zgonu byłego posła Antoniego Styły na torach kolejowych w Kleczy, którego błędnie zidentyfikowane zwłoki złożono najpierw na cmentarzu w Wadowicach.

Rok

Liczba zgonów

naturalnych

nienaturalnych

Śr. wiek

Dzieci do 1 r.

Dzieci poniżej 18

1939

85

61

24

35

17

28

1938

56

55

1

39

13

19

1937

56

56

0

35

14

23

1936

68

68

0

35

19

31

1935

70

70

0

39

22

29

1934

44

44

0

36

11

21

1933

56

56

0

34

19

27

1932

56

51

5

41

15

21

1931

61

61

0

34

22

26

1930

71

71

0

32

27

39

 

 

czwartek, 23 czerwca 2022

Wspomnienia Jana Latochy z początku II wojny światowej

 Autor prezentowanych poniżej wspomnień- Jan Adam Latocha - urodził się 14 listopada 1929 roku na Komanim Pagórku, w chwili wybuchu II wojny światowej miał więc niespełna 10 lat. Mimo tego przeżycia tułaczki we wrześniu 1939 roku i późniejszego wysiedlenia na zawsze utkwiły w jego pamięci, a w wieku dojrzałym spisał je na użytek najbliższej rodziny. Te reminiscencje są jednak na tyle ciekawe, że warto by z ich fragmentami zapoznało się szersze grono osób zainteresowanych historią Choczni i chocznian.

Pod koniec sierpnia 39r. tata powołany został do wojska – do łączności. Pożegnaliśmy go z żalem i pozostali sami z mamą. Na trzeci dzień po wybuchu wojny władze pocztowe zarządziły ewakuację rodzin pocztowców. Była to tak zwana ucieczka.  Później okazało się, że była to bezcelowa akcja, ale większość rodzin podporządkowała się, tym bardziej, że tym co uciekali wypłacano wynagrodzenie trzymiesięczne. Wyruszyliśmy tzw. podwodami – czyli zaprzęgami konnymi, kierując się przez Izdebnik do Myślenic. Już w Izdebniku samoloty niemieckie ostrzelały z broni pokładowej nasz konwój, raniąc kilka osób i zabijając konia. Wybuchła niesamowita panika, bowiem wszyscy byli przekonani, że to nasze samoloty. W Myślenicach zaskoczyło nas bombardowanie miasta. Zgodnie z pouczeniem szkolnym staliśmy pod murem, gdzie miało być bezpieczniej. Sytuacje takie powtarzały się na całej trasie naszej tygodniowej wędrówki. 

W odległości kilkunastu km od Zamościa mama zrezygnowała z dalszej jazdy w takich warunkach. Wówczas to uciekinierzy mieszali się z naszym wojskiem przyfrontowym i sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Wojsko zwracało uwagę, że cywile z dziećmi nie mają tu nic do szukania. Najbardziej z tej wędrówki utkwiły mi w pamięci spalone lasy, zniszczone miasta takie jak: Frampol, Janów, Biłgoraj. W miastach tych sterczały kikuty kominów, obok drogi zwoje drutów telef. i wiele zabitych koni oraz gdzieniegdzie leżący żołnierz, którego nie miał kto pochować. Było to coś strasznego nie do opisania. Pogoda była wyjątkowo słoneczna – taka polska złota jesień. Zatrzymywaliśmy się przeważnie w szczerych polach, pod jakimś drzewem, przygotowywali prowizoryczny posiłek i jechali dalej. Konie popasaliśmy snopkami owsa lub tatarki, którą w tych stronach uprawiano. Roślina ta w naszych stronach nie była znana.

Jak już wspomniałem, mama zadecydowała o rezygnacji z dalszej ucieczki i postanowiła, że trzeba oddalić się od głównej szosy ustawicznie bombardowanej. Były to tereny piaszczyste i znacznie zalesione. Na jej prośbę jeden z gospodarzy zaprzągł konia do sani i przewiózł nas oraz nasz skromny dobytek do wioski za lasem, oddalonej od szosy jakieś 10 km. Była to Kajtanówka /prawidłowo Kajetanówka/. Tam przewegetowaliśmy  przez okres jednego tygodnia. Z relacji pojedynczych żołnierzy idących lasami wiadomo było, że front przesuwa się na wschód. Świadczyły o tym odgłosy wybuchów pocisków i bomb. Sytuacja nasza i w ogóle Polski była beznadziejna. Mówiono wprawdzie o ewentualnej pomocy Francji, ale rzeczywistość utrącała wszelką nadzieję. Baliśmy się panicznie Niemców, ale na razie nie było ich w tej okolicy. Stawialiśmy sobie pytanie, co się dzieje z tatą, z naszym domem, czy nie jest zbombardowany ?

Postawa mamy w tej sytuacji była godna podziwu. Nie traciła nadziei. Poszła na wieś szukać jakiegoś roweru, by na nim zawiesić bagaże i wyruszyć w kierunku domu, nie było innego wyjścia. Przecież tam nie moglibyśmy dłużej przebywać. Tym ludziom też nie przelewało się, ale trzeba przyznać, że przyjęli nas chętnie. Opatrzność, w którą nigdy nie wątpiła, zetknęła ją z rodziną pocztowca – Mydlarzami i właścicielem furmanki parokonnej – był to Szczur z Radoczy. Jak się okazało, szukał właśnie jakiejś rodziny z dziećmi, będąc przekonany, że jeżeli powiezie dzieci, to Niemcy nie zabiorą mu koni. Tak więc ucieszeni tą niespodziewaną okazją – wyruszyliśmy tą furmanką w drogę powrotną. Podróż do domu trwała tydzień. Tak więc cała ta impreza ucieczkowa trwała 3 tygodnie. Nocowaliśmy po stodołach, czasem pod stertą słomy lub kopą siana. Żywiliśmy się jak Cyganie, gotowaliśmy zupę z ziemniaków w jedynym rondelku, który mama zabrała z domu. W drodze powrotnej znów widzieliśmy skutki wojny, choć trupów już nie było w rowach ani padłych koni. Natomiast miasteczka i wsie w ruinie, a spalone lasy ciągnęły się kilometrami. Obecnie gdy oglądam skutki wojny w Bośni lub Czeczeni to przypominają mi się sceny z tamtych bolesnych dni. Na Sanie z uwagi na to, że most był zburzony – przeprawialiśmy się tratwą. Coraz częściej spotykaliśmy Niemców przejeżdżających motocyklami lub samochodami, a nawet chodzących ulicami, ale nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. 

Dotarliśmy do domu i choć był on ograbiony ze sprzętów i ubrań, to jednak radość była niesamowita, bo jednak nie był zbombardowany. Gdyby tak jeszcze wiadomo było co z tatą. Ktoś ze znajomych mówił, że widział go we Lwowie wraz z kolegami, ale co dalej ? Tamte tereny, jak wiadomo, zajęli Rosjanie na mocy porozumienia  z Niemcami. Jak się później okazało, była to prawda. Rosjanie zabrali ich do niewoli, a ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni – przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do obozu w Lamsdorfie – dzisiejsze Łambinowice.  Nie dawał jednak żadnej wiadomości o sobie, choć jak mówił później, wysyłali kartki z tego obozu. Po trzech miesiącach czyli na początku grudnia zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Taki był zarośnięty i wychudzony, że nie mogliśmy go poznać. Radość była jednak niesamowita, znów byliśmy razem, opowiadaniom nie było końca. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. (…)

            Rozpoczęło się życie okupacyjne. Ja przestałem uczęszczać do szkoły w Wadowicach a po kilku miesiącach zapisano mnie do szkoły w Choczni, gdzie uczęszczałem do wakacji. W Wadowicach jednak przystąpiłem do I Komunii św. Uroczystość ta była bardzo skromna, odbiegała od obecnie obserwowanej formy. Mam na myśli stroje, przyjęcia, prezenty.

            Sytuacja materialna naszej rodziny znacznie pogorszyła się, nie mówiąc o przygnębieniu, jakie było wywołane faktem utraty niepodległości. Nawet potencjalni optymiści przestali liczyć na pomoc zachodu. Niemcy zaprowadzali swoje porządki i atakowali coraz śmielej kraje zachodnie. Tereny na zachód od rzeki Skawy włączyli do Rzeszy, a na wschód do utworzonej tzw. Generalnej Guberni, ze stolicą  w Krakowie (…)

            Uprawialiśmy to 2,5 hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. Nie było głodu, ale żyło się skromnie, najtrudniej było z odzieżą i obuwiem dla dzieci, wyrastaliśmy a na zakup nowych rzeczy nie było pieniędzy. Mama mając maszynę do szycia przerabiała ze swoich i taty ubrań na nasze potrzeby. 

                                                                                              Ciąg dalszy nastąpi.

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część I

 W 2012 roku Anna Wolanin z Choczni napisała pracę magisterską pod tytułem "Opowieści z życia mieszkańców Choczni koło Wadowic". Znalazły się w niej wspomnienia pięciu osób, w tym emerytowanego stomatologa Kazimierza Ścigalskiego (1925-2019). Dzięki uprzejmości autorki mamy możliwość zapoznać się ze zredagowanymi fragmentami jego reminiscencji. 

Część pierwsza dotyczy wybuchu i początku II wojny światowej:

(…) Potem w miarę jak upływały lata, nadszedł czas (lata trzydzieste siódme, ósme i dziewiąte) gdzie już zaczęło mówić się o wojnie. Wszystkie objawy na to wskazywały, że wkrótce wybuchnie w Europie wojna. Już zajęte zostały na przykład Austria przez Niemcy, potem Czechosłowacja. I w końcu nadszedł rok trzydziesty dziewiąty — wrzesień, kiedy wybuchła wojna w Polsce między Niemcami i Polską. No i cóż ci tu więcej powiedzieć? Jeszcze wcześniej, na krótko przed wybuchem samej wojny, była taka czynność ze strony urzędów: miasta i gminy, wraz z jednostką wojskową, która wtedy stacjonowała w Wadowicach, żeby wszystkie konie, które były młode, i zdolne do jakichś większych, trudniejszych rzeczy, były po prostu zabrane, zarekwirowane ludziom. Nie było to zabranie bez pieniędzy, ale nie płacili, tylko wydawali za takiego konia kwit, za który ewentualnie po wojnie... no można było dostać ekwiwalent pieniądze. My akurat w domu mieliśmy pięknego konia młodego. I tego konia nam między innymi zabrano. Chociaż w okolicach najbliższych sąsiedztwie te konie wszystkie pozostawały, bo już były stare, nie nadawały się do wojska. Bardzo żałowaliśmy tego konia. No ale co było robić? Potem coraz więcej zaczęło stacjonować wojska, ponieważ już zbliżał się ten okres - pewnego wybuchu wojny. (…)

(…) Oczywiście, że nie było telewizji, ani prasy, tam nikt na wsi specjalnie nie prenumerował. Jedynie radio było w niektórych domach. Myśmy to radio mieli (na szczęście) i z niego można się było dość dużo dowiedzieć. No ale głównie o naszych dużych siłach zbrojnych, o niezwyciężoności armii. Także było więcej propagandowe. Aż nadszedł dzień pierwszy września kiedy wybuchła ta wojna. (…)  Ja wtedy miałem...to był 39 rok, ja byłem z dwudziestego piątego, to miałem czternaście lat. (…)

(…) Ale wracając jeszcze do samego wybuchu wojny... nastąpiło to w piątek, pamiętam dokładnie. I w niedzielę na trzeci dzień już po wybuchu wojny (każdy żył tak niespokojnie co to będzie?) gromadziły się takie liczne grupy ludzi które szły szosą. I jak dowiedzieliśmy się byli to tak zwani uciekinierzy którzy uciekali przed Niemcami, ponieważ taka pogłoska wtedy szła, że Niemcy mordują wszystkich ludzi zdolnych do noszenia broni. No i wtedy dużo ludzi uciekało na Wschód. Między innymi z Choczni tyż dużo ludzi się podłączyło do tych uciekinierów, całe tłumy. Rozumisz? Z wozami z tobołkami, z dobytkiem, z mieniem, które udało się zabrać, uciekało na Wschód. I była to niedziela późnym popołudniem. Nastąpił pierwszy nalot niemieckich Luftwafe na Chocznie. Akurat szła wtedy kawaleria polska -żołnierzy na koniach no i bombardowanie rozpoczęło się. Ja byłem wtedy poza domem, bo byłem ciekaw, co tam się dzieje na tej ulicy, na tej szosie. Ale wracałem już do domu kiedy rozpoczęło się to bombardowanie (i co tu zrobić?) wtedy huk ogromny, wybuchy bomb. Ja wpadłem do pobliskiego domu. (…) Kiedy zaczął się tam było parę osób już w tym domu. Ale tak ziemia zaczęła drgać, że zaczął się sypać z sufitu tynk, to wapno na nas. Ja wtedy bałem się że ten dom zawali się mi na głowę. Uciekłem z tego domu. I wpadłem w pobliskie krzewy (…) Olszyna taka rosła. No i położyłem się na ziemi i ze strachu zacząłem się żarliwie modlić. No i po upływie kilku minut, przeszła ta fala nadlatujących i bombardujących samolotów. Wtedy wstałem i szybko pobiegłem do domu. Po przyjściu do domu, zauważyłem że jeszcze moi domownicy wszyscy byli w piwnicy schowani przed tym bombardowaniem. (…) W tej piwnicy byli zgromadzeni, nawet sąsiedzi przyszli, między innym znalazły się tam dwie Żydówki, które też uciekały przed Niemcami. No i dziwne było, że one zwracały się do tych dzieci naszych: módlcie się do waszej Matki Boskiej, żeby się nic nie stało. No tak mi przynajmniej oni mówili, bo mnie tam nie było wtedy. I tak się dziwili, dlaczego to Żydówki w ten sposób się modlą, przecież mają swojego Boga, więc mogły się do niego tak samo modlić. No więc po przejściu tej fali się już trochę uspokoiło. Jeszcze wcześniej (jeszcze wtedy, kiedy leżałem w tych krzakach) to słyszałem tylko tętent tych koni, rozszalałych ze strachu, bo wtedy szła kawaleria ułanów. Część ułanów na tych koniach jeszcze siedziała i biegała razem z nimi, ale większość koni to było samych, pozostawionych i one tak biegały po całej wsi. Po przejściu całej fali, kiedy się uspokoiło, po tym nalocie, po ochłonięciu z tego pierwszego wrażenia, poszliśmy z kolegami w stronę szosy zobaczyć, jak to tam wygląda. To mniej więcej miejsce, gdzie padały tę pociski te bomby. No więc zobaczyliśmy straszny widok, bo było pięćdziesiąt jeden koni zabitych. A wyżej, tam na tych choczeńskich dziołach, jak się to mówiło, widzieliśmy trupów ludzi. Zginęło tam trzynastu żołnierzy - ułanów i czternastu cywili z tych uciekinierów. Przecież oni nie wybierali. Były widoki makabryczne. Widzieliśmy tam żołnierza, który leżał obok leja po bombie z urwaną całą nogą. Drugi był oparty o drzewo... trzymał kurczowo w rękach karabin, bo strzelał do Niemców, ale był bez głowy. To było rzeczywiście straszne. No i po tym wszystkim poszliśmy do domu. Przeżywałem to bardzo, nie mogłem nawet w nocy spać. No ale cóż miałem robić? Nie wiem, czy ja ci nie mówię zbyt chaotycznie. I tak pomyślałem sobie wtedy o micie naszej niezwyciężonej armii, którą wpajano nam. I w szkole, i w radiu, i w ogóle w rozmowach potocznych. Jak mogła nasza kawaleria przeciwstawić się takiej potędze, (na przykład sile powietrznej i na froncie armii niemieckiej zmotoryzowanej), gdzie czołgi jechały przeciwko koniom? (…) Z karabinów nie ma żadnej siły rażenia przeciwko czołgom. To muszą być działa przeciwpancerne, a nie zwykły karabin. To jest walka z wiatrakami. Wtedy sobie uzmysłowił człowiek, że politycznie byliśmy okłamywani. No po prostu! No i po wkroczeniu wojsk niemieckich... wojska niemieckie wkroczyły tu na drugi dzień. To już było w poniedziałek. W piątek wojna zaczęła się, w niedzielę był nalot, i te wszystkie wypadki, a w poniedziałek wkroczyła armia niemiecka. I myśmy z początku bali się, bo były te słuchy różne, co oni tam robią z Polakami, z młodymi ludźmi. A to wszystko jednak była plotka. Zresztą puszczana przez samych Niemców, żeby zrobić chaos na tych drogach, żeby oni mieli po prostu mniej kłopotów z tym wszystkim. To wojsko rozlokowane było mniej więcej w szkole podstawowej, do której chodziłem w Choczni i w większych budynkach publicznych, takich jak Sokół, dom katolicki, to tam oni (rozumisz?) nocowali. Z czasem my jako młodzi chłopcy zbliżaliśmy się, z ciekawości, ku tym żołnierzom niemieckim, widząc że przecież nie dzieje się nam z ich strony żadna krzywda. Wręcz przeciwnie, dawali im cukierki, rozumisz? Takie jakieś łakocie, żeby ich tak po prostu przyjacielsko nastawić. (…) W stosunku do ludności cywilnej nie było żadnej agresji. Przeciwnie nawet bardzo dobrze się obchodzili, a zwłaszcza lubili dzieci. Nawet mówili wtedy (jak później się dowiedziałem), że bardzo im się podobają polskie dzieci. A to słyszałem (wtedy jeszcze człowiek nie umiał po niemiecku) od ludzi starszych. Mówili: podobacie się Niemcom. No więc, po tych dramatycznych dniach nastąpiło pewne uspokojenie. Jak gdyby sytuacja została w pewnym stopniu opanowana. Szkoła rozpoczęła swój (proszę ja ciebie) program nauczania, kiedy Niemcy się już wyprowadzili, bo to front szedł. Szkoła podstawowa rozpoczęła naukę. Natomiast szkoła średnia, w której ukończyłem pierwszą klasę, została nieotwarta. Już z chwilą wojny była zamknięta i po wyjściu wojska niemieckiego nie została otwarta, bo już była zabroniona nauka w szkole średniej. W szkole podstawowej tak, ale nie na długo, bo potem kiedy wysiedlono gospodarzy z Choczni i przyszli na ich miejsce osadnicy niemieccy, to ich dzieci zajęły tą szkołę podstawową dla swoich potrzeb, a dzieci mieszkańców uczyły się w Sokole. (…)Tam była taka sala i na górze takie dwie salki, bo tej mleczarni obok nie było, jeszcze nie była wystawiona. Potem zmieniali kilkakrotnie naukę dzieci w innych budynkach, ale tego to już nie pamiętam, bo ja byłem wywieziony do Niemiec. W czterdziestym pierwszym roku (zaraz w czterdziestym to było wysiedlenie Choczni) przyszli osadnicy niemieccy. Część mieszkańców Choczni było wysiedlona do kieleckiego a część do lubelskiego. Ja z rodziną zostałem na miejscu, z tym że z domu rodzinnego nas również wysiedlono. Przenieśliśmy się do rudery takiej starej (starego domu), której Niemcy - ci osadnicy nie zajęli. Oni zajmowali domy lepsze murowane, a te gorsze mieli jako... powiedzmy takie domy gospodarcze, przeznaczali pod obory, szopy, stodoły. No więc myśmy mieszkali w tym domu niedaleko własnego domu, jakiś czas.(...)

cdn

O sprawach poruszonych w tym fragmencie wspomnień Kazimierza Ścigalskiego  można przeczytać również we wcześniejszych artykułach:

- Początek września 1939 roku w Choczni,

- Bombardowanie 3 września 1939 roku,

- Ofiary bombardowania we wrześniu 1939 roku,

- Exodus września.




środa, 12 sierpnia 2020

Licytacje komornicze w Choczni w 1939 roku

  • Komornik Sądu Grodzkiego w Wadowicach Adam Pochłopień, mający kancelarię przy ulicy Iwańskiego 7, ogłaszał 9 sierpnia 1939 roku, że 5 października 1939 roku odbędzie się sprzedaż nieruchomości należącej do dłużników: Bronisławy z Zająców Świątkowej i Wincentego Świątka zamieszkałych w Choczni pod numerem 543 i obejmującej obszar 20762 metrów kwadratowych, na którym znajduje się dom drewniany  kryty słomą, składający się z izby i z kuchni (będący w posiadaniu Anastazji Widlarz), stodoła zbudowana z drzewa, składająca się z boiska i sąsieka (w połowie własność dłużników- a w drugiej połowie Józefa Spisaka), dom drewniany kryty dachówką, składający się z pokoju, kuchni, sieni, komory i stajni. Jako przynależność znajduje się 1 krowa czerwona. Nieruchomość została oszacowana na sumę złotych 5736 groszy 68.
  • Komornik Sądu Grodzkiego w Wadowicach Adam Pochłopień, mający kancelarię przy ulicy Iwańskiego 7, ogłaszał 19 maja 1939 roku, że 20 lipca 1939 roku odbędzie się sprzedaż nieruchomości należącej do dłużników: Michała i Antoniny Jończyków z Choczni numer domu 56, obejmującej 1/4 nieruchomości o powierzchni 581 metrów kwadratowych oraz 2/4 nieruchomości o powierzchni 23149 metrów kwadratowych, a składającej się z gruntów ornych, pastwisk i lasów. Znajduje się na niej stodoła drewniana kryta słomą, składająca się z boiska, 2 sąsieków i 3 szop dobudowanych z desek, która stanowić ma wyłączną własność Jana Ścigalskiego i Józefa Ramendy, dom w połowie murowany z cegieł a w połowie drewniany- część drewniana składa się z: pokoju, kuchni, stajni i piwnicy, a część murowana z: pokoju, kuchni, stajni i wspólnej sieni. Za domem tym znajduje się stodoła z drzewa słomą kryta, składająca się z boiska, 2 sąsieków i 4 szop z desek dobudowanych. Osobno szopa z desek, dachówką kryta, która ma stanowić wyłączną własność Jana Kożucha. Przynależnościami są 1 krowa starsza. Nieruchomość oszacowana została na sumę złotych 10577 i 50 groszy.
  • Komornik Sądu Grodzkiego w Wadowicach Adam Pochłopień, mający kancelarię przy ulicy Iwańskiego 7, ogłaszał 5 maja 1939 roku, że 6 lipca 1939 roku odbędzie się sprzedaż nieruchomości należącej do dłużników: Wojciecha i Franciszki z Sordylów Ramzów z Choczni numer domu 118, obejmującej obszary o powierzchni: 25375 metrów kwadratowych, 5010 metrów kwadratowych, 34605 metrów kwadratowych, 479 metrów kwadratowych (w połowie) oraz 1791 metrów kwadratowych, położonych w gromadzie Chocznia i składających się z gruntów ornych. Na realnościach tych znajdują się: dom murowany z cegieł kryty dachówką paloną, składający się z izby, kuchni, sieni, komory, stajni i piwnicy pod domem. Obok tego domu znajduje się stodoła z drzewa, kryta słomą i dachówką, składająca się z boiska, 2 sąsieków i wozowni. Jako przynależności są 1 koń gniady, 1 wóz ciężki i 3 brony. Nieruchomość oszacowana została na sumę złotych 19201 groszy 80.
  • Komornik Sądu Grodzkiego w Wadowicach Adam Pochłopień, mający kancelarię przy ulicy Iwańskiego 7, ogłaszał 11 lipca 1939 roku, że 31 sierpnia 1939 roku (!) odbędzie się sprzedaż nieruchomości należącej do dłużników: Stanisława i Rozalji Pietrasów z Choczni numer domu 123 składającą się z gruntów ornych o powierzchni 4 hektarów 86 arów i 3 metrów kwadratowych. Na realność tej znajduje się: dom murowany z cegieł, dachówką cementową kryty, składający się z 2 izb, kuchni, sieni, stajni i piwnicy pod częścią domu oraz dobudowanych z drzewa chlewów, stodoła drewniana kryta dachówką cementową, składająca się z boiska, sąsieka, 2 szop i piwnicy. Nieruchomość oszacowana została na sumę zł 7.746 i 33 groszy.
  • Komornik Sądu Grodzkiego w Wadowicach Adam Pochłopień, mający kancelarię przy ulicy Iwańskiego 7, ogłaszał 16 stycznia 1939 roku, że 2 marca 1939 roku odbędzie się sprzedaż nieruchomości należącej do dłużnika Stanisława Targosza z Choczni numer domu 438, obejmującej cała realność o numerze ewidencyjnym 1037 i połowę realności o numerze ewidencyjnym 1038. Realność nr 1037 składa się z 2 parcel o łącznym obszarze 880 metrów kwadratowych, na których znajduje się dom częściowo z drzewa a częściowo z cegieł zbudowany (nr 438) kryty deskami i papą, 16.50 metra długi a 12 metrów szeroki, składający się z 4 izb, z piecami do gotowania, a 2 pokoji z piecami do ogrzewania, 2 sieni, 2 piwnic. Obok tego domu znajduje się stajenka z cegieł zmurowana, papą kryta. Reszta tej realności niezabudowana stanowi sad warzywno owocowy. Realność nr 1038 składa się z parceli obejmujące obszaru 72 metrów kwadratowych, stanowiącej drogę względnie ścieżkę koło domu. Obie realności stanowią na gruncie jedną całość otoczoną płotem sztachetowym i położone są tuż koło gościńca w odległości około 1 km od miasta Wadowic. Nieruchomość oszacowana zostałana sumę zł. 5405.


piątek, 2 listopada 2018

Z historii cmentarza

Decyzję o założeniu obecnego cmentarza w Choczni podjęto w 1833 roku- więcej na ten temat w notatce z 6 maja 2016 (link).
Teren pod nowy cmentarz został wykupiony za kwotę 120 florenów i przeznaczony do użytku publicznego, przy czym dochody z niego czerpać miała plebania choczeńska.
24 czerwca 1836 roku ksiądz Wojciech Komorek, proboszcz choczeński i równocześnie dziekan wadowicki, dokonał poświęcenia nowego cmentarza.
19 września 1886 roku, po poszerzeniu terenu cmentarza, nastąpiło ponowne uroczyste poświęcenie, którego dokonał ksiądz proboszcz Józef Komorek. Głównym darczyńcą na powiększenie cmentarza był chocznianin Franciszek Cibor.
W 1888 roku na cmentarzu postawiono murowany budynek kostnicy ("trupiarni").
W 1911 roku Ignacy Widlarz ufundował na cmentarzu kaplicę, w której spoczął po śmierci na tyfus w 1920 roku. Razem z nim pochowano jego żonę Magdalenę z Widrów, zmarłą tego samego dnia.
W 1928 roku podczas gorących sporów kompetencyjnych między choczeńską gminą a plebanią na cmentarzu był złożony przez pewien czas dzwon kościelny, ufundowany z darów amerykańskiej Polonii.
W tym czasie doszło również zgodnie z wyrokiem sądowym do podziału cmentarza na dwie nierówne części: gminną (stanowiącą odtąd gminny zakład sanitarny) i kościelną (większą- od strony wschodniej), zarządzaną w dalszym ciągu przez proboszcza. 
W apogeum sporu wójt Putek zażądał od proboszcza Dunajeckiego rachunków za wysprzedane miejsca pod pomniki w części administrowanej przez gminę, a z kolei proboszcz odmawiał przekraczania wytyczonej na cmentarzu granicy i tym samym uczestnictwa przy dokonywanych w części gminnej pochówkach.
W 1934 roku wokół cmentarza wykonano rowy odwadniające, ponieważ pochodząca z opadów woda tworzyła trudne do przebycia "bajora i rozlewiska".
W 1935 roku dochód gromady choczeńskiej z opłat za place pod pomniki na cmentarzu gromadzkim wyniósł 15 złotych.
5 września 1939 roku we wspólnej mogile pochowano wojskowe i cywilne ofiary bombardowania przez niemieckie samoloty kolumny przemieszczających się osób i pojazdów, do którego doszło dwa dni wcześniej na Dziale Choczeńskim- link.
W 1948 roku na wniosek wójta Babińskiego i Władysława Wcisły Gminna Rada Narodowa w Choczni postanowiła przeznaczyć znajdujące się na cmentarzu nagrobki osiedleńców niemieckich na wykonanie pomników pomordowanych przez okupanta niemieckiego. 
Opłata za wykup miejsca pod nagrobek na cmentarzu gminnym wynosiła 1500 zł, a za drugie miejsce 1000 zł. Mieszkańcom Choczni przysługiwały jednocześnie bezpłatne miejsca na tymże cmentarzu, o ile nie stawiali nagrobków.
W 1949 roku obszar cmentarza określono na 0,25 hektara. Na cmentarzu ufundowano ze składek kościelnych nowy krzyż, na miejsce starego, który zgnił i wywrócił się na ziemię.
W 1951 roku wymieniono starą, przegniłą bramę cmentarną z 1935 roku na nową, metalową.
W październiku 1993 roku nieznani sprawcy włamali się do kilku grobowców, a z kaplicy cmentarnej został wykradziony zabytkowy obraz Trójcy św. z końca XIX wieku.
W 1994 roku wykonano metalowe ogrodzenie cmentarza o długości około 300 m. Pracami kierowali Józef Garżel (spawanie) i Władysław Mrajca (prace murarsko-ziemne). Ofiary na ten cel złożyło 250 rodzin. 
W 1998 roku z kaplicy cmentarnej skradziono zabytkowy obraz Trójcy św., wycinając go z ram.
W 2002 nastąpiło włamanie do kaplicy cmentarnej i kradzież ozdób, figur drewnianych oraz obrazu przedstawiającego Sąd Ostateczny z ołtarza.
W 2011 roku ponownie poszerzono teren cmentarza o 12 arów, po zakupie dwóch działek od prywatnych właścicieli. Wykonano także nowe ogrodzenie.
W 2012 roku usunięto z cmentarza wszystkie rosnące na nim drzewa i położono kostkę brukową w głównej alei cmentarnej.

