Pierwszy fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka, dotyczący tułaczki po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku. Tekst został udostępniony dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, syna Ryszarda.
Druga wojna światowa spadła na mieszkańców małych miasteczek
i cichych wsi nagle i niespodziewanie.
Jej płomień rozgorzał błyskawicznie na
zachodnich i południowych rubieżach Polski i rozpalał się coraz szerzej. Już 3
września niemieckie zagony podchodziły pod Bielsko. Olbrzymie rzesze uchodźców
zaczęły się przewalać główną trasą z Bielska do Krakowa. Wywołany przez
hitlerowską propagandę paraliżujący strach zaczął ogarniać kolejne miasta i
wioski – dotarł również do Choczni.
|
Tak jak wszędzie - również i tu zbierały się gromady
uciekinierów z tobołkami na plecach i zaczęły powiększać narastający tłum
uchodzących mężczyzn, pozostawiających kobiety i dzieci na łasce losu. Jak już
wspominałem, jednym z pierwszych, który zdecydował się na ten desperacki krok
był nasz Ojciec. Wraz z bratem Staszkiem i kuzynem Mamy, Antkiem Bandołą
opuścili nas 1 września i ruszyli na wschód.
Przez przeszło trzy tygodnie uciekali przed
postępującym szybko frontem, który jednak ich nie tylko dogonił, ale i przegonił;
następne trzy tygodnie wracali do swoich. Każdego dnia po wielekroć ocierali
się o śmierć, przeżyli koszmar głodu, strachu i skrajnego wyczerpania.
Po powrocie, kiedy Ojciec podjadł i nieco odsapnął,
rozpoczął swą dramatyczną opowieść. Opuściwszy Chocznię początkowo przepychali
się przez wielką falę uchodźców. Działy się tam wstrząsające sceny: jedni parli
naprzód, inni zawracali, a wojsko co pewien czas spędzało tę gęstwę ludzką na
bok, by utorować przejście dla piechoty i kawalerii. Droga znaczona była
wyrwami po bombach, a w rowach leżały trupy cywilów i żołnierzy - pierwszych
ofiar wojny. Co jakiś czas nadlatywały samoloty niemieckie i prażyły z małej
wysokości do tłumu, siejąc śmierć, popłoch i zamieszanie. Kto żyw krył się pod
drzewami, w pobliskich zaroślach. Po nalocie pochód ruszał naprzód, a po
godzinie czy dwóch koszmar powtarzał się od początku. Była to istna droga przez
mękę.
W tym stanie rzeczy Ojciec wraz z towarzyszami
postanowili iść z dala od szosy - przechodzić polami, wśród domów i drzew. Tak
było bezpieczniej, chociaż i tu nękali ich powietrzni piraci. Wreszcie pod
wieczór dotarli do kop siana pod lasem. Posilili się naprędce zapasami
zabranymi z domu i zagrzebani w sianie zasnęli.
Rano, skoro świt wystrzały i ryk silników
samolotowych poderwał ich na nogi. Nie mieszkając ruszyli w dalszą drogę. I tak
już było co dnia - przemierzali drogi i ścieżki, trzymając się w pewnym
oddaleniu od szosy. Mijali pola i lasy, malownicze domki okolone sadami, w
których kusiły swym wyglądem dorodne jabłka, gruszki i śliwy. Zdarzało się im
zatrzymać na chwilę i narwać soczystych owoców, wspaniale gaszących pragnienie
i oszukujących głód. Napychali też jabłkami plecaki, robiąc zapasy na czarną
godzinę. W ten sposób przemierzyli w upale 40 kilometrów (co stało się ich
normą dzienną), aż dotarli do jakiejś stodoły; tam upadli zmordowani na słomę i
zasnęli natychmiast.
I tak maszerowali wytrwale dzień po dniu. Ojciec,
mający doświadczenie z przemarszów I wojny światowej, starał się udzielać rad
swym kompanom. Na całe szczęście pogoda im dopisywała, wciąż bowiem było
słonecznie i upalnie. Sprzyjało to uchodźcom i cofającym się pododdziałom
polskim, lecz również ułatwiało działania zaczepne armiom niemieckim.
Codziennie było kilkanaście nalotów, a po drodze dała się słyszeć nieustanna
kanonada artyleryjska i wybuchy bomb. Niejednokrotnie musieli się kryć po
przydrożnych zagajnikach i tylko szybka orientacja i refleks ratowały ich przed
atakującymi znienacka messerschmittami[1].
Przechodząc przez okoliczne miasteczka byli świadkami
licznych rozbojów i kradzieży. Bandy rabusiów i złodziei – podobnie, jak to
było u nas - korzystając z ogólnego rozprzężenia i chaosu plądrowały sklepy i
magazyny, wynosząc przede wszystkim odzież i materiały. Na ulicy leżały
rozrzucone paczki papierosów i jakaś sztuka materiału, co widząc chocznianie
skwapliwie pozbierali i zabrali ze sobą - było to dla nich bardzo ważne, aby
mieć co palić. Po drodze natknęli się na grupkę Żydów, w pośpiechu ładujących
swe towary na wozy, by w ucieczce szukać wybawienia. Najczęściej jednak tracili
w niej nie tylko swój fajn geszeft[2], ale i życie.
