poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Choczeńscy wikariusze- ksiądz Stanisław Walter

 


Trzyletnia posługa w Choczni księdza Stanisława Waltera jest pamiętana do dziś przez najstarszych mieszkańców, których uczył religii i przygotowywał do I Komunii w szkole w górnej części wsi. Postać tego kapłana zmarłego po wojnie w tragicznych okolicznościach w wieku zaledwie 35 lat opisał jego rodak z Cięciny koło Żywca Wawrzyniec Ficoń w książce "Stanisław Walter. Harcerz, Kapłan, Męczennik. Wspomnienie w 100-lecie urodzin".

Stanisław Walter urodził się w Cięcinie 30 października 1913 roku jako syn Franciszka Waltera i Marii z domu Skrzypek. Trzy dni później został ochrzczony w miejscowym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Gdy miał trzy lata, zmarł jego ojciec i odtąd wychowaniem małego Stanisława i jego siostry Anny zajmowała się tylko matka. Sytuacja materialna, w jakiej się znaleźli Walterowie, była bardzo ciężka, a dalsze przetrwanie zawdzięczali pomocy dziadków Stanisława- Franciszkowi i Marii Skrzypkom, którzy łożyli na ich utrzymanie. Dzieciństwo Stanisława Waltera przypada na okres I wojny światowej i początków kształtowania się niepodległej Polski. Początkowo uczęszczał do szkoły powszechnej w Cięcienie, gdzie jak pisze Wawrzyniec Ficoń:

Z latami z nieśmiałego ucznia stał się uczniem bardziej ciekawym – żądnym wiedzy. Na efekty nie trzeba było długo czekać – za dobre wyniki w nauce odbiera nagrody, a na końcu roku wyróżnienia. Już w podstawówce zauważono, że ma wrodzony talent do rysowania i malowania.

Dalsza edukacja zdolnego chłopca stanęła pod znakiem zapytania ze względu na wspomnianą wyżej trudną sytuację materialną Walterów i by ulżyć matce, Stanisław rozważał podjęcie pracy fizycznej w odlewni w Węgierskiej Górce. Jednak i tym razem z pomocą pośpieszyli dziadkowie, przez co ich wnuk mógł podjąć naukę w żywieckim gimnazjum. Wcześniej uczęszczali do niego dwaj bracia jego matki.  Młody gimnazjalista uczył się dobrze, był uczniem pilnym i zdyscyplinowanym pomny nakazom babci, która wprowadziła go w progi gimnazjum - pisze Wawrzyniec Ficoń. I dalej: Stanisław będąc dla otoczenia przykładem pracowitości i koleżeńskości, miał wrodzony talent do rysunków i malowania farbami wodnymi. (...) Z pasją oddał się artysta swojemu hobby, aby i tu osiągnąć dobre rezultaty. Spod jego ręki wychodziły portrety znanych ludzi, pejzaże oraz sceny z życia górali. W wolnych chwilach pomagał matce w prowadzeniu niewielkiego gospodarstwa rolnego.

W latach szkolnych

Duży wpływ na kształtowanie się charakteru Stanisława Waltera miało harcerstwo, z którym zetknął się w gimnazjum, ale wstąpił do niego dopiero w 1933 roku, gdy ukończył już 19 lat. Został  członkiem I Męskiej Drużyny Harcerskiej im. Adama Mickiewicza w Węgierskiej Górce, pełniąc później funkcje bibliotekarza, kronikarza, chorążego, zastępowego drużyny "Rysiów", a w końcu przybocznego drużyny. Uczestniczył w zlotach harcerskich i obozach z łatwością nawiązując kontakt z innymi druhami, którzy podziwiali jego żywiołowość, odwagę i dużą sprawność fizyczną. Oprócz wędrówek górskich pasjonowało go też morze, które zobaczył po raz pierwszy w 1934 roku oraz lotnictwo, na temat którego gromadził wycinki prasowe i zdjęcia.

W 1938 roku po ukończeniu gimnazjum Stanisław Walter podjął decyzję o rozpoczęciu studiów teologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Studia te ukończył w 1943 roku, mimo problemów związanych z wybuchem II wojny światowej. 19 grudnia 1943 roku z rąk arcybiskupa krakowskiego księcia Adama Stefana Sapiehy otrzymał święcenia kapłańskie w kościele św. Anny, natomiast w Boże Narodzenie odprawił mszę prymicyjną w rodzinnej Cięcinie. 

Jako diakon

Jako neoprezbiter został skierowany do Choczