czwartek, 28 października 2021

Zdjęcie choczeńskiej "Damy z listem"

 Ponad trzy lata temu ukazał się tutaj artykuł na temat obrazu przedstawiającego prawdopodobnie Teklę Letscher, mieszkankę Choczni w XIX wieku.

Teraz dzięki uprzejmości jej prawnuka Tadeusza Królikiewicza pojawiła się możliwość porównania postaci uwiecznionej na obrazie z fotografią Tekli Letscher. Zdjęcie dotarło do mnie za pośrednictwem Marii Biel-Pająk:

Tekla Letscher z wnuczką

Moim zdaniem widać wyraźne podobieństwo rysów twarzy "Damy z listem" i Tekli Letscher, mimo że fotografia została wykonana kilkadziesiąt lat później, niż namalowano obraz. 

Przy okazji można wspomnieć o dalszych losach jej syna Józefa Ferdynanda Letschera, wymienionego w artykule z 2018 roku. Otóż podobnie jak jego ojciec Jan i brat Alojzy został piekarzem - cukiernikiem. Nie wiadomo dokładnie, kiedy opuścił Chocznię, ale w 1877 roku poślubił w Krakowie Annę Łakocińską z Jędrzejowa i został właścicielem firmy „Wyrób cukrów deserowych i czekolady oraz wszelkich gatunków ciast” przy krakowskim Rynku. W 1887 roku wymieniany jest ławnik sądowy. Natomiast w 1889 roku wraz z żoną prowadził kawiarnię/cukiernię przy placu Szczepańskim w Krakowie..

poniedziałek, 25 października 2021

Choczeńska kronika wypadków- część XVI

"Dziennik Cieszyński" z 6 lipca 1909 roku podawał:

W gminie Choczni, 2 kilometry od Wadowic odległej, spaliła się 23 zeszłego miesiąca nowa, jeszcze nie wykończona stodoła Turały, z powodu wadliwej budowy pieca chlebowego. Szkoda nieubezpieczona.

----

"Śląska Gazeta Ludowa" z 15 marca 1936 roku informowała:

Mieszkanka wsi Chocznia, powiat Wadowice, Lachowa, wyszła onegdaj do kościoła, zostawiając dwoje małych dzieci bez opieki. Gdy wróciła do domu, zastała w izbie, pełnej dymu, dzieci leżące bez życia na podłodze. Na krzyk nieszczęśliwej matki przybiegli sąsiedzi i wynieśli maleństwa z izby na świeże powietrze. Natychmiast przystąpiono do ratowania dzieci, a gdy przez dłuższy czas nie mogły odzyskać przytomności, przewieziono je do szpitala powszechnego w Wadowicach. Tu dopiero dzieci odzyskały przytomność. Jak się okazuje, Lachowa wychodząc z domu, zostawiła ogień w piecu i masę słomy, która służyła im do spania. Dzieci po wyjściu matki zaczęły się bawić słomą przy piecu, a w końcu roznieciły ogień, który strawił ją doszczętnie. Na szczęście nie zapaliło się nic więcej, gdyż dzieci spłonęłyby żywcem. Jednakże dym zaczadził dzieci i z trudem tylko dało się je uratować od śmierci. Stan ich jest ciężki. 

Jedynymi Lachami z Choczni, którzy pasują do opisu zaczadzonych dzieci, byli Władysław Lach (1931-1994) i jego brat Zdzisław Lach (1934-2009), synowie Jana i Heleny z domu Wójcik. Wkrótce po tych wydarzeniach przyszła na świat ich siostra Delfina.

----

"Kronika Beskidzka" zamieściła krótką notatkę o wykolejeniu lokomotywy w Choczni w dniu 9 września 1978 roku:

W miejscowości Chocznia nastąpiło wykolejenie lokomotywy spalinowej, ciągnącej skład osobowy relacji Kalwaria- Bielsko-Biała. Przerwa w ruchu trwała kilka godzin. Żaden z pasażerów pociągu nie odniósł obrażeń.

----

Informacja o wypadku w Choczni w 1987 roku znalazła się nawet w wychodzącym w Koszalinie i w Słupsku "Głosie Pomorza" (z 30.06.1987):

W Choczni koło Wadowic w województwie bielskim miał miejsce tragiczny wypadek drogowy. Prowadzący samochód wartburg Jerzy M. jadąc z nadmierną szybkością w czasie wyprzedzania zderzył się z jadącym z przeciwnej strony fiatem 126p. W wyniku zderzenia śmierć na miejscu wypadku poniósł kierowca malucha Tadeusz T. i trzech jego pasażerów. Kierowca wartburga wyszedł z wypadku bez szwanku.


czwartek, 21 października 2021

Znani potomkowie chocznian- ksiądz Adam Drożdż

 Zmarły w ubiegłym roku ksiądz Adam Drożdż urodził się w Bielsku 20 grudnia 1949 roku, jako najstarsze dziecko pochodzących z Choczni Franciszka Drożdża i Tekli Drożdż z domu Drapa.

Ks. Adam Drożdż
zdjęcie ze strony internetowej parafii Goleszów

Pośmiertne wspomnienia o ks. Drożdżu zostały opublikowane na stronie internetowej parafii goleszowskiej, w której przez 35 lat sprawował posługę duszpasterską oraz Gościa Niedzielnego, bielskiej diecezji i Urzędu Gminy w Goleszowie. Możemy w nich przeczytać między innymi, że:

  • w 1967 roku wstąpił do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie,
  • święcenia kapłańskie przyjął 11 kwietnia 1974 roku z rąk biskupa Herberta Bednorza,
  • po święceniach kapłańskich pracował jako wikariusz w Chorzowie, Jastrzębiu–Zdroju i w Piekarach Śląskich,
  • w roku 1985 został mianowany proboszczem parafii św. Michała Archanioła w Goleszowie,
  • w 1994 roku został mianowany kanonikiem, a rok później, po utworzeniu diecezji bielsko–żywieckiej, dziekanem dekanatu goleszowskiego,
  • w 2010 roku papież Benedykt XVI nadał mu godność kapelana Jego Świątobliwości (prałata),
  • w 2015 roku ks. Prałat Adam Drożdż został odznaczony Laurem Srebrnej Cieszynianki za zaangażowanie w szeroko podejmowane działania o charakterze społecznym i ekumenicznym, za pomoc potrzebującym, pielęgnowanie tradycji i historii Ziemi Goleszowskiej,
  • w czasie swej 35-letniej posługi w parafii św. Michała Archanioła w Goleszowie bardzo dbał o stan parafialnego kościoła, przeprowadził jego gruntowny remont, obejmujący pokrycie dachowe, tynk, malowanie kościoła wewnątrz, odnowienie złoceń i malowideł ściennych. Doprowadził również do wyremontowania budynku plebani i czytelni katolickiej, która została wyposażona w meble i nagłośnienie.  W ostatnich latach swojej posługi zadbał o parking w placu czytelni oraz obejście kościoła i wejścia (główne i boczne do kościoła) zwracając przy tym uwagę na udogodnienia dla osób niepełnosprawnych,
  • w parafii goleszowskiej opiekował się chórem Gloria i wspólnotą Róż Różańcowych. Wspierał inicjatywy innych grup parafialnych dotyczące między innymi organizacji przedstawień teatralnych o różnorodnej tematyce, koncertów muzycznych czy nabożeństw ekumenicznych. Organizował w czytelni spotkania okolicznościowe i tematyczne. Kierował zespołem redagującym album poświęcony Ziemi Goleszowskiej i parafii. Aktywnie włączał się w organizację dożynek, wigilijek, akcji charytatywnych starając się w codziennym życiu realizować praktyczny, żywy ekumenizm. Organizował wspólnie z Gminnym Ośrodkiem Pomocy Społecznej w Goleszowie i instytucją Caritas Polska akcje pomocowe dla najbardziej potrzebujących. Wprowadził godzinne nabożeństwo do Matki Bożej w pierwszą sobotę z czasem na prywatną adorację Najświętszego Sakramentu, godzinę świętą w każdy czwartek, nabożeństwo ku czci św. Michała Archanioła oraz modlitwę do św. Michała Archanioła.

Ksiądz Adam Drożdż zmarł 23 grudnia 2020 roku. Tydzień później spoczął na cmentarzu w Goleszowie po dwudniowych uroczystościach pogrzebowych z udziałem biskupów Romana Pindla i Piotra Gregera.

Zdjęcie z uroczystości pogrzebowych
ze strony internetowej parafii Goleszów


poniedziałek, 18 października 2021

Wspomnienia legionisty z pobytu w Choczni w 1914 roku- część I

 Pochodzący ze Szczawnicy Tadeusz Chełmecki w 1914 roku jako żołnierz Legionów Polskich stacjonował w Choczni. Swoje wspomnienia z tego okresu opublikował w 1931 roku w "Panteonie Polskim" pod tytułem "Z Krakowa na Sybir". W ich pierwszej części można przeczytać, co następuje:

Zawagonowali nas1, odwieźli do Wadowic i piechotą do Choczni. Idziemy jak możemy, dosyć duża część boso, ja w jednym lakierku, bo mi noga spuchła; jakoś wreszcie doszliśmy i wraz z drugim plutonem kwaterujemy w stodołach proboszcza2, a reszta we wsi. Na odpoczynek postawili nas przed pewnym domem za Wadowicami. Wszystkie "pensjonarki" wyszły, niedwuznacznie nas zapraszając, lecz nikt się jakoś nie kwapił, jeden tylko na oczach całego batalionu wlazł tam. Donny również z nim zniknęły, bo na wymyślania naszych brakło im wreszcie konceptu. Tym gościem, jak się okazało, był jakiś feldwebel3 austriacki. Jak on się do nas dostał, Bóg raczy wiedzieć. Ćwiczymy. Deszcz, słota, wszystko jedno, aby prędzej. Nudzi nam się, bo wyglądamy jak kupa obdartusów, a o mundurach nic nie wiadomo. Chłopi ogromnie przychylnie do nas się odnoszą, ale mimo to bieda już nas źreć zaczyna; no i to, że po ćwiczeniach niema co robić. W naszej trójce trzymamy się razem. Do miasta nie chodzimy, bo niema po co, a po drugie to i wstyd w naszych cywilach po tyralierce, ciągłem padaniu, itp. Od czasu do czasu zachodzimy na pogawędkę do miejscowego ks. wikarego4, znajomego któregoś z naszych kolegów. Nasz dowódca plutonu jakiś niemrawy, nic do nikogo nie przemówi, zdaje się, jakby patyk połknął; w gruncie dobry chłop, ale go  nie lubimy.

Przyszedł bataljon z Kielc. Dowódca naszego bataljonu, obywatel Kitay, wygląda morowo. Lubimy go. Dowódcy kompanji zmieniają się ciągle. Z Krakowa wyszedł z nami obywatel Chełmicki, obecnie zaś dowódcą jest ob. Stryj5. Tego feldwebla zrobili dowódcą drugiego plutonu. Wściekli jesteśmy na niego, bo pomiata ludźmi; nami nie – lecz ten drugi pluton to naprawdę biedny. Po polsku tak kaleczy, że go czasem zrozumieć nie można. Zaczynają się szemrania i sarkania. Niektórzy całkiem w zapale ostygli. Co prawda, to to spanie na klepisku, gdzie się nawet wyciągnąć dobrze nie można i ten brak wszystkiego, bielizny, menażek, zaczyna się dawać we znaki, a najbardziej to, że wyglądamy naprawdę obdarci, powalani; ja już też chyba niedługo będę chodził boso, bo lakierki moje do ćwiczeń zupełnie się nie chcą przystosować i już niedługo się rozlecą. Niektórzy, którym już pieniądze wyszły, zaczynają przebąkiwać, że nas niepotrzebnie tak maltretują, bo co innego jest front, a co innego tutaj i gdyby się tylko dało, powróciliby do Krakowa, że z Legjonów nie wystąpią, ale poco to cierpieć taką nędzę, kiedy ci, którzy ćwiczą w Krakowie, żyją w porównaniu z nami jak panowie. Profesor6 i architekt pytali mię się, czy wróciłbym do Krakowa, jakby wolno było; odpowiedziałem, że nie. Ja sobie też nie wyobrażałem, że to się tak zacznie, lecz mimo to nie wrócę, bo kto mi zresztą zaręczy, że nas znowu z Krakowa nie wyślą i to samo znowu będzie, z tą tylko różnicą, że później wymaszerujemy na front. Z drugiej strony, zastanawiając się nad tem, gdy sobie przypomniałem śmierć matki, jej rozkaz, gdy przed śmiercią kazała mi gdzie ulokować siostrę, a samemu iść do Legjonów, błogosławieństwo chorego ojca, przesłane mi w liście, bom się z nim nawet nie pożegnał, ten zapał w Krakowie, ta radość szalona przyjętych do Legjonów, a rozpacz i płacz odrzuconych - postanowiłem, choć Kraków kusi - nie cofać się. Wszak to od 27 sierpnia, tj. dnia mojego wstąpienia zaledwo kilka dni upłynęło, a już bym się miał wracać? Coby mi na to matka, gdyby żyła, powiedziała, a co ojciec7? Ja myślałem, że ojciec będzie mię zatrzymywał i dlatego nie pojechałem się z nim pożegnać, a ojciec życzy mi spełnienia mych marzeń, życzy mi wolnej Polski i pisze: "Dobrześ zrobił, żeś do mnie nie przyjechał, mnie nic nie pomożesz, a tam każdej chwili szkoda; cieszę się bardzo, żeś wstąpił; żeś odgadł moją myśl. Ja cię zachęcać nie chciałem, lecz przypomnij sobie, że mnie uczył wujek, który uciekł z więzienia w Orle, przykuty do ściany za 63 rok8. Niech Ci Bóg da powrócić zdrowo i zobaczyć Wolną Polskę, bo widać kochasz Ją, gdyś wstąpił do Legjonów, a żew tem życiu, zdaje się, już się nie zobaczymy, listem tym przesyłam Ci ostatnie moje błogosławieństwo".

Legjon wschodni podobno rozwiązali i wcielili do austrjackiego landszturmu9, bo nie chciał przysięgać, a my, którzyśmy postanowili wytrwać, bo cóż znaczy dla nas przysięga pod przymusem, rozejdziemy się sami, bo nam zimno w stodołach?

Felek10 to jest taka miła małpa, że niech Bóg broni. Nasz pluton poszedł na wartę. Mnie wyznaczyli do lekarzy i na izbę chorych, poco nie wiem. Całe popołudnie nic nie robiłem, siedziałem tylko i czekałem na jakie polecenie lekarzy. Wieczorem puścili mię na kwaterę; gdym przyszedł, a położyłem się w sąsieku na sianie, bo dzisiaj miejsca dużo; Felek, Artur Jarzembiński11, prawnik, Wałek, robotnik i Franek Zajączkowski, gimnazjalista, grali we karty na boisku. Świeca w menażce, a oni zacietrzewieni tłuką, że aż hej. Granie w karty u nas surowo wzbronione, no a za palenie światła w księżej stodole to już kara nam grozi, chyba gorsza od mąk piekielnych. Gdy Już zasypiałem, słychać nagle brzęk szabli, światło zgasło momentalnie, ale natychmiast zapalił ktoś latarkę elektryczną. Podsunąłem się, aby zobaczyć kto wszedł i co to będzie. Na klepisku wszyscy, grający udają, że śpią, karty jednak i pieniądze leżą koło nich, oprócz Felka, który wszystko pochował i jeszcze miał czas właściwie na swojem miejscu się położyć. Do stodoły wszedł dowódca drugiego plutonu, ten znienawidzony feldwebel austriacki. Naprzód zbudził Artura.

- Obywatelu, jak się nazywacie?

- Jarzembiński.

Drugiego obudził Franka Zajączkowskiego, trzeciego - Wałka.

- Obywatelu, jak się nazywacie?

Ten nic. Nareszcie po solidniejszem kopnięciu, Wałek się obudził.

- Jak się nazywacie obywatelu?

- Wałek, a co się stało?

- Jutro się dowiecie przy raporcie. Wszyscy z pierwszego plutonu?

- Tak.

Przychodzi do Felka i zaczyna go kopać nogą. Felek nic, jakąś dobrą chwilę trwało to kopanie, nareszcie pan feldwebel, widząc, że w ten sposób Felka się nie dobudzi, pochylił się nad nim i zaczyna go tarmosić. Felek sztywny jak drewno rusza się w tą i drugą stronę całem ciałem, aIe o przebudzeniu ani mowy. Ci trzej rozbudzeni już się nie mogą wstrzymać od śmiechu z min Felka, które robi, gdy go feldwebel twarzą ku nim obróci. Nareszcie po długiej chwili tego tarmoszenia, Felek skurczył prawą nogę w kolanie i z całej siły kopnął feldwebla, wrzeszcząc: "Kusz ty ... synu!"

Feldwebel się wywalił, lecz natychmiast się poderwał i Felek już rozbudzony w tej samej chwili się podniósł, udając że dopiero teraz zobaczył, że to dowódca drugiego plutonu, stanął tak przeraźliwie przepisowo na baczność, że wszyscy, ilu nas było w stodole, ryknęliśmy śmiechem.

- Jak się nazywacie, obywatelu?

Felek udaje, że ze strachu mowę stracił i robi tak pocieszne miny, że my się zanosimy od śmiechu.

Jak się nazywasz, ty cham, kanalia?

- Nie cham, tylko Fijołek.

- Jutro wszystkie do raportu.

Wyszedł, żegnany już nie śmiechem, ale wyciem. Długi czas jeszcze nie mogliśmy usnąć, gdyż chyba przez godzinę po tem zajściu co chwila wybuchaliśmy salwami śmiechu.

CDN

----

1 wyjazd tego oddziału Legionów nastąpił z Olkusza

2 proboszczem w Choczni był wtedy ks. Józef Dunajecki

3 sierżant w wojsku austriackim

4 mowa o księdzu Franciszku Żaku

5 być może chodzi o Feliksa Gwiżdża pseudonim "Stryk"

6 we wcześniejszej partii wspomnień jako Tync, być może chodzi o Bolesława Tynca

7 rodzicami autora wspomnień byli Jan i Maria ze Studnickich

8 chodzi o Powstanie Styczniowe

9 pospolite ruszenie w wojsku austriackim

10 we wcześniejszej partii wspomnień jako Feliks Maciejowski

11 Artur Jarzębiński, porucznik żandarmerii (1933), spoczywa na cmenatrzu garnizonowym w Toruniu

czwartek, 14 października 2021

Choczeńska kronika policyjna- część 8

 1920

"Gwiazka Cieszyńska" z 15 maja 1920 roku podawała, że:

W niedzielę 9 maja przyjechał Franciszek Ogiegło z Choczni w Galicyi w odwiedziny do swego szwagra w Karwinie. Na dworcu w Orlowej słyszał, jak grupa ludzi mówiła między sobą, że bolszewicy biją Polaków. Na to oświadczył Ogiegło, że to nieprawda, że właśnie Polacy biją bolszewików i są już w Kijowie. Z powodu tego oświadczenia aresztowali go tajni agenci czescy i zaprowadzili na policyę w Orłowej, gdzie mu odebrano pieniądze i trzymano w areszcie od godziny 9 rano do godziny 9 wieczorem, poczem tych samych dwóch agentów czeskich odprowadziło go w stronę lasu na granicę Dąbrowy i tam zbiło go kijami do utraty przytomności. Z zwróconych mu pieniędzy brakowało jednego banknotu 500-koronowego, który widocznie skradli tajni agenci.

1924

"Goniec Śląski" z 10 kwietnia 1924 roku donosił:

Policja aresztowała 11 osób za włóczęgostwo, a niejakiego W. W. z Choczni powiat Wadowice za kradzież z włamaniem, K. H. za kradzież złotego zegarka, a B. J. za podejrzenie uprawiania nierządu zarobkowego.

1934

Dziennik "Siedem groszy" z 15 marca 1934 roku informował:

Maksymilian Wójcik zamieszkały w Choczni powiat Wadowice płacił za kiełbasę w restauracji Rudolfa Kleimana 10-złotową srebrną monetą. Kleimanowi wydała się moneta owa podejrzana, o czem zawiadomił komisarjat bielski. Wójcik nie mógł podać, od kogo otrzymał falszywą monetę.

1989

W "Kronice Beskidzkiej" - wydanie z 23-29 listopada 1989 roku - ukazała sie krótka notatka dotycząca zdarzenia z 11 listopada:

Stanisław S. z Choczni ukradł ... gęś Władysławowi Sz. z Rzyk. Gęś gęgała tak głośno, że usłyszano ją aż w Andrychowie. Milicjanci z tutejszego RUSW podjęli pościg za złodziejem i ujęli go z łupem. Zlodziej miał tylko kaszę na obiad !

1998

Miesięcznik "Śląsk" z czerwca 1998 roku odnotował, że:

Zabytkowy obraz Trójcy św. z końca ubiegłego wieku skradziono z kaplicy cmentarnej w Choczni, wycinając płótno z ram.

poniedziałek, 11 października 2021

Adam Wójcik- gogolinianin z wyboru Arbeitsamtu

 W grudniowym wydaniu miesięcznika "Panorama Ziemi Gogolińskiej" z 1996 roku ukazał się artykuł Krystiana Szafarczyka pod tytułem Gogolinianin z wyboru "Arbeitsamtu",1, w którym autor przedstawił ciekawe losy urodzonego w Choczni Adama Wójcika2, powojennego mieszkańca opolskiego Gogolina:

Kiedy wybuchła wojna Adam Wójcik miał 17 lat i ukończoną Szkołę Przemysłową w Wadowicach, gdzie zdobył zawód stolarza. Przed wrześniem '39 zdążył jeszcze zaliczyć pierwszy rok Przysposobienia Wojskowego, które szkoliło kadrę rezerwową dla wojska. Wybuch wojny zastał go w rodzinnej Choczni pod Wadowicami, gdzie rodzice gospodarzyli na 7 hektarach. Uciekając przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi trafił aż pod Wołyń, ale po dwóch miesiącach tułaczki powrócił do Wadowic. Ze wschodu do Polski wkroczyli Rosjanie, więc nie pozostawało nic innego, jak powrót w strony rodzinne, zajęte już po kampanii wrześniowej przez Niemców. Do 1941 roku imał się różnej roboty, a jak trzeba było to pracował także i dla Niemców, którzy zatrudnili go np. do prac remontowych w miejscowych koszarach. Potem Arbeitsamt skierował go do firmy budowlanej „Alfred Rapp”, przeprowadzającej remonty budynków po wysiedlonych na Lubelszczyznę Polakach. Otrzymywali je Niemcy przesiedleni tu z Ukrainy i Rumunii. Właściciel firmy pochodził z... Karłubca3, więc kiedy pan Adam otrzymał nakaz pracy przymusowej skierowano go, wraz z dwoma innymi mieszkańcami Wadowic, do Gogolina. Jego zatrudnił mistrz stolarski Konrad Matuszek, „przyzwoity stolarz” - jak jeszcze dziś mówi o dawnym swoim pracodawcy pan Adam. Pracował pan Adam u Matuszka do zakończenia działań wojennych. Był u niego czeladnikiem, a wraz z nim zatrudniał pan Matuszek także uczniów z Gogolina: Karola Waloszka, Antoniego Adamca, Piusa Skowronka... Wszyscy mówili po polsku, pan Matuszek też, chociaż oficjalnie było to zabronione. Warunki w stolarni były nie najgorsze. Miał swój kąt i zapewniony obiad. Otrzymywał też wynagrodzenie za swoją pracę (17 marek); nie było to dużo, ale jakoś tam musiało wystarczyć na wyżywienie i drobne wydatki. Otrzymywał też kartki żywnościowe. Racje były niewielkie, ale bywało, że miejscowy piekarz sprzedał chleb bez kartek a masarz kawałek pośledniejszej kiełbasy. Miał też możliwość korzystania z kart urlopowych. Po uzyskaniu zezwolenia przez niemiecką policję mógł odwiedzić rodzinę w Wadowicach. Była też w Gogolinie inna grupa Polaków; wszystkich obowiązywał nakaz noszenia na ubraniach litery „P”. Jej brak powodował narażenie się na sankcje policyjne. Nosiło się ją jednak często pod klapą. Sam zapłacił za to karę. Trzeba było więc wystrzegać się członków NSDAP (ale takich w Gogolinie było niewielu). Najgorzej wspomina kierownika szkoły, Rychtera, który zasłynął jako nadgorliwy nazista. Mimo, iż oficjalnie zabroniony był kontakt z Polakami, gogolinianie nie unikali ich i rozmawiali z nimi na ogół po polsku, co dla pana Adama i innych Polaków było wielką niespodzianką. Dla nich, pochodzących z Generalnej Guberni a przebywających tu przymusowo, Gogolin wcześniej jawił się jako typowe miasteczko niemieckie położone w Rzeszy, gdzie nikt nie potrafi porozumieć się po polsku i gdzie wszyscy są wrogo nastawieni do Polaków. Dopiero tutaj uczyli się historii tej ziemi. Dziś wspominając tamte okupacyjne czasy pan Adam z wielką życzliwością i sympatią opowiada o stosunku mieszkańców Gogolina do pracujących tu przymusowo Polaków. Nawet niektórzy niemieccy policjanci nie okazywali wrogości. Polakom też nie zabraniano spotykania się ze sobą; rozmawiali wtedy o pozostawionej rodzinie, o polityce, o toczącej się wojnie... Na niedzielne nabożeństwa chodzili do miejscowego kościoła (choć Polakom oficjalnie czynić tego nie było wolno). Msze odprawiane były po niemiecku, ale bywało, że śpiewano w kościele - zwłaszcza kolędy - także i po polsku. Kilkuletni pobyt w Gogolinie i praca u pana Matuszka sprawiły, że nawiązały się pomiędzy nimi stosunki wręcz koleżeńskie. Majster Matuszek swego pracownika traktował jak wszystkich pozostałych: liczyła się dobra robota, a jako iż pan Adam fachowcem był niezłym, podstaw do konfliktów nie było praktycznie żadnych. Wojna w Gogolinie nie miała dramatycznych wymiarów, toczyła się gdzieś daleko. Tu było spokojnie i względnie bezpiecznie. 

Dopiero wkrocze­nie wojsk sowieckich w styczniu '45 (pan Adam pamięta, że było to w nocy z niedzieli na poniedziałek) stało się poważnym dramatem dla mieszkańców Gogolina, których sowieci traktowali bez wyjątku jak Niemców. Pierwsi jednak czołgiści, jacy pojawili się na ulicach miasta, nie okazywali zbytniej agresji i w tych pierwszych dniach „wyzwolenia" obyło się bez dramatycznych ekscesów. Gorszy był „drugi rzut”: do dziś w pamięci wielu pozostali pijani sowieccy żołnierze, którzy gwałcili, rabowali, mordowali...Potem nastąpiły wywózki do Rosji. Taki los spotkał także stolarza Matuszka, który jakimś jednak cudem przeżył to zesłanie i powrócił do Gogolina. 

Adam Wójcik tego w Gogolinie już nie widział.  Na trzeci dzień po wkroczeniu Rosjan rozpoczął wędrówkę do rodzinnych Wadowic. Wcześniej zniszczył wszystkie dokumenty opatrzone hitlerowskimi godłami: - „Ruskie czytać nie umieli, ale niemieckie pieczęcie rozpoznawali. Nim takim wytłumaczysz co i jak, już cię brali za Niemca, a wtedy mogło być różnie”. Dziś panu Adamowi brakuje tych dokumentów, ale wtedy ich zniszczenie uznał za przejaw rozsądku i roztropności. Do rodzinnej Choczni szedł cały tydzień. Nie nacieszył się jednak zbyt długo odzyskaną swobodą i wolnością. Już po paru miesiącach otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. I właściwie to dla niego wojna zaczęła się po raz drugi. Służył bowiem w 53 Pułku Piechoty, który toczył krwawe boje z UPA. Wśród listów, jakie pisał z wojska, były i te adresowane do Gogolina. Do Konrada Matuszka, u którego w czasie wojny przymusowo pracował. Musiał więc zapisać się Matuszek w pamięci pana Adama z jak najlepszej strony.A potem, prawie bezpośrednio po powrocie do cywila, pojawił się pan Adam Wójcik w Gogolinie i przez półtora roku - już „dobrowolnie”- pracował właśnie u pana Matuszka. I w Gogolinie pozostał do dziś. Przywiózł też tutaj z dalekiego Pomorza żonę, z którą dochował się trójki dzieci (dwóch synów i jedną córkę). Jest też dziadkiem czwórki wnucząt.

- „Wie pan, wydaje mi się, że jestem gogolinianinem od zawsze - mówi. - Wrosłem w ten Gogolin tak bardzo, że nie wyobrażam już sobie życia gdzie indziej. A to sprawa chyba ludzi, którzy tu mieszkają, ich życzliwości zarówno dla „swoich”, jak i dla przyjezdnych. Tu naprawdę nie ma podziałów narodowościowych, tak chętnie wyolbrzymianych w mediach. Albo jesteś drań i łobuz, albo jesteś człowiek porządny. To jedyne kryte­rium podziałów”. 

Aż do emerytury pracował pan Adam w Zakładach Wapienniczych. Był tam stolarzem, kierownikiem kadr i brygadzistą na pakowni. Był też ławnikiem sądowym, kuratorem społecznym, radnym. Był też korespondentem terenowym ogólnopolskiej gazety branżowej „Przemysł Materiałów Budowlanych”.

Kiedyś, był to bodajże rok 1962, na jej łamach napisał: „(...) Byłem na robotach przymusowych tu w Gogolinie, w miejscowości, w której również obecnie pracuję. Według zarządzenia miałem nosić znak „P”. Jaki był sens tego zarządzenia? Chodziło o to abyśmy byli napiętnowani znakiem hańby, by każdy Niemiec należący do „Herrenvolku” wiedział, że ma do czynienia z „niższą rasą”. Odgórne zarządzenia mówiły również, że moje miesięczne wynagrodzenie za pracę od rana do nocy nie może przekraczać 17 marek. Tak uczył faszyzm. On chciał rozpalić nienawiść w narodzie niemieckim do Polaków i innych narodowości. (...)  Mieszkańcy Gogolina nie przestrzegali wydanych zarządzeń. Ich los zresztą wiele nie różnił się od naszego. W wielu przypadkach to byli także Polacy…”


1 Arbeitsamt- z niem. urząd pracy; tu niemiecki urząd pracy w okresie okupacji, wysyłający Polaków na przymusowe roboty.
2 Adam Wójcik urodził się w Choczni 21 grudnia 1922 roku. Był synem Stanisława Wójcika, działacza samorządowego i społecznego oraz Honoraty z domu Paterak. Miał 5 sióstr (Apolonię, Stefanię, Marię, Annę i Helenę) oraz 3 braci (Jana, Franciszka i Stanisława).
3 Karłubiec- dawna wieś, obecnie dzielnica Gogolina.

czwartek, 7 października 2021

Metryka Józefińska - Niwa IV

 Na koniec prezentacji zapisów Metryki Józefińskiej z lat 80. XVIII wieku Niwa IV:

Niwa Sołtysia

graniczy od Wschodu z Drogą Góralską od Ponikwie1 oddzielaiącą Grunta Sołtysie od Zawadzkich Gruntów

na Południe od Lasu kontrowersionalnego2 do Lasów Zwierzchnościńskich3

z Miedzą oddzielaiącą grunt Snoza zwany od Sołtystwa należący do Gruntu Grzegorza Strzeżonia

przez Dział do Rzeki Choczenki daley około Tomasza Rudzkiego

oddzielaiąc Grunt od Stawku Kochanek zwany do Sołtystwa należący

ku drodze do Inwałdu na Zachód

z tąż samą drogą oddzielaiącą Grunta Sołtysie i Inwałdzkie

na Północ graniczy Droga Szymona Drapy do Sołtystwa należącego

od Gruntów Macieja Haczka po Rzekę Choczenkę

za którą miedza przez Dział ciągnąca się od Gruntu Urbana Grabowskiego4 do Sołtystwa oznacza

i z Groblą, Lasem do Sołtystwa należącym aż po Drogę Ponikiewską.