Mimo, że oszczędnie nimi gospodarowali, skromne
zapasy uciekinieromsię skończyły i w oczy zaczął im zaglądać głód. Początkowo
jakoś sobie radzili - znaleziony materiał przehandlowali na jakąś wałówkę, lecz
i to po pewnym czasie zostało skonsumowane. Chodzili więc po wsiach i za
ostatnie grosze kupowali chleb i mleko. Rychło jednak skończyło się wszystko,
pozostawało im tylko żebrać - i tak też robili. Zadowalali się kawałkiem
suchego chleba i kilkoma godzinami snu w stodole, w kopie siana lub w
najgorszym przypadku pod drzewem.
„Wszystko zależało od dobrej woli gospodarzy - mówił
dalej Ojciec - jeśli byli wyrozumiali, dali się pożywić talerzem zupy,
ziemniakami lub kęsem chleba. Ale bywało też, że ludzie byli nieżyczliwi i bez
serca - odmawiali wszystkiego”. Zdarzało się więc, że posilali się karpielami[3] w polu lub po prostu
piekli ziemniaki. Gdy tak pewnego dnia siedzieli przy ognisku, nagle w
powietrzu dał się słyszeć przeciągły gwizd i kilkanaście metrów dalej
eksplodował pocisk artyleryjski, a za chwilę drugi i trzeci. Zerwali się jak
oparzeni i zaczęli uciekać w stronę pobliskiego lasu. Kiedy wpadli między
drzewa poczuli się bezpieczniej, choć strzelanina dopiero się rozpoczęła.
Dopiero po kilku godzinach, gdy wszystko ucichło, odważyli się pójść dalej.
Tak posuwali się ciągle naprzód, w codziennym
zagrożeniu życia, głodni, niewyspani, brudni i potwornie zmęczeni. Nie można
było nawet marzyć o tym, by się najeść, umyć, ogolić i wyspać - wojna straszna
w swej istocie i katastrofalna w skutkach obejmowała coraz większe połacie
kraju. Pewnego wieczoru, kiedy ze zmęczenia ledwo powłóczyli nogami, doszli się
do jakiejś wioski. Gospodarz domu, do którego zapukali, okazał się człowiekiem
życzliwym. Jego żona nakarmiła wędrowców ziemniakami ze skwarkami i zsiadłym
mlekiem. Takiej uczty już dawno nie mieli. Pozwolono im także przespać się w
stodole. Pokładli się więc pokotem i wkrótce zaczęli chrapać. Jedynie Ojciec
nie mógł zasnąć - instynktownie wyczuwał niebezpieczeństwo. Nagle w ciemności
błysnęła rakieta, a zaraz potem druga. Nie czekając na ciąg dalszy jął
natychmiast szarpać śpiących jak susły kolegów:
- Chłopy - wołał - wstawajcie! Uciekajmy stąd prędko,
bo czuję, że się tu coś niedobrego święci!
Wybiegli więc co rychlej i popędzili co sił w nogach
do oddalonego około kilometra zagajnika. Znalazłszy się pod osłoną drzew
wkrótce usłyszeli potężniejący warkot samolotów, po czym coś zahuczało i po
chwili kilka bomb uderzyło w pobliskie stodoły i zabudowania. Jak się później
dowiedzieli, gdzieś za pagórkiem w kotlinie ukryte były stanowiska polskiej
artylerii. Stodoły natychmiast stanęły w ogniu, a wiatr szybko rozniósł
płomienie na okoliczne chaty. Wokół rozlegał się ryk bydła i krzyki ludzi;
jedni zdążyli wyskoczyć z domów i ratowali co się dało, inni byli lżej lub ciężej
ranni. Zabudowania były suche jak pieprz, więc spłonęły bardzo szybko.
Zbiegowie patrzyli na to z przerażeniem i dziękowali Bogu zarazem, że ich
uratował od niechybnej śmierci.
„W trakcie dalszego marszu spotkaliśmy - ciągnął
Ojciec - znajomego oficera z naszego 12 Pułku Piechoty, kapitana Mieczysława
Barysa[4]. Opowiadał o ciężkich i
krwawych walkach jakie toczyli w rejonie Oświęcimia, Zatora, Wysokiej, a potem
Góry Ludwiki, Myślenic i Biskupic”.
- Teraz wycofujemy się w kierunku Tomaszowa
Lubelskiego. Ciężko jest, ale nasi żołnierze walczą bohatersko do końca -
powiedział kapitan. Odchodząc do swoich, sympatyczny oficer zostawił
choczeńskim znajomym bochenek chleba i paczkę papierosów, z czego się wielce
ucieszyli.
Zdziesiątkowany pułk odszedł pod Tomaszów, by w końcu
wraz z 6 Dywizją Piechoty[5] znaleźć się w lasach pod
Cieszanowem[6].
Tam zostali okrążeni i znaleźli się w sytuacji uniemożliwiającej dalszą walkę.
Brak amunicji, żywności i lekarstw zmusił dowództwo 6 Dywizji (w skład której
wchodził pułk) do poddania się. Mimo sprzeciwów dowódcy 12 pp, ppłk. dypl.
Mariana Strażyca[7], dywizja skapitulowała 20 września.
Sytuacja z dnia na dzień stawała się trudniejsza. W
każdej wsi pełno było uciekinierów, trudno było o nocleg, jeszcze trudniej o
pożywienie. Któregoś wieczoru resztką sił dotarli do dużego dostatnio
wyglądającego domu, z nadzieją, że coś tu zjedzą i odpoczną. Tymczasem spotkał
ich srogi zawód, bo mieszkańcy właśnie przygotowywali się do wyjazdu - ładowali
na wóz jakieś meble, zboże i ubrania. Nagle do gospodarza przybiega młody
chłopak i woła:
- Tato! Nie możemy jechać, bo się Gniado źrebi!
- Chryste Panie, a to ci dopiero skaranie boskie!
Matka! Franek! Zdejmować wszystko z wozu! Niech się dzieje co chce - zostajemy!
- wyrzekał głośno mężczyzna. Do zdziwionych tą nagłą zmianą decyzji przybyszów
zwrócił się zaś z prośbą o pomoc przy porodzie kobyły. Ojciec naturalnie nie
odmówił - był w tych sprawach wytrawnym fachowcem – rzecz miała się wszak
podobnie jak przy cieleniu krowy. Wszystko też poszło jak z płatka i kobyła
oźrebiła się szczęśliwie. Ucieszony gospodarz zaprosił wszystkich na kolację -
znalazła się nawet flacha niezłego bimbru i zagrycha. Chłopy podjadły jak za
dobrych czasów i wypiły po kielichu, aż im w oczach pojaśniało. Potem wielce
zadowoleni poszli spać do stodoły. Noc przeszła spokojnie, tylko z daleka
słychać było wybuchy bomb.
Nazajutrz ruszyli w dalszą drogę, niezmiennie
kierując się na wschód. Doszli tak do Dębicy. Wydawało się im, że powinni się
oddalać od frontu, a było na odwrót. Wojna dokoła nich się jakby zagęszczała. I
tu również drogi były zatłoczone wojskiem i gromadami uciekających ludzi.
Wieczorami i w nocy na gwiaździstym niebie wrześniowym rozlewały się złowrogie
łuny pożarów. Gdzieś daleko widać było wybłyski stanowisk artyleryjskich, a w
powietrzu niosły się głuche wybuchy pocisków. W dzień natomiast z zajadłością
polowały myśliwce i strzelały do wszystkiego, co się poruszało. Oczom wędrowców
ukazywały się na wpół spalone domy, gdzieniegdzie leżeli martwi żołnierze, a
nawet bydło rozstrzelane przez samoloty.
Nasuwa się nieodparcie wniosek, iż w czasie tej
kampanii V kolumna działała w sposób przemyślny i zorganizowany. Dywersanci,
zwerbowani wśród kolonistów niemieckich lub ludności ukraińskiej, kierowali i
naprowadzali klucze messerschmittów na zabudowania, w których znajdowało się
wojsko i polskie pozycje obronne.
Prawdziwe piekło rozpętało się jednak dopiero wtedy,
gdy po minięciu Rzeszowa znaleźli się na drodze do Jarosławia. Przed nimi
znajdował się most na rzece. Przemieszczające się furmankami pododdziały wojska
i tłum cywilów stworzyli przed nim gigantyczną, nieprzebytą ciżbę. Wtem
niespodziewanie pojawiły się nad nimi lecące na małej wysokości samoloty. Na
skrzydłach miały biało-czerwone szachownice - wszyscy odetchnęli z ulgą,
niektórzy zaczęli do nich machać rękami - bo to nasze, polskie, dawno nie
widziane. Nagle zatoczyły koło i schodząc do lotu koszącego zaczęły prażyć w
gęstwę ludzką z karabinów maszynowych. Wbrew wszelkim konwencjom niemieccy
bandyci użyli polskich znaków, aby w ten sposób dokonać jeszcze większego
pogromu.
Masakra była straszliwa. Na moście trup słał się
gęsto, ludzie w panicznym strachu skakali na oślep do wody, tratowano się
nawzajem - wszyscy za wszelką cenę chcieli się wydostać z tej śmiertelnej
pułapki. Wrzaski i krzyki wzniosły się ku niebiosom, do rzeki spadały tłumoki,
plecaki i walizki - rozgrywały się doprawdy dantejskie sceny[8].
Z pobliskiego miasteczka odezwały się polskie
karabiny maszynowe i działka przeciwlotnicze, które zmusiły wraże maszyny do
poderwania się i odlotu. Przedtem jednak zdążyły zrzucić kilka bomb, które na
szczęście chybiły celu.
Kiedy wreszcie, na wpół żywi ze strachu i zmęczenia,
przecisnęli się przez ten most śmierci wydawało im się, że powrócili z tamtego
świata. Napotkane po drugiej stronie rzeki miasto leżało w gruzach, tam bowiem polskie
wojska miały swe pozycje artyleryjskie, skąd raziły nacierających Niemców.
Zaślepiony jednak paniką tłum, w obawie przed ponownym nalotem, parł wciąż
naprzód. Należało się koniecznie wyrwać z tej gnającej w popłochu masy
ludzkiej. Nie zwlekając tedy Ojciec wraz z garstką ocalałych towarzyszy skręcił
w piaszczystą, biegnącą wzdłuż rzeki drogę, która doprowadziła ich do jakiejś
wsi, gdzie próbowali wyżebrać choć trochę chleba. Niestety, nie dostali ani
okruszyny, doszli więc do zagajnika, przy którym zieleniło się kartoflisko.
Choć było zryte i skopane, lecz udało się im jeszcze wygrzebać trochę
ziemniaków, które zaraz upiekli w ogniu. Cóż to był za przysmak - istne
delicje!
Kiedy posilili się nieco i odpoczęli - ruszyli
naprzód. Skierowali się jednak nie jak do tej pory na wschód, lecz bardziej na
północ. Nie uszli daleko, gdy znów nadleciały samoloty. Tym razem nalot nie
trwał tak długo i w porę udało się im umknąć do lasu, gdzie pozostali na
nocleg. Przeżycia tego dnia były tak wstrząsające, że nie od razu mogli zasnąć.
Kiedy wreszcie sen skleił umęczone powieki kolegów, Ojciec pozostał sam ze
swoimi myślami. „Przypominały mi się - mówił - dawne szczęśliwe chwile spędzone
z wami. Nawet chwila, gdy po całodziennej ciężkiej harówce przychodziłem do
domu, wydała mi się rajem w porównaniu z tym, co przeżywałem teraz. Duszę moją
targał niepokój o was wszystkich. Czy żyjecie, czyście zdrowi, czy wojna nie
zniszczyła domu i dobytku, tak jak tutaj? Czy Bóg w swej łaskawości pozwoli mi
zobaczyć bliskie, kochane twarze?
Przeżywałem najcięższą chwilę w swym życiu - ciągnął
Ojciec. Opadły mnie złe myśli, niczym czarne kruki. Łzy napłynęły mi do oczu, a
całym ciałem wstrząsały dreszcze. Zacząłem odmawiać koronkę na swym różańcu, z
którym nie rozstawałem się nigdy. Powoli doznawałem pocieszenia i jakaś
nadzieja wstępowała w skołatane serce. Tak pokrzepiony na duchu nareszcie
zasnąłem...”
Skoro świt wyszli z lasu kierując się w stronę
pobliskiej wsi. Na skraju drogi stał dom, w którym dostali trochę żywności.
Podjadłszy nieco ruszyli w dalszą drogę. Coraz częściej spotykali zburzone wsie
i miasteczka - miejsca koncentracji wojsk polskich, które stały się obiektem
ataku niemieckiej Luftwaffe. Były to
okolice Biłgoraja. Opodal sterczały strzaskane wozy, przodki artyleryjskie[9], jaszcze i pojedyncze
działa rozbite przez granaty i bomby. W rowach leżały trupy ludzkie i końskie,
a wokół dopalały się zgliszcza domów i zabudowań.
„Wszelkie te oznaki były zwiastunem nieuchronnego
zbliżania się frontu. Za wszelką cenę staraliśmy się wyjść z jego zasięgu -
kontynuował swą opowieść Ojciec. Codziennie robiliśmy po kilkadziesiąt
kilometrów, a naszym celem stała się bezpieczna - jak się nam wydawało -
Puszcza Solska[10].
Maszerowaliśmy wśród rozłożystych świerków i jodeł; było jakby ciszej, mogliśmy
więc odetchnąć spokojniej. Kiedy się ściemniło zatrzymaliśmy się w napotkanej
leśniczówce”.
Leśniczy okazał się zacnym i sympatycznym
człowiekiem. Nie tylko poczęstował ich kolacją, ale i pozwolił przenocować w
domu. Następnego dnia, posiliwszy się śniadaniem przygotowanym przez gościnną
żonę gospodarza, podążyli dalej. Coraz częściej dochodziło do wymiany ognia artylerii
polskiej i niemieckiej.
„Byliśmy w lesie - mówił Ojciec - i widzieliśmy jak
zbliżały się niemieckie czołgi i waliły z dział i karabinów maszynowych. Na
skraju lasu stało parę murowanych domków - zza ich zasłony terkotały polskie
kaemy[11], a działa strzelały na
wprost. Szybko jednak wymacały je niemieckie samoloty i po zbombardowaniu
baterie nasze zamilkły. Było już całkiem ciemno, kiedy wyszliśmy z lasu i
dotarliśmy do jakiejś wioski. Naszym marzeniem - ciągnął - było uprosić choć
kawałek chleba i przespać się, gdyż byliśmy do cna wyczerpani.
Kiedy tylko lekki brzask rozjaśnił ciemności,
powlekliśmy się dalej. Nie wiedzieliśmy, w którym kierunku mamy iść. Na
chybił-trafił znów skierowaliśmy się do lasu i po prostu szliśmy przed siebie.
Było nam już wszystko jedno. Chcieliśmy tylko, aby to już się jak najprędzej
skończyło - byliśmy głodni, zmordowani, a nasze nerwy były napięte jak postronki.
Wieczorem doleźliśmy do chaty stojącej przy drodze. Udało nam się dostać trochę
chleba, popiliśmy wodą ze studni i nie patrząc na nic, nieżywi ze zmęczenia
pokładliśmy się na słomie w stodole. Spaliśmy jak zabici do rana, kiedy nagle
obudziły nas wołania gospodarza:
- Panowie, Niemcy są we wsi!”
W jednej chwili uciekinierzy zrozumieli, że dalsza
ucieczka jest pozbawiona sensu. Zajęcie wioski przez Niemców zamykało im dalszą
drogę, lecz i stanowiło kres beznadziejnej tułaczki. Było to zresztą jedyne
rozsądne rozwiązanie; ludzie, którzy ich przenocowali dziwili się wielce, czemu
wciąż uciekają przed czymś, co się i tak już stało.
Gospodarz był ludzkim człowiekiem, który się wczuwał
w niewesołe położenie wędrowców - sam był kiedyś żołnierzem w I wojnie
światowej. Na drogę dał im bochen chleba i poradził, którędy iść i jak się
zachować w przypadku spotkania z Niemcami. Trzeba tu dodać, że w grupce tej
Ojciec był w o tyle lepszym położeniu, że umiał po niemiecku i w razie czego
mógłby się z nimi dogadać.
Wbrew pozorom kamień spadł im z serca. Wreszcie
bowiem mogli (i musieli zarazem) wracać. Mieli teraz świadomość, że każdy
kilometr przybliża ich do swoich. W duchu modlili się gorąco, aby udało im się
wrócić i zastać bliskich w zdrowiu, a dobytek w całości. Po drodze spotykali
straszliwy obraz zniszczenia i śmierci: spalone domy, zbombardowane drogi i
stacje kolejowe. Szosą przejeżdżały kolumny czołgów, dział i samochodów, co
jakiś czas mijali duże grupy jeńców - żołnierzy polskich, prowadzonych przez Niemców.
Byli bardzo zabiedzeni i zmęczeni, wielu było rannych.
A oni szli wytrwale, po kilkadziesiąt kilometrów
dziennie; zatrzymywali się tylko po to, aby się posilić i przespać gdzieś w
kącie. Spotykali litościwych ludzi, którzy częstowali ich przysłowiową kromką
chleba czy talerzem zupy. Opowiadali o miejscach, gdzie wojska polskie
bohatersko walczyły z wrogiem, za co Niemcy rozstrzeliwali jeńców, podpalali
wioski i dziesiątkowali ich ludność.
Pewnego dnia, kiedy znużeni i głodni wlekli się
drogą, mijająca ich konna bryczka zatrzymała się, a starszy, miły jegomość
kiwnął im ręką przyjaźnie, proponując podwiezienie, z czego skwapliwie
skorzystali. Nowy znajomy - pan o sarmackim wyglądzie i sumiastym wąsie okazał
się właścicielem niewielkiego folwarku, wracającym do domu z miasta. W trakcie
rozmowy częstował ich papierosami i żywo interesował się przeżyciami, których
doświadczyli w trakcie swej ucieczki. Opowiadali więc o swych wojennych
przygodach, a pan słuchał uważnie i ze współczuciem spoglądał na wynędzniałe
twarze podróżnych. Kiedy powóz zbliżył się do celu podróży, jegomość ów
zaprosił wszystkich do swego domu na kolację, co zostało przyjęte z głęboką
wdzięcznością.
Dworek, przed który zajechali był skromny, lecz
wygodny, a jego wygląd świadczył o tym, że mieszka tu od lat stara szlachecka
rodzina. Pani domu - dostojnie wyglądająca jejmość - życzliwie podjęła
niespodziewanych gości i uraczyła ich pożywnym posiłkiem, który wydał się im
ucztą iście królewską. Pojawiła się też niezgorsza butelczyna domowej śliwowicy.
Po paru głębszych nastroje się poprawiły i rozmowa potoczyła się całkiem
swobodnie. Gospodarz wyznał poufnie, że ich syn jest oficerem i walczy na
froncie, lecz o jego losie nic im nie wiadomo. Z jego ust także chocznianie
usłyszeli potwierdzenie wiadomości, że 17 września Armia Czerwona[12] wkroczyła na wschodnie tereny
Polski. Wprawdzie wcześniej krążyły o tym pogłoski, ale nie dawali temu wiary -
teraz jednakże okazało się to prawdą. Owo przysłowiowe wbicie noża w plecy
oznaczało kres wszelkich nadziei na kontynuowanie obrony. Poczciwy szlachcic
mówiąc o tym aż się popłakał z żałości, tym bardziej, że się obawiał o los
swego syna.
Ojciec wraz z towarzyszami byli wstrząśnięci tą
hiobową[13] wieścią. Pomarkotnieli
zaraz i zaczęli dyskutować o beznadziejności obecnej sytuacji i tragicznym
losie żołnierzy. Rozprawiali tak długo w noc, aż w końcu gościnny gospodarz,
widząc zmęczenie swych gości kazał ich ulokować w izbie czeladnej[14], na wygodnych posłaniach.
Po tych wszystkich wrażeniach Ojciec znów długo nie mógł zasnąć, miał bowiem
duszę wrażliwego patrioty i nie mógł się pogodzić z tym wielkim narodowym
dramatem.
Nazajutrz rano pani domu podała obfite śniadanie i
zaopatrzyła wędrowców na drogę w bochenek chleba, gomółkę sera i osełkę masła.
Z wielkim wzruszeniem pożegnali tych dobrych i szlachetnych ludzi, z całego
serca dziękując im za okazaną życzliwość i iście staropolska gościnność. Nie
zwlekając dłużej wyruszyli do swoich.
Piękna, złota polska jesień była ich sprzymierzeńcem.
Świtaniem już byli na nogach i do późnego wieczora wytrwale, swoim dawnym
szlakiem, podążali w stronę domu. W ten sposób droga dzieląca strudzonych
podróżnych od ich rodzin zmniejszała się niemal w oczach. Wreszcie wkroczyli na
tereny województwa krakowskiego, by wkrótce znaleźć się w Kalwarii. Wtedy
postanowili pójść do klasztoru i u stóp cudownego obrazu Matki Boskiej
podziękować za ocalenie od śmierci i swój szczęśliwy powrót. Modlili się też
gorąco, by czekały na nich całe domy, a w nich zdrowe rodziny. Opatrzność Boża
i łaskawy los pozwoliły im na spełnienie tych pragnień. Ich odyseja[15] dobiegła końca. I
pomyśleć - gdyby Ojciec został z nami, uniknąłby wszystkich niebezpieczeństw i
przygód mrożących krew w żyłach...