Spis nazwisk z nagrobków cmentarza (do 2013 roku)- link
Symboliczne nagrobki na cmentarzu choczeńskim - link

wtorek, 23 stycznia 2018

Spółdzielnia Mleczarska w Choczni w świetle dokumentów niemieckich

Po nastaniu okupacji niemieckiej Główny Urząd Powierniczy (Haupttreuhandstelle- HTO) przystąpił do systematycznej konfiskaty majątku należącego do Polaków na ziemiach wcielonych bezpośrednio do Rzeszy Niemieckiej.
Przedmiotem zainteresowania HTO stała się również Spółdzielnia Mleczarska w Choczni.
27 kwietnia 1940 roku urzędnicy HTO z Katowic dokonali rekonesansu na miejscu w Choczni, a następnie sporządzili raport/sprawozdanie, w którym znalazły się interesujące dane na temat choczeńskiej mleczarni. To sprawozdanie jest o tyle ciekawe, że nie zachowały się przedwojenne akta polskie, z których można by zaczerpnąć podobne informacje.
Spółdzielnia Mleczarska spółka z ograniczoną odpowiedzialnością (Molkereigenossenschaft eGmbH) w Choczni została założona w 1930 roku i tego samo roku rozpoczęła swoją działalność. W momencie sporządzania raportu liczyła 466 członków, którzy posiadali 501 udziałów, o wartości 15 złotych (7,5 reichsmarek) od krowy.
W zarządzie SM zasiadali wówczas:
  • Władysław Świętek (przewodniczący),
  • Tomasz Szczur (skarbnik),
  • Józef Piegza.
W marcu 1940 roku do mleczarni dostarczono 17066 litrów mleka od 120 dostawców. Dostawy mleka systematycznie spadały z miesiąca na miesiąc. Dla porównania w 1939 roku 204 dostawców dostarczyło aż 29480 litrów mleka. Autorzy raportu tłumaczyli ten spadek zwiększonym indywidualnym obrotem mlekiem i masłem oraz brakiem dostępu do wydajnych pasz dla krów.
Codzienna dostawa około 600 litrów mleka była w całości przerabiana na masło, a odtłuszczone pozostałości zwracano rolnikom. Wyprodukowane masło przeznaczano dla potrzeb lokalnego rynku wadowickiego.
Masło wytwarzano za pomocą urządzeń ręcznych, czyli niewymagających napędu siłowego. Niemcy ocenili je jako prymitywne, ale dobrze zachowane i utrzymywane. Teoretyczne możliwości przerobu mleka na masło wynosiły 8000 litrów dziennie.
Spółdzielnie posiadała 4 zlewnie- oprócz Choczni także w Zawadce, Tomicach i Wilamowicach. Zatrudniała na stałe tylko trzy osoby: fachowego kierownika i dwóch robotników fizycznych. Prowadzeniem księgowości zajmował się członek zarządu Tomasz Szczur.
Mleczarnia działała w pomieszczeniu przy Domu Ludowym (dawnym Sokole) rozbudowanym w 1936 roku. Oprócz pomieszczenia do odbioru i przeróbki mleka znajdowało się tam też laboratorium i biuro. Na jej wyposażeniu znajdowały się między innymi kadzie na mleko, beczki na masło, wanny, wirówki, chłodziarki i sprzęt laboratoryjny o łącznej wartości wycenionej na ponad 656 reichsmarek (na koniec 1940 roku).
Spółdzielnia posiadała również niewielki budynek w Tomicach, w którym znajdowała się zlewnia.
Ogólny stan spółdzielni oceniono jako dobry.
Na koniec 1939 roku aktywa spółdzielni (27.949,03 złotych) były zbilansowane z pasywami.
Do aktywów zaliczały się między innymi papiery wartościowe na kwotę 200 złotych oraz akcje o wartości 110 złotych. W pasywa wchodziły przede wszystkim fundusz zapasowy i amortyzacja, a także kredyt bankowy w wysokości 2300 złotych.
Dłużnicy byli winni spółdzielni 765,86 RM – najwięcej, bo 266,40 RM armia niemiecka, 174,93 RM Franciszek Brońka (kierownik) i po 100 RM obrona przeciwlotnicza  oraz Józef Piegza (członek zarządu).
Ostatecznie Urząd Powierniczy przekazał choczeńską mleczarnię pod zarząd komisaryczny, na którego czele stał dr Huettner z Wrocławia.
Do 15 października 1944 roku nie została nikomu sprzedana, o czym świadczy ostatnie zachowane pismo z tą właśnie datą.
Podporządkowano ją mleczarni w Wieprzu, podobnie jak spółdzielnie mleczarskie z Frydrychowic, Inwałdu, Mucharza, Bachowic i Gierałtowic.



środa, 6 września 2017

Choczeńska kronika policyjna - część 2

"Mały Dziennik" z 8 lipca 1939 roku donosił:

Nieuchwytny złodziej
od dłuższego czasu we wsi Chocznia pod Wadowicami uwijał się i zbierał niepostrzeżenie mąkę, żyto, słoninę, ubrania oraz garderobę.
Policja wpadła na trop 19-letniego Jana Bryndzy, który przytrzymany przyznał się do kradzieży na szkodę swoich sąsiadów. 

Dziwne dzieje skradzionego roweru
U listonosza wiejskiego Mastka w Choczni służył czas jaki 12-letni Władysław. Wydalony ze służby zapamiętał on jednak zwyczaje swojego pana i korzystając z jego nieobecności dostał się do komórki, skąd bez przeszkód wyprowadził rower i wybrał się na nim w drogę powrotną do Kleczy Górnej, gdzie mieszkał. Po drodze spotkał jednak przyjaciela dawnego chlebodawcy, który poznawszy rower zatrzymał małoletniego złodzieja i odstawił na policję.

"Krakauer Zeitung" w 1859 roku podawał do wiadomości:

Opisanie
koni, które 23 stycznia br sprzed karczmy w Choczni fornalowi rządcy dóbr Szymona Skowrońskiego z Kobiernic przez niewiadomych złodziei skradzione zostały:
  1. Klacz karo-gniada 7 lat mająca, około 15 miary, łeb miała duży, nozdrze białe, zadnią prawą nogę po pętlinę białą, na zadnim prawem udzie znak zarośnięty
  2. Koń, wałach 8-9 lat mający, maści gniadej, łeb suchy, 15 miary, bez odmiany.
Wadowice dnia 2 lutego 1859.

"Czerwińsko- Ruska Prawda" (!) w dniu 7 września 1937 roku zamieściła następującą notatkę:

Pies policyjny wykrył złodzieja.
Przed kilku dniami nieznani sprawcy okradli jednego z mieszkańców Frydrychowic pod Wadowicami. Sprowadzony pies policyjny doprowadził do ujęcia złodzieja, którym okazał się M. Adamowicz, pochodzący z oddalonej o kilka kilometrów od miejsca czynu Choczni.

"Gazeta Mikołowska" w sierpniu 1930 roku informowała natomiast:

W dniu 2 lipca br policja zaaresztowała w pociągu zmierzającym z Suminy do Katowic dwu znanych włamywaczy: Michała Kajanę (?) z Choczni i Moiczka Pawła z Brynny, przy nazwanych znalazła policja 1000 zł gotówki,  4 wytrychy, złote zegarki i inne rzeczy. Okazało się, że co dopiero wracali z wyprawy nocnej z powiatu rybnickiego. Tejże bowiem nocy dokonano włamania do składu Kapusty i restauratora Piechaczka w Jastrzębiu, gdzie skradli gotówkę i inne rzeczy, tejże nocy włamali się również do pastora w Ruptowie. Włamywaczom łup odebrano i zwrócono poszkodowanym. Dalsze dochodzenia wykażą, czy włamywacze ci dokonali w dwóch ostatnich miesiącach w powiecie rybnickim kilkadziesiąt włamań, bowiem od tego czasu znajdują się na wolności.


piątek, 9 września 2016

Exodus września - część II

Drugi i ostatni fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka, dotyczący tułaczki po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku. 
Tekst został udostępniony dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, syna Ryszarda. 
Część I- LINK

Jak powszechny był ów wrześniowy exodus[1] niech świadczy fakt, że opisana wyżej wyprawa Ojca nie była bynajmniej jedyną w rodzinie. Oto wujciu Julian Bąk wraz z wujciem Janem Bandołą, dobrawszy sobie do kompanii szwagra tego ostatniego, młodego Fryderyka Garusa, 3 września około trzeciej po południu także wyruszyli w długą i niebezpieczną podróż na wschód kraju.
Przed wymarszem cała trójka przyszła do nas, by się pożegnać. Wujciu Jasiek ze łzami w oczach, wujciu Julek z widocznym przygnębieniem na twarzy, natomiast 16-letni Frydek z jakąś dziwną, nonszalancką nadzieją. Kto wie, może spodziewał się że przeżyje jakąś wspaniałą przygodę - w każdym razie w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.
Gdyby mogli przeczuć, że opuszczając swe domy i rodziny narażą się na jedno wielkie pasmo niebezpieczeństw, nic przy tym nie zyskując, zapewne nigdy by tego nie uczynili. Jednakże wszędzie panowała powszechna psychoza zagrożenia, szerzona w wiadomych celach przez niemiecką propagandę. Wspominam to z wielką żałością i skurczem serca, bo przecież zaledwie dwa dni wcześniej żegnaliśmy Ojca z jego kompanami, wyruszającego - podobnie jak oni - na ów bezsensowny szlak.
Nasi uciekinierzy już przed Wadowicami ujrzeli kilkadziesiąt trupów żołnierzy i cywilów, którzy zginęli na skutek ciągłych nalotów niemieckich samolotów ostrzeliwujących bezbronny tłum. Spiesznym marszem dotarli do Lgoty koło Kalwarii, gdzie mieszkał kuzyn wujcia Julka – Teofil Bąk. Przybysze poprosili go, aby pojechał do Choczni na rowerze i wywiedział się, jak tam się przedstawia sytuacja. Po półtorej godzinie był już z powrotem, oświadczając, że Niemców jeszcze nie ma, a kobiety z dziećmi pozostają na miejscu, Okazało się to bardzo roztropnym posunięciem w przyszłości.
Z Lgoty nie mieszkając szybkim krokiem podążyli do Skawiny. Tam zastali przerażający widok. Oto cała zgraja różnych rzezimieszków zaczęła rozbijać sklepy, wynosząc z nich obfite łupy. Trójka wędrowców postanowiła skorzystać z okazji i weszła do zdemolowanych sklepów. Zaopatrzyli się tam w nową odzież i zabrali do swych toreb dużą ilość artykułów spożywczych, papierosów oraz co użyteczniejszych rzeczy, licząc się z tym, że im się to przyda w dalszej drodze, jako towar wymienny za żywność. Wzięli też ze sobą garnki, aby mieć w czym ugotować coś ciepłego podczas podróży. Obok sklepu mieściła się restauracja, w której pozostała pełna beczka piwa. Widząc to wybili szpunt[2] i uraczyli się piennym napojem za wszystkie czasy, wypijając po kilkanaście kufli i gasząc swoje niezwykłe pragnienie. Mając w nogach przebyte niemal 40 km, rozłożyli się w nieodległym zagajniku i po spożyciu posiłku zasnęli kamiennym snem do białego rana.
Po krzepiącym siły wypoczynku skoro świt ruszyli dalej. Kierowali się szlakiem na Kraków. W ciągu dnia przeżyli kilka nalotów Luftwaffe. Niemieckie samoloty atakowały skupioną na trasie gęstwinę ludzką; miały zresztą doskonałe pole do popisu – drogą wraz z wojskiem poruszały się masy cywilnych uciekinierów skutecznie blokujących drogę żołnierzom. Messerschmitty bezkarnie kontynuowały swe bestialskie rajdy – zniżały się i lotem koszącym atakowały tłumy, siekąc seriami z broni pokładowej i zbierając obfite żniwo śmierci. Przeżyli więc chwile grozy i tylko dzięki szybkiej ucieczce udało się im wpaść do pobliskiego lasu i uratować życie. Zdarzało się, że samoloty zaskakiwały ich niespodzianie – wtedy zapadali w pobliskie chaszcze lub nawet kryli się w kartoflisku, aby schować się przed atakami wroga, który strzelał do wszystkiego, co się poruszało.
W swej marszrucie trzymali się linii Wisły; była to dla nich trasa orientacyjna, żeby nie zboczyć ze szlaku drogi. Na noc starali się lokować w stodołach, bowiem na terenach przybrzeżnych grasowały szajki rozbestwionych rabusiów, które grabiły napotkanych ludzi; zdarzały się wypadki pobicia, a nawet zabójstw. Rychło też doświadczyli dobrodziejstw posiadania rozmaitych rzeczy zabranych z rozbitych sklepów w Skawinie. Teraz mogli wymienić te artykuły na chleb i mleko; w szczególnej cenie były papierosy.
Zdarzało się też, że droga wypadła im przez tereny lesiste. Gdzieś daleko świeciły łuny pożarów, z niewielkiej odległości dolatywał huk armat, słychać też było odległe detonacje bomb. Co chwilę strzelały w górę rakiety świetlne i sygnalizacyjne. Artyleria niemiecka ostrzeliwała rejon szosy i skrzyżowania dróg. Czuli się zagrożeni w tej nawale ognia, postanowili więc odbić trochę w bok i weszli do pobliskiej wsi. Tam udało się im zdobyć nieco pożywienia; pokrzepili się więc i wypoczęli nieco, po czym udali się w dalszą drogę. Tu było jeszcze cicho, więc szli sobie spokojnie polnymi drogami.
Pogoda była piękna; słońce złociło swymi promieniami pola, lasy i przydrożne domy. Przyszła im do głowy myśl, aby wypróbować maszynki fryzjerskie – jedną ze skawińskich zdobyczy. Zaczęli więc nawzajem strzyc swe fryzury. W trakcie tych postrzyżyn nagle, ni stąd, ni zowąd zagwizdał pocisk artyleryjski i eksplodował tuż obok, po nim drugi i następne. Siła wybuchu była tak wielka, że przewróciła wujcia Jaśka na ziemię, a wujcia Julka z Frydkiem przygniotła do drzewa. W trakcie tej kanonady zerwali się czym prędzej i w szaleńczym biegu popędzili do pobliskiego lasu. Kiedy się tam znaleźli, poczuli się nieco bezpieczniej. Najprawdopodobniej całkiem nieświadomie strzygli się w pobliżu jakiejś polskiej baterii i artyleria niemiecka wymacała jej stanowisko.
Każdy dzień był pełen niepokoju, ale mimo wszystko musieli kontynuować swą drogę w nieznane. Przemożna konieczność uciekania przed atakującym wrogiem była jakimś wewnętrznym nakazem chwili, któremu nie potrafili się oprzeć. Ta psychoza strachu ogarniała zresztą wszystkich. Mijali więc wsie i miasteczka i byli świadkami różnych dramatycznych scen. Jedni ludzie pakowali swój dobytek na wozy i wyruszali w drogę, inni natomiast zawracali, nie chcąc zostawiać swego dobytku na pastwę losu. Po wsiach było pełno ludzi – szukali pożywienia i jakiegoś miejsca na nocleg. Wszędzie czuło się atmosferę zagrożenia i lęku. Oprócz tego wielkim problemem i dolegliwością stała się nękająca wszystkich plaga głodu. Coraz trudniej było zdobyć jakiekolwiek pożywienie, bowiem tymi szlakami poruszała się cała armia uciekinierów. Ta chmara ludzka starała się za wszelką cenę zdobyć choć kęs chleba, aby nie opaść z sił i móc dalej wędrować.
Włościanie pilnie więc strzegli swego martwego, a zwłaszcza żywego inwentarza, który w tej sytuacji był szczególnie zagrożony. Nasi peregrynanci próbowali mimo wszystko zakręcić się koło świń, stanowiących wielce łakomy kąsek. Wujciu Julek, który był „fachowcem” od spraw interpersonalnych, chciał nawet dokonać transakcji zakupu, ale właściciel odmówił. Niezrażony tym wuj, z podziwu godną wytrwałością, próbował nakłonić go do zmiany decyzji. Czy gospodarz pod wpływem siły perswazji tego ostatniego zmienił wreszcie zdanie, czy też - co bardziej prawdopodobne - świniak dziwnym trafem „pomylił drogę”, jak to się stało w Reymontowskich „Chłopach”, dość, że poszedł w końcu pod nóż.
Ponieważ ubój nastąpił w warunkach polowych, sprytni wujowie przy pomocy Frydka opalili świnię nad płomieniem ogniska, wnętrzności wyrzucili, aby „insza gadzina” też się pożywiła, natomiast mięso ugotowali w wielkim garze, a ściślej w kotle do prania bielizny, który „zorganizowali” gdzieś po drodze. Niestety, potem trzeba było taszczyć sakramencko ciężki sagan na wyłamanych sztachetach, ale choć się namęczyli niewąsko, mieli przynajmniej solidną wyżerkę.
Trawestując znane powiedzenie wypadałoby tu jednakże rzec: „nie samym mięsem człowiek żyje”. Niestety, nigdzie nie można było zdobyć ani kawałka chleba. Szukając wszędzie weszli wreszcie do chaty, stojącej na uboczu pod lasem, w której gospodyni zdecydowała się sprzedać im bochenek chleba za 5 zł. Mimo, że oszczędnie nim gospodarowali zjedli go za dwa dni i dalej byli głodni, a szans na kupno kolejnego nie było żadnych.
Aliści wujowie głowy mieli nie od parady, a w nich sporo inwencji, zatem za pomocą handlu wymiennego nabyli pewną ilość zboża, którą od razu zmełli na młynku w jakimś opuszczonym domu. Nie zważając na fakt iż ziarno było świeże (nie wysuszone), wujciu Jasiek otrzymaną „mąkę” zamiesił, wyrajbował[3] i dodał cebulki. Tak spreparowaną masę włożyli do słomianek; w międzyczasie napalili w piecu i uznawszy po pewnym czasie, iż ciasto jest „wyruszane” wsadzili je po piekarnika.
Jakież było ich zdumienie, kiedy po pewnym czasie z pieca, miast przyjemnego zapachu chleba zaczął się wydobywać swąd i dym. Okazało się, że nie dość, że mąka była ześrutowana z mokrego zboża, to brak było w niej tzw. nociasty, czyli zaczynu, bez którego, jak wiadomo, żadne ciasto nie wyrośnie. Stąd też zamiast spodziewanych czterech rumianych bochenków, wyciągnęli z piecowej czeluści cztery żałosne ćwiartki – na spodzie spalone, a na górze jeszcze nie upieczone. Efekt wujowych eksperymentów piekarniczych w niczym nie przypominał nawet najpodlejszego placka pieczonego na blasze, co może budzić zdziwienie, bo w końcu obydwóm wypiek chleba nie był obcy. Jednakże, ponieważ byli potężnie głodni, podjedli owych spalonych spodów i pokładli się spać.
Wczesnym rankiem puścili się w dalszą drogę. W trosce o jego cenną zawartość wujowie taszczyli garnek z mięsem, a Frydek niósł niedopieczone pseudoplacki. Powierzenie ich właśnie jemu było dużym błędem starszej dwójki, a w szczególności wujcia Jaśka, który nie przewidział żarłocznych instynktów swojego szwagierka. Rosły ten młodzian dziwnie jakoś przyzostawał i ociągał się w marszu, narzekając na rzekomy ból nogi. Tymczasem był to pretekst, by móc bez przeszkód podżerać zakalcowatą antyreklamę chleba, która aczkolwiek wpół surowa, miała dość słodkawy smak.
Idący w przedzie Jasiek i Julek, nie mogąc się doczekać na towarzysza, zaczęli go w końcu przynaglać do szybszego marszu. Ten jednak nie kwapił się przyspieszać dotąd, aż nie opróżnił zawartości torby do najmniejszej okruszynki.
Na efekty tego nierozważnego czynu nie trzeba było długo czekać. Lekkomyślny głodomór dostał gorączki, wypieków na twarzy, a przede wszystkich silnych bóli brzucha. Sytuacja stała się poważna: ze względu na stan zdrowia chłopaka wujowie musieli się zatrzymać, mimo, że w takim przypadku przysłowie powiada, iż periculum in mora. Jęczącego z bólu Frydka ułożyli na sianie w stodole, a sami pobiegli po pomoc. Mieli szczęście – udało się im znaleźć w pobliżu jakąś znającą się na rzeczy znachorkę, która dowiedziawszy się co w trawie piszczy, sporządziła odwar z ziół i odczyniła urok. Nie wiadomo które remedium przyniosło lepszy skutek, w każdym razie nazajutrz rano niefortunny amator zakalca wyzdrowiał, można więc było ruszać w dalszą drogę.
Jak już wspominałem, wrzesień 1939 roku był piękny, pogoda upalna, ale niemal bez kropli deszczu. Z jednej strony było to zbawienne dla całej rzeszy uciekinierów i ofiar wojny, lecz z drugiej głód i pragnienie często dawały im się we znaki. Nie było się czego napić – czasami brakowało nawet wody. Kiedy język naszym wędrowcom tak wysechł, że wedle Zagłobowego określenia „mogliby nim drzewo strugać”, napotkali jakąś chatę, w której, ku ich radości, udało się im kupić dwa litry mleka. Nie zwrócili nawet uwagi na to, że w domu tym było podejrzanie dużo much. Gosposia nalała im mleka do garnka i troskliwie przykryła szmatką, aby się w drodze nie zakurzyło.
Przygoda z zakalcem snadź nie nauczyła wujów przezorności, bowiem nieroztropnie pozwolili nieść garnek Frydkowi. Ten był wszakże tak spragniony, że wkrótce wytrąbił większą część płynu i... po raz drugi stał się ofiarą swojego nieprzeciętnego łakomstwa. Zrobiło mu się niedobrze, znów dostał sensacji żołądkowych i po chwili – jak szybko mleko wypił, tak szybko je zwrócił - notabene razem z muchami, z którymi je nieopatrznie wyżłopał. Wszystko stało się jasne, kiedy wujciu Jasiek spróbował tego podejrzanego mleka. Było mocno osikowe[4] i jako takie nie nadawało się do spożycia; tym samym wyjaśniła się przesadna troskliwość owej gospodyni – obawiała się, by zbyt wcześnie ta prawda nie wyszła na jaw.
Tak czy owak, wujowie znów klęli na czym świat stoi, bo nie dość, że ponownie musieli robić przymusowy postój, to nadal mieli w gębie Saharę i na dokładkę jęczącego Frydka na głowie. Po dłuższym poszukiwaniu wynaleźli wreszcie przygodnego felczera, który dał cierpiętnikowi jakąś miksturę do wypicia. Ten po pewnym czasie doszedł jakoś do siebie na tyle, że kontynuowanie marszu stało się możliwe.
Jak widać, świętej cierpliwości trzeba było do tego enfant terrible. Jego spontaniczna natura i podziwu godna lekkomyślność przysparzała Jaśkowi i Julkowi coraz więcej kłopotów; zapewne gdyby lepiej go znali, za nic w świecie nie zgodziliby się zabrać go ze sobą. Ba, mądry Polak po szkodzie.
W olbrzymiej rzece uchodźców nierzadko zdarzało się niespodzianie natknąć się na znajome osoby. Tak też stało się w przypadku naszych wędrowców. Po drodze napotkali na niejakiego Antasa z Czechowic, który był rzeźnikiem z zawodu i zięcia sąsiada Garusów, Gawrońskiego. Widzieli też Wojtalę z Choczni, z synem Henrykiem (notabene późniejszym mężem Elzy, siostry Mietka i Władka Drapów). Wszyscy oni kierowali się z okolic Biłgoraja w stronę Lwowa, twierdząc, że tam właśnie nasze wojsko zatrzyma napór Niemców.
A w okolicach Biłgoraja trwały ciężkie walki. Wynikało to z faktu, że były tam skoncentrowane oddziały polskie, a wielkie kompleksy leśne, a w szczególności Puszcza Solska, stanowiły dogodne miejsce do obrony. Były to dotąd najtrudniejsze momenty dla walczących żołnierzy, jak również dla tych, którzy przypadkowo wpadli w tę straszliwą pułapkę wojny. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo nalotów niemieckich. Bombowce wroga były niezwykle operatywne i niemal bez przerwy bombardowały polskie pozycje, gdyż panowały w powietrzu niepodzielnie. Nawet gęsto bijące działa przeciwlotnicze nie zdołały im przeszkodzić. Natomiast messerschmitty dokonywały za dnia lotów koszących na niewielkiej wysokości, strzelając z karabinów maszynowych i działek pokładowych do ukrytych w chałupach żołnierzy. Ci nie mieli spokoju nawet w nocy - często musieli się przenosić na inne miejsce z uwagi na silny ostrzał artylerii niemieckiej.
Widząc to wszystko nasi uciekinierzy nie byli w stanie dalej przeżywać tego piekła i postanowili wyrwać się z oka cyklonu. Zaczęli się przedzierać polnymi drogami, wykorzystując przerwy między nalotami samolotów. Wszędzie napotykali na ślady śmierci i zniszczenia. Rozbite działa polskie, strzaskane wozy, a w rowach trupy żołnierzy dawały wyobrażenie zaciętości walk. Opalone korony drzew i rozwalone domy dopełniały swym żałosnym wyglądem krwawego obrazu wojny.
Kiedy tak przekradali się chyłkiem pomiędzy pozycjami obronnymi naszych pododdziałów, jakiś znajomy głos zawołał wujcia Julka. Ten odwrócił się i zobaczył kapitana Gondka[5], syna byłego kierownika szkoły w Choczni. Korzystając z krótkiej chwili wytchnienia, oficer poczęstował ich papierosami i namawiał, żeby kierowali się w stronę Lwowa.
- We Lwowie tworzy się ośrodek polskiej obrony – powiedział. – Tam was umundurują, dadzą broń i będziecie mogli walczyć z Niemcami w obronie miasta. Każdy ochotnik jest potrzebny!
Oczywiście, kapitan Gondek, jako oficer liniowy rozumował po wojskowemu – nie pojmował tego, że ci młodzi ludzie pragną właśnie jak najdalej uciec od piekła wojny.
Podążyli więc dalej – przez Tomaszów Lubelski i Gródek Jagielloński kierowali się na Przemyśl i Lwów. Co prawda wyrwali się z zasięgu bezpośrednich działań frontowych, ale na każdym kroku spotykali się ze zbójeckimi praktykami Wehrmachtu. Słyszeli ciągłe wybuchy bomb i eksplozje pocisków artyleryjskich. Wieczorem, kiedy zapadał zmrok na horyzoncie widoczne były daleki łuny palących się domów i błyski lecących pocisków.
Następnego dnia, kiedy byli już bardzo zmęczeni, trafiła im się niespodziana gratka: za niewielką opłatą i paczkę papierosów udało się im wtarabanić na przygodną furmankę. Przejeżdżali przez Przemyśl – wujciowi Julkowi od razu nasunęły się wspomnienia z niedawnego pobytu w wojsku. Jakże odmiennie to wyglądało teraz! Przez miasto przetaczały się nieustannie skrzypiące wozy i tłumy pieszych uciekinierów, objuczonych tobołkami, bagażami, nierzadko prowadzącymi ze sobą krowy i kozy, a na rozmaitych wózkach ciągnących cały swój dobytek. Barwny ten korowód ginął w tumanach kurzu i pyłu, a nad tym wszystkim unosił się gwar i nawoływanie trwożnych głosów ludzkich; ze zgrozą spoglądano w niebo w obawie przed złowieszczym warkotem samolotowych silników, zwiastujących śmierć.
Drogi w kierunku Lwowa zatłoczone były wozami taborowymi, które wciskały się w kolumny maszerujących wojsk i utrudniały im przemarsz. Wojsko rekwirowało wozy chłopskie i furmanki, na które siadali żołnierze, mający otarte nogi. W ten sposób ciągle powiększał się ten nieformalny tabor, hamujący skutecznie ruch oddziałów. Co i rusz powstawał na szosie zator, a zaprowadzenie jakiegokolwiek ładu było wręcz niemożliwe. Kiedy następował nalot wszystko pierzchało na wsze strony, kryjąc się przed morderczymi atakami wroga. Po jakimś czasie, gdy samoloty odlatywały, koszmarny pochód ruszał dalej, zostawiając po sobie trupy ludzkie i końskie oraz szczątki roztrzaskanych wozów. I tak trwała ta niekończąca się droga przez mękę.
Nasi bohaterowie wydostawszy się z jednej matni, wkraczali na drogę wiodącą ich do nowej pułapki. W okolicach Janowa i Jaworowa krajobraz po bitwie wyglądał podobnie jak pod Biłgorajem. Śmierć wszędzie pozostawiała krwawe ślady, a wiele świeżych mogił żołnierskich było tego widomym znakiem.
Nieprzyjacielowi wszystko sprzyjało: działanie grup dywersyjnych, olbrzymia przewaga lotnictwa i broni pancernej, doskonałe uzbrojenie, świeże i często zmieniające się oddziały oraz sprawne zaopatrzenie w amunicję i żywność. Nawet aura była po ich stronie bowiem przez wyschnięte koryta rzek czołgi i wojska pancerne przemieszczały się bez trudności.
Godne podkreślenia jest jednak to, że pomimo tak ciężkich warunków i tragicznych okoliczności żołnierz polski, nieludzko zmęczony, bez amunicji, wsparcia lotnictwa i artylerii, walczył do ostatniego tchu i nie poddawał się na swych, nierzadko z góry skazanych na klęskę, pozycjach.