  • Sołtystwo i grunta tak Dworskie iako i Poddanych w tey Niwie zamykaią się:
  1. Dwór Michała Dunina (nr 83) ze stayniami, wozownią, oborą, stodołami i podworcem, sad, pola orne, łowisko na Stawku w Rzyczkach, krzaki, las jodłowy (1/3) i olszowy (2/3), pastwisko, las Olszowiec, polana, las jodłowy i kontrowersyonalny, Staw Kochanek, Iziebny, Młyński i Szczurowski, bagno między stawami, kamieniec, razem 52 parcele, ograniczone przez Drogę Zawadzką, Drogę Góralską czyli Kaczyńską, przykopę, Dział, Górnicę, Górki i Głownik, Grabowiec, Drogę ponad wieś idącą, Granicę Inwałdu i pola sąsiadów.
    2. Szymon Drapa (dom nr 133)-  plac pobudynkowy ze stodołą, sad, wierzchowina Stawu Szczurowskiego, pola orne, krzaki, razem 7 parcel, ograniczony przez przykopę, Drogę przez wieś idącą, granicę inwałdzką, grunta sołysie i sąsiadów.
    3. Młyn (nr 132) z ogródkiem.
    4. Kanty Ryczko (dom nr 82)- plac pobudynkowy, sad, pola orne, razem 5 parcel, ograniczonych przez Dolinę pod Gruszkami, Drogę Zawadzką, grunta sołtysie i sąsiadów.
    5. Urban Grabowski (dom nr 81)- plac pobudynkowy, ogród, pola orne, razem 3 parcele, ograniczone przez Dolinę pod Gruszkami, Drogę Zawadzką, grunta sołtysie i sąsiadów.
    6.  Jan Radwan (dom nr 131)- plac pobudynkowy, pola orne, razem 4 parcele, ograniczone przez przykopę, Dział, Drogę Zawadzką, grunta sołtysie i sąsiadów.
    7. Roch Ryczko (dom nr 86)- plac pobudynkowy, sad, pola orne, razem 4 parcele, ograniczone przez Dział, Drogę Zawadzką, grunta sołtysie i sąsiadów.
    8. Woyciech Kwiatkowski (dom nr 87)- sad, pole orne, razem 2 parcele, ograniczone przez grunta sołtysie i sąsiadów.
    9. Szczęsny Szczypta (dom nr 84)- plac pobudynkowy, łąka, pole orne, razem 2 parcele, ograniczone przez granicę zawadzką, grunta sołtysie i sąsiadów.
    10. Wacław Tuszyński (dom nr 85)-  ogród, pola orne, razem 3 parcele, ograniczone przez grunta sołtysie i sąsiadów.
    11. Tomasz Trzop (dom nr 83)-  ogród pola orne, razem 4 parcele, ograniczone przez drogę, grunta sołtysie i sąsiadów.


1 grunty sołtysie nie dochodziły do granicy z Ponikwią, oddzielał je od niej Las Pański

2 to las o spornej własności między Sołtystwem (Duninem) a właścicielem wsi (Starowieyskim)

3 Las Pański, to znaczy Starowieyskiego

4 współczesna forma tego nazwiska to Graboń


poniedziałek, 4 października 2021

Nowe informacje o dawnych plebanach choczeńskich

 Wójt żywiecki Andrzej Komoniecki w spisanym przez siebie "Dziejopisie Żywieckim" pod rokiem 1585 zanotował między innymi, że:

"Tegoż roku w Kętach było morowe powietrze od święta świętej Małgorzaty, aż do Narodzenia Pańskiego, w którym umarło ludzi 947 i Wojciechowi Młynarskiemu już pogrzebionemu głowę ucięto, a trzy księża tamże umarli. Także w Wadowicach było, gdzie ludzi umarło na 300 i ks. Mikołaj Choczeński, pleban umarł, co także i w Cieszynie było zumierało ludu wiele."

 Zapis odnośnie ks. Mikołaja Choczeńskiego można rozumieć na dwa sposoby- albo był to pleban wadowicki o nazwisku Choczeński, albo zmarły w Wadowicach choczeński pleban Mikołaj.

W świetle "Akt Oficjalatu i Wikariatu Generalnego Krakowskiego" z lat 1583-1585 prawdziwa okazuje się być ta druga interpretacja notatki Komonieckiego:



21 lutego 1586 roku szlachetnie urodzony Krzysztof Komorowski z Komorowa, pan na Żywcu i wójt wadowski, na mocy patronatu nad parafią choczeńską przedstawił władzom kościelnym kandydaturę księdza Marcina z Zatora, plebana frydrychowskiego, na objęcie wakującego po śmierci dotychczasowego proboszcza Mikołaja Malzy (Nicolai Malzy) beneficjum choczeńskiego. Od tego czasu, aż do co najmniej 1598 roku ks. Marcin z Zatora dzielił posługę we Frydrychowicach z opieką nad kościołem i parafią choczeńską.

----

Z listy choczeńskich proboszczów i administratorów parafii (link) należy wykreślić dwa nazwiska:

- ks. Stanisława Wojnowskiego,

- ks. Walentego Łazowskiego.

podawanych wyżej "Akt Oficjalatu i Wikariatu Generalnego Krakowskiego" wynika jednoznacznie, że obydwaj pełnili wprawdzie posługę proboszczów w drugiej połowie XVI wieku, ale nie w Choczni, lecz w miejscowości Kocina, w parafii św. Barbary (obecna diecezja kielecka). Ponieważ w sporządzanych po łacinie dokumentach nazwy Chocznia i Kocina (Coczina) miały zbliżony zapis, to bywały często ze sobą mylone. Takiej pomyłki nie ustrzegł się na przykład Zdzisław Pietrzyk w "Księdze egzaminów do święceń w diecezji krakowskiej z lat 1573-1614".