[1] Messerschmitt (od
nazwiska Willy Messerschmitt, konstruktora niem.) – marka wojskowych samolotów
myśliwskich używanych przez Luftwaffe podczas II wojny światowej. Produkowane w
wytwórni Messerschmitt AG w Augsburgu. Do najpopularniejszych należały Messerschmitt
Bf 109 (jednosilnikowy samolot myśliwski) oraz Messerschmitt Bf 110
(dwusilnikowy ciężki samolot myśliwski i szturmowy).
[2]fajn geszeft (jid. z
niem. fein Geschäft) - dobryinteres.
[3] karpiel – brukiew;
dwuletnia roślina z rodziny krzyżowych, z rodzaju kapusta, pastewna i warzywna.
Wytwarza duże, spichrzowe zgrubienie łodygowo-korzeniowe. Miąższ (u odmian
pastewnych biały, u jadalnych - żółty) zawiera ok. 7% cukrów, sole mineralne
oraz witaminę C.
[4] Mieczysław Piotr Barys
(1896-1973), żołnierz I Brygady Legionów Polskich, major WP, w r. 1939 dowódca
II batalionu 12 pp Ziemi Wadowickiej, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari,
Krzyżem Niepodległości i Krzyżem Walecznych; pochowany w Wadowicach.
[5] 6 Dywizja Piechoty (6
DP) – wielka jednostka piechoty Wojska Polskiego II RP. 9 maja 1919 r. na
Śląsku Cieszyńskim rozpoczęto formowanie tej dywizji. W składzie dywizji były
dwie brygady, w których znajdowały się po dwa pułki piechoty. W latach
1919-1920 dywizja uczestniczyła w wojnie z Ukraińcami o Małopolskę Wschodnią i
wojnie z bolszewikami, w czasie której odznaczyła się szczególnym męstwem w
bojach toczonych z oddziałami 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego. Do historii
przeszły jej zwycięskie bitwy pod Jelnicą, Zamoszem, Szpanowem, Klewaniem,
Dubnem i Jarosławiczami. Za bohaterstwo wykazane w nich 54 oficerom i
żołnierzom nadano Krzyż Orderu Wojennego Virtuti Militari, a 633 - Krzyż
Walecznych. Jesienią 1920 roku dywizja dostała rozkaz by przejść na organizację
pokojową, co wiązało się ze zmianą etatu i organizacji. Od tego czasu w skład 6
DP weszły 12, 16 i 20 Pułk Piechoty oraz 6 Pułk Artylerii Lekkiej, 6 Dywizjon
Artylerii Ciężkiej oraz 6 Batalion Saperów. Miejscem stacjonowania dowództwa
dywizji wyznaczono Kraków. Rozmieszczenie pododdziałów było następujące: dowództwo
6 Dywizji Piechoty – Kraków; 6 Pułk Artylerii Lekkiej – Kraków; 6 Batalion
Saperów – Kraków, 20 Pułk Piechoty – Kraków; 12 Pułk Piechoty – Wadowice; 16
Pułk Piechoty – Tarnów. Okres międzywojenny to przede wszystkim okres
intensywnego szkolenia pododdziałów dywizji. 23 marca 1939 roku podjęto decyzję
o utworzeniu Armii „Kraków”, w skład której obok 6 DP weszły 7, 21, 23, 55 DP,
10 Brygada Kawalerii oraz Krakowska Brygada Kawalerii, tworzące Grupy
Operacyjne „Bielsko” i „Śląsk”. Etat wojenny dywizji wynosił ponad 16 tys.
żołnierzy. Od 1932 dowódcą 6 DP był gen. bryg. Bernard Mond. We wrześniu 1939
r. dywizja rozlokowana została na 18-kilometrowym pasie wokół Pszczyny z
wysuniętym Oddziałem Wydzielonym „Ignacy” płk. Ignacego Misiąga. Ta część sił
dywizji już 1 września weszła w styczność z nieprzyjacielem i walczyła na
przedpolu Pszczyny, skutecznie broniąc pozycji w Brzeźcach i Wiśle Wielkiej
przed niemiecką 5. Dywizją Pancerną. Kawaleria dywizyjna i saperzy zostali
wysłani na przedpole jako Oddział Wydzielony „Wodzisław”, pozostałe siły
dywizji pozostawały w odwodzie Armii pod Zatorem. Po południu dywizja otrzymała
rozkaz marszu pod Pszczynę. Rankiem 2 września główne siły dywizji zostały
ponownie zaatakowane przez niemiecką 5 DPanc. Około 200 czołgów zdołało przebić
się przez pozycje 20 pp, rozbić III batalion, wyjść na tyły i rozbić artylerię
dywizyjną. W tej tragicznej sytuacji dowódca pułku rzucił w samobójczym ataku
dla zatrzymania czołgów dwa bataliony 16 pp pod wsią Ćwiklice na otwartej przestrzeni,
wskutek czego zostały one zniszczone. Pomimo ciężkich strat po obu stronach,
dywizja wytrwała na pozycjach do 4 września, kiedy wraz z resztą Grupy
Operacyjnej „Boruta” dostała zadanie odwrotu w kierunku przepraw na Dunajcu i
Tarnowa. 5 września 6 DP odpierała ataki niemieckie na linii Wisły od Tyńca do
Skawiny. W tym czasie 12 pp walczył z pod Myślenicami z 1 Dywizją Górską. W
dniach 7 i 8 września dywizja walczyła w obronie przepraw na rzece w rejonie
Biskupic Radłowskich. Chaos spowodowany rozbiciem sąsiedniej 21 DPGór.
spowodował paraliż. Zdołał przeprawić się przez Dunajec tylko 16 pp.