Kiedy zdawało się, że możliwości prowadzenia walki przerastają możliwości ludzkie, stało się coś, co było najgorsze ze wszystkich, czego nikt z walczących żołnierzy się nie spodziewał – zdradziecki cios w plecy ze strony sowieckiej. Nastąpił w momencie, kiedy zdawało się, iż jednak nasza armia okrzepnie, a w błotach i trzęsawiskach Polesia oraz Wołynia pancerne zagony Wehrmachtu zostaną zatrzymane.
Wstał piękny poranek wrześniowy, jasny i promienny, pełen niewysłowionego czaru polskiego babiego lata. Lekkie, świetliste mgły opalizowały niebo na horyzoncie. Okoliczne, z lekka pofałdowane pola mieniły się w ciepłych blaskach słońca świeżą zielenią ozimin, płowością ściernisk, czarnobrunatnymi smugami zaoranych pól i rdzą ugorów - niczym olbrzymi łowicki pasiak, rozpostarty od horyzontu do horyzontu. Pojedyncze przydrożne drzewa rzucały przed siebie długie cienie. Spokój i słodycz miłego sercu krajobrazu stanowiły dziwny kontrast dla rozgrywającej się naokół tragedii.
Ten sielankowy nastrój dnia przez chwilę przytłumił ciągłe niepokoje, budzące się wciąż w sercach Polaków. Jakaś dziwna, a nieokreślona otucha wstępowała we wszystkich. Choczeńscy uciekinierzy wciąż szli z innymi naprzód; nawet głód i pragnienie jakby mniej im doskwierało. Wokół dały się słyszeć krzepiące głosy; niektórzy napotykani żołnierze mówili, że Lwów jest już niedaleko. „Tam jest nasza nadzieja obrony, jeszcze się odgryziemy Szwabom za wszystkie wcześniejsze klęski”. Rosły więc polskie serca, bowiem nikt jeszcze nie wiedział, jaka straszliwa niespodzianka ich czeka.
Nasi peregrynanci niemal cudem zdobyli gdzieś bochenek chleba i pod wieczór skierowali swe kroki do wznoszącego się opodal wielkiego stogu[6] słomy, który jakby zapraszał do swego wnętrza, roztaczając lubą perspektywę wypoczynku dla srodze utrudzonych członków. Jednak nadzieje okazały się płonne – wewnątrz znajdowało się wielu takich, którzy już wcześniej obrali to miejsce na nocleg. Wśród ogólnego zamieszania i rozgwaru Jasiek i Julek posłyszeli jakby znajome głosy. Okazało się, że w stogu znajdował się także wujciu Kazek z Krakowa z wujenką Józką. Jakiż osobliwy traf sprawił, że spotkali się w tak niezwykłych okolicznościach!
Wytworzyła się dość delikatna i niezręczna zarazem sytuacja – wujciu Jasiek od dłuższego czasu bowiem nie utrzymywał żadnych kontaktów z bratem i bratową. Siłą rzeczy na parlamentariusza nadawał się jedynie wujciu Julek, który przeprowadził z nimi krótką rozmowę. Z przekazanych, zdawkowych informacji dowiedział się jedynie, że znajdują się w promieniu kilkunastu kilometrów od Lwowa.
Wczesnym rankiem chocznianie puścili się w dalszą drogę i więcej już krakauerów[7] nie zobaczyli. Idąc traktem polnym, wijącym się pośród zarośli i krzewów, odnieśli wrażenie, jakby kanonada artyleryjska, która od wielu dni im nieustannie towarzyszyła, zaczęła przygasać; po dłuższej chwili faktycznie nastąpiła cisza. Jeszcze bardziej zdziwiło i zaniepokoiło ich to, że w mijanych sadach i opłotkach napotykali na ludzi, którzy żywo gestykulując rozprawiali głośno o szerzącej się jak pożar wieści, jakoby Lwów miał skapitulować. Było to tak dalece nieprawdopodobne, że w żaden sposób nie chcieli dać temu wiary, tym bardziej, że jeszcze wczoraj słyszeli całkiem odmienne wiadomości. Jednak napotykane bezładne gromadki polskich żołnierzy, snujących się tu i ówdzie, z opuszczonymi głowami, bez broni, zdawały się potwierdzać tę straszną wieść.
Po przejściu następnych paru kilometrów nagle posłyszeli za sobą tętent galopujących koni. Dwóch żołnierzy krzyczało coś do nich z daleka. Stanęli jak wryci i po chwili tuż przed nimi zatrzymali się kawalerzyści w charakterystycznych granatowych czapkach z czerwoną gwiazdą. A więc nie było wątpliwości: byli to Rosjanie. Posypały się krótkie i ostre pytania:
- Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty![8]
Po obejrzeniu okazanych im dowodów osobistych żołnierze (jak się okazało z NKWD[9]) zrewidowali ich w poszukiwaniu broni. Może też liczyli na jakąś zdobycz w postaci zegarków, ale się zawiedli, bo chocznianie wówczas już nic przy sobie nie mieli. Wreszcie rzucili tonem nie znoszącym sprzeciwu:
- Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia![10]
Czym prędzej więc zawrócili, bo w tej sytuacji nie mogli zrobić nic innego. Straszna nowina okazała się być prawdą: Lwów, napadnięty zdradziecko od tyłu, skapitulował. Wszystkie hołubione w sercach nadzieje w jednej chwili rozsypały się jak domek z kart. Polska przestała istnieć – została rozdarta na dwie połowy: jedną zagarnęli Niemcy, a drugą Sowieci. Złowrogie przepowiednie o IV rozbiorze naszej Ojczyzny stały się faktem.
Kiedy szli już z powrotem, zauważyli że na tych terenach co chwilę pojawiały się patrole rosyjskie; Niemców już tu nie było. Po drodze spotykali innych uciekinierów, którzy ich ostrzegali przed Ukraińcami, dokonujących rabunków i zabójstw Polaków, wracających do swych domostw. Trzeba więc było zachowywać najdalej posuniętą ostrożność.
Przeszedłszy parę kilometrów dalej napotkali jeszcze kilkakrotnie patrole rosyjskie; ci żołnierze także pytali, czy wędrowcy mają zegarki i nie ukrywali zawodu, że jest inaczej. Byli jednak uprzejmiejsi; częstowali ich papierosami i radzili, by jak najrychlej postupat’ obratno, do czego akurat nie trzeba było naszych zachęcać.
Chyłkiem i spiesznie zarazem przekradali się bocznymi drogami i nie oparli się aż na terenach, na których już niepodzielnie panował Wehrmacht. Zobaczyli na trakcie idące kolumny rozbrojonych oddziałów polskich, konwojowane przez niemieckie straże. Ci młodzi ludzie byli świadomi tego, że ich los został przesądzony – czekały ich Stalagi[11] i długa niewola. Na ich twarzach widać było krańcowe zmęczenie i rezygnację; wielu było rannych, którzy poruszali się z najwyższym trudem, a brutalni żołdacy kolbami karabinów wciąż ich popędzali naprzód.
Trójka chocznian ze zgrozą patrzyła na tę martyrologię bohaterskich żołnierzy, którzy poświęcili swe życie dla Ojczyzny. Wielu z nich padło na polach bitew, wielu miało umrzeć, nim dotrą do miejsca przeznaczenia. Ich widok budził litość i współczucie, ale nie wolno było podejść by podać im papierosa czy łyk wody, bez narażenia się na brutalne pobicie albo nawet i kulę w łeb.
Wujciu Julek w duchu dziękował Bogu, że nie znalazł się w ich gronie – wszak ledwo dwa lata temu ukończył służbę wojskową i tylko swej pracy na kolei (która niedawno została zmilitaryzowana) zawdzięczał, że nie został zmobilizowany przed wybuchem wojny. Miał ledwie 26 lat, a wujciu Jasiek – 31. Każdy z nich miał świadomość, że gdzieś tam wyczekują na tamtych matki i żony z dziećmi, nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyją i co się z nimi dzieje. Tym bardziej więc współczuli tym nieszczęśnikom, a jednocześnie wdzięczni byli Opatrzności, że - mimo wszystko – dość szczęśliwie pokierowała ich losem.
Tak więc cała trójka, zgnębiona ogromem wrażeń i iście traumatycznych[12] przeżyć, szparko podążała w kierunku rodzinnych stron. Po drodze napotykali spalone domy, rozwalone obejścia gospodarskie – nawet drzewa owocowe były połamane w wyniku przejazdu kolumn pancernych. Na drogach dało się słyszeć dudnienie silników samochodów i pojazdów wojskowych oraz głośny wrzask niemieckich komend. Gdzieś daleko odzywały się przytłumione odgłosy detonacji pocisków artyleryjskich, ale wojna dobiegała już kresu.
Uciekinierzy nadal starali się iść bocznymi drogami, aby uniknąć kontaktu z patrolami– tym razem niemieckimi. Nieraz wstępowali do przydrożnej chaty, gdzie udawało się im wyprosić kawałek chleba. Czasem droga wiodła przez pastwiska i resztki zniszczonych lasów. Gdzieniegdzie wiły się dymy pastuszych ognisk; zwabieni zapachem pieczonych ziemniaków zatrzymywali się na chwilę, aby trochę podjeść i odpocząć. Pasący krowy chłopcy nie odmawiali im tej prostej strawy, dopytując się w zamian o szczegóły wydarzeń z frontu.
Szli spiesznym marszem na zachód, trzymając się linii Rzeszów – Dębica – Tarnów – Kraków. Myśl o tym, że oto kończy się ich niedola, a w domach czekają z utęsknieniem na ich powrót najbliżsi, dodawała im sił. Żyli jak ptaki polne – jak nie udało się im wyżebrać kromki chleba czy miski zupy, piekli wygrzebane z kartofliska ziemniaki lub po prostu jedli karpiele. Po drodze spotykali ludzi pracujących przy kopaniu ziemniaków czy sianiu zboża. I oni byli ciekawi wieści z frontu, w rewanżu opowiadając, jakie nowe porządki wprowadzają niemieccy okupanci. Przy tej okazji częstowano ich czasem resztkami własnej żywności, co dla zmizerowanych i wygłodniałych wędrowców było nie lada gratką.
Od długotrwałych i intensywnych marszów poocierali sobie nogi, ale nawet nie zwracali uwagi na ból; moczyli stopy w wodzie, troskliwie owijali w onuce i szli ciągle naprzód. Czasem udało się im przysiąść na chłopskiej furmance – wtedy trochę odpoczywali. Po całodziennym marszu zasypiali kamiennym snem w przydrożnej stodole lub nawet pod drzewem. W tych stronach czuli się bezpieczniej – tutaj nie było Ukraińców, którzy permanentnie zagrażali Polakom na wschodnich terenach.
Każdy dzień przybliżał ich do najbliższych. Wreszcie, po długiej, uciążliwej i bardzo niebezpiecznej wędrówce dotarli do swych domów i rodzin, gdzie na szczęście, wszystko zastali po dawnemu. Musieli przebyć przeszło 700-kilometrowy szlak, pełen zagrożeń i czyhającej na każdym kroku śmierci, aby - nie zyskując nic prócz stresu, zgryzot i wyczerpania - znaleźć się na powrót w swych cichych okolicach. Za to radość w ich rodzinach była ogromna – wszyscy domownicy witali ich serdecznie i dziękowali Bogu gorąco, że wreszcie spadł im z serca ciężki kamień troski o losy mężów, ojców braci i synów.
Kampania wrześniowa i równie powszechny, co bezsensowny towarzyszący jej exodus się skończyły, lecz czas hitlerowskiego piekła się dopiero rozpoczynał. Koszmar faszystowskiej nocy trzeba było nam wszystkim przeżywać przez wiele długich miesięcy i okupić niezliczonymi ofiarami i wielkim cierpieniem.



[1] exodus (łac. wyjście) – opuszczenie Egiptu przez plemiona hebrajskie; tu: masowe wyjście, ucieczka z jakiegoś terytorium; także masowa emigracja, opuszczenie kraju ojczystego.
[2] szpunt - drewniany mały kołek lub czop, służący do zatykania otworu w beczce (szpuntowania).
[3]wyrajbować (region. z niem.) – rozetrzeć.
[4] mleko osikowe – mleko będące w stanie przejściowym pomiędzy słodkim, a kwaśnym; jego spożycie powoduje perturbacje żołądkowe i biegunkę.
[5] Adam Gondek (1906 - 1984) syn nauczyciela i kierownika szkoły z Choczni. Członek klubu sportowego „Olimpia” w Choczni, „Związku Młodzieży” i chóru amatorskiego. Absolwent wadowickiego gimnazjum z 1928 roku. Po gimnazjum najpierw na wojskowym szkoleniu unitarnym w Różnie (1928-29), a następnie w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej (1929-1931). W 1931 roku promowany na oficera i przydzielony do 12 pułku piechoty na stanowisko dowódcy plutonu. Od 1934 do 1939 roku porucznik 20 pułku piechoty i wykładowca w szkole podchorążych w Krakowie. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 roku w stopniu kapitana, jako dowódca samodzielnej kompanii ciężkich karabinów maszynowych w składzie 6 Dywizji Piechoty. Dostał się do niewoli niemieckiej i przebywał w oflagach Arnswalde i Woldenberg. Po wojnie pracownik biurowy w Krakowie. Na emeryturę przeszedł w 1974 roku jako kierownik zaopatrzenia materiałowo-technicznego hotelu „Cracovia”. Po śmierci pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
[6] stóg - stożkowaty stos siana, rzadziej słomy lub snopków zboża, układany zwykle wokół pionowego drąga. Taki sposób przechowywania chroni składowany materiał przed zawilgoceniem przez opady atmosferyczne.
[7] krakauer (z niem. Krakauer – krakowianin) – żart. lub iron.: mieszkaniec Krakowa.
[8] Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty! (ros.) – Wy skąd? Polacy, czy nie? Pokażcie dokumenty!
[9] NKWD, Narodnyj Kommissariat Wnutriennych Dieł (ros.) - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ państwowy (ministerstwo) wchodzący w skład Rady Komisarzy Ludowych - rządu ZSRR, istniejący pod tą nazwą w latach 1917-1946. Początkowo NKWD zajmował się sprawami administracyjno-porządkowymi. Od 1934 r. rola komisariatu wzrosła po reorganizacji polegającej na wcieleniu do jego struktur OGPU (Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczieskoje Uprawlenije, Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny - policja polityczna, wywiad i kontrwywiad działające w ZSRR w latach 1922-1934) i mianowania jego szefa Gienricha Jagody ludowym komisarzem spraw wewnętrznych (szefem NKWD), co było jednym z elementów przygotowań Stalina do Wielkiej Czystki lat 1934-1939. NKWD skupił cały aparat represji policyjnych ZSRR - od milicji kryminalnej poprzez wywiad i kontrwywiad, wojska ochrony pogranicza, administracyjne sądownictwo doraźne (trójki NKWD), po system obozów koncentracyjnych i pracy przymusowej Gułag (Gławnoje Uprawlenije Łagieriej). Komisariat nadzorował również lokalne instytucje rządowe, następnie w 1946 r. przemianowany został na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR. Na terenie całego kraju NKWD działał zarówno bezpośrednio, jak i przez komisariaty spraw wewnętrznych poszczególnych republik, będące jego filiami. Komisariat był głównym narzędziem w rękach władz radzieckich, którym posłużono się do ogromnych represji wobec własnych obywateli i poza granicami byłego ZSRR, a także masowych deportacji różnych narodowości w tym Polaków. Organy NKWD były także wykonawcą zbrodni katyńskiej - mordu oficerów Wojska Polskiego w 1940 roku, oraz rozstrzeliwań Polaków po wojnie i uwięzienia w byłych obozach koncentracyjnych.
[10]Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia! (ros.) – No, dobrze! Teraz idźcie z powrotem! Dalej nie wolno!
[11] Stalag (niem. skrót od Stammlager für kriegsgefangene Mannschaften und Unteroffiziere) - w czasie II wojny światowej niemiecki obóz jeniecki dla szeregowców i podoficerów.
[12] traumatyczny (z łac.) – szokujący, wstrząsający.