Przedwczesne wysadzenie mostu spowodowało jeszcze większą panikę i przemieszane
oddziały 6 DP i 21 DPGór. ruszyły na północ, aby tam szukać kolejnych miejsc
przepraw. Mimo wszystko dywizji udało się wyjść z okrążenia i maszerować za
San. Obrona przepraw na Sanie nie powiodła się i w składzie Grupy Operacyjnej „Boruta”
gen. Mieczysława Boruty-Spiechowicza dywizja wzięła udział w bitwie pod
Tomaszowem Lubelskim, mającej na celu wyrwanie się z okrążenia polskich sił i
przebicie się do Lwowa. 17 września dokonała udanego ataku pod Józefowem i
Nowinami na siły niemieckiej 28 DP, a następnie wykorzystując lukę w
niemieckiej obronie uderzyła na Narol, który zdobyła i Rawę Ruską. 19 września
dotarła do Rawy Ruskiej, jednak została całkowicie okrążona. W tej sytuacji 20
września gen. B. Mond podjął decyzję o złożeniu broni. Do tego czasu siły
dywizji stopniały do ok. 3 tys. żołnierzy.
[6] Cieszanów – miasto w
woj. podkarpackim, w powiecie lubaczowskim, siedziba gminy; położony na
Płaskowyżu Tarnogrodzkim nad rzeką Brusienką, w 2004 r. liczył 1,9 tys.
mieszkańców.
[7] Marian Strażyc (1894-1943) - ppłk dypl.
Wojska Polskiego. Absolwent szkoły średniej z maturą. Wcielony do służby w armii
rosyjskiej ukończył kurs szkoły oficerskiej. Brał udział w walkach na froncie;
awansowany do stopnia podporucznika, a następnie porucznika (5 XI 1916). Od
jesieni 1917 w I Korpusie Polskim w Rosji, po jego rozwiązaniu w czerwcu 1918
powrócił do kraju. W Wojsku Polskim od listopada 1918. Z dniem 25 XI 1918
mianowany kapitanem, służył w Departamencie Artylerii MSWojsk. na stanowisku
referenta. Podczas wojny polsko-bolszewickiej walczył w szeregach 71 pp. W
latach 1921-1923 słuchacz Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie. Z dniem 1 X 1923
przydzielony do sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu VIII w Toruniu. W latach
1924-1926 wykładowca prawoznawstwa i ekonomii społecznej w Oficerskiej Szkole
Artylerii w Toruniu. Awansowany 17 XII 1924 do stopnia majora ze starszeństwem
od 15 VIII 1924. W latach 1924-26 słuchacz WSWoj. w Warszawie. W r. 1926
przeniesiony do Oddziału III Sztabu Generalnego, gdzie pełnił różne funkcje; od
23 XI 1928 szef wydziału. Z dniem 8 IV 1931 skierowany z Oddziału III SG na
kurs informacyjny broni pancernych dla oficerów sztabowych i dyplomowanych w
Centrum Wyszkolenia Broni Pancernych w Modlinie. 1 X 1931 przeniesiony z
Oddziału III SG do 3 ppanc. na stanowisko zastępcy dowódcy. Po reorganizacji w
broni pancernej od 19 XII 1933 do 6 VI 1934 dowódca 3 Batalionu Czołgów i
Samochodów Panc. w Warszawie, a od VI 1934 do 1938 dowódca 2 Batalionu Czołgów
i Samochodów Panc. w Żurawicy. 1 I 1935 awansowany do stopnia ppłk. dypl. Od X
1938-VI 1939 wykładowca i kierownik przedmiotu taktyka broni pancernej w WSWoj.
w Warszawie. 24 VII 1939 mianowany dowódcą 12 pp w Wadowicach., którym dowodził
podczas wojny obronnej 1939 w składzie 6 DP. Walczył z wrogiem na szlaku
bojowym pułku: pod Myślenicami, nad Dunajcem, potem na Lubelszczyźnie. Po
kapitulacji 6 DP pod Cieszanowem, od 20 IX 1939 w niewoli niemieckiej.
Przebywał w oflagu VII A w Murnau, gdzie zmarł 29 XII 1943. Pochowany na
cmentarzu obozowym.
[8] dantejskie sceny (od
nazwiska Dante, poety wł.) – sceny wstrząsające, straszne, budzące grozę -
wyrażenie określające zwykle zachowanie się ludzi ogarniętych paniką, rozpaczą,
w momencie katastrofy, kataklizmu itp. dramatycznej sytuacji (nawiązujące do scen
opisanych przez Dantego w poemacie „Piekło”, I części „Boskiej Komedii”).
[9] przodek artyleryjski -
pojazd kołowy, będący podporą ogona działa i stanowiący jego przednie półwozie
w czasie marszu, przewożący również skrzynię z amunicją.
[10] Puszcza Solska –
wielki kompleks leśny w południowej części województwa lubelskiego, złożony
głównie z borów sosnowych, w części sztucznie nasadzonych. Puszcza Solska leży
w Kotlinie Sandomierskiej, na Równinie Biłgorajskiej, na południe od pasma
Roztocza. Stanowi przedłużenie Puszczy Sandomierskiej i Lasów Janowskich, z
którymi graniczy od zachodu. Ciągnie się w kierunku południowo-wschodnim aż do
granicy Polski z Ukrainą.
[11] kaem, karabin
maszynowy - samoczynna, zespołowa broń palna strzelająca amunicją karabinową o
kalibrze do 20 mm. Karabiny maszynowe zasilane są taśmą nabojową lub
magazynkiem, gdzie umieszczona jest amunicja. W czasie II wojny światowej
najczęściej używane były ręczne karabiny maszynowe (rkm, erkaem). Do
najpopularniejszych w Europie należały: niemieckie MG, radzieckie diegtiariewy
i polskie browningi.
[12] Armia Czerwona, (właśc. Robotniczo-Chłopska
Armia Czerwona, od 1946 Armia Radziecka) - radziecka formacja zbrojna tworząca,
wraz z Czerwoną Marynarką Wojenną i wydzielonymi jednostkami policji bezpieczeństwa,
siły zbrojne ZSRR. Powołana na podstawie dekretu Rady Komisarzy Ludowych z
1918, początkowo ochotnicza, o ściśle klasowym charakterze, z obieralnymi
dowódcami, bez stopni i rang. Podporządkowana Ludowemu Komisariatowi Spraw
Wojskowych i Morskich, na którego czele w latach 1918-1925 stał L.D. Trocki. W
maju 1918 wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej oraz stanowisko
komisarza politycznego we wszystkich jednostkach od kompanii w górę, zniesiono
ponadto wybieralność dowódców. Od września 1918 sprawy wojskowe należały do
kompetencji głównodowodzącego siłami zbrojnymi Republiki Radzieckiej, J.
Vacetisa. Korpus oficerski liczącej 3 mln żołnierzy (1920) Armii Czerwonej
stanowili byli oficerowie carscy (tzw. wojenspece), którzy w praktyce podlegali
decyzjom komisarzy politycznych (politruków). W latach 1922-1933 Armia Czerwona
prowadziła współpracę szkoleniową z wojskami Republiki Weimarskiej,
umożliwiając Niemcom nierespektowanie ograniczeń wojskowych, nałożonych na nich
wersalskim traktatem pokojowym (1919). Zredukowana po utrwaleniu władzy przez
bolszewików do 600 tys. (1925), 10 lat później, wobec antykomunistycznej
polityki A. Hitlera i ataków Japończyków na Mandżurię, powiększona do 1250 tys.
W 1934 dowództwo nad Armią Czerwoną objął Ludowy Komisarz Obrony. W 1935
utworzono zawodowy korpus oficerski wraz z odpowiednimi rangami wojskowymi.
Silne upolitycznienie Armii Czerwonej przejawiało się m.in. w: kompetencjach
jej Zarządu Politycznego, przynależności dowódców operacyjnych i oficerów do
partii komunistycznej, awansach za zasługi polityczne oraz stałej ingerencji
policji politycznej, i stanowiło podstawową przyczynę jej słabości. W latach
1937-1939 w procesach politycznych (Wielka Czystka) skazano i stracono
większość radzieckiej kadry oficerskiej (m.in. marsz. M. Tuchaczewskiego).
Niepowodzenia w wojnie z Finlandią (wojna radziecko-fińska 1939-1940)
spowodowały wstrzymanie represji politycznych w Armii Czerwonej i powołanie na
stanowiska dowódcze kompetentnych oficerów z generałem G. Żukowem jako szefem
Sztabu Generalnego na czele. W czasie II wojny światowej Armia Czerwona
poniosła straty szacowane na około 7-10 mln osób. Po 1945 liczba żołnierzy
wahała się, w zależności od przyjmowanych tendencji w polityce zagranicznej, od
2 do 5 mln. Od 1953 stale wzrastały wpływy wyższej kadry oficerskiej Armii
Radzieckiej na mechanizmy władzy w ZSRR, doprowadzając do powstania
specyficznego lobby wojskowego obok ugrupowań partii komunistycznej. W sierpniu
1991 brak poparcia ze strony Armii Radzieckiej dla organizatorów zamachu stanu
przeciwko prezydentowi ZSRR M. Gorbaczowowi rozstrzygnął o niepowodzeniu tzw.
puczu moskiewskiego. Kryzys Armii Radzieckiej i jej struktur dowódczych
potwierdziła wojna w Afganistanie (1979-1989) oraz przeciwko Czeczenii (1994-1995).
We wrześniu 1993 ostatnie oddziały Armii Radzieckiej opuściły tereny Polski.
[13] hiobowa wieść (od
imienia Hiob – postać biblijna) - tragiczna, przerażająca wieść, wiadomość o
wielkim nieszczęściu.
[14] izba czeladna - w
dawnych dworach izba, w której mieszkała służba, czeladź.
[15] odyseja (z gr.
Odysseia – poemat epiczny Homera, od imienia gł. bohatera) – długa wędrówka
obfitująca w przygody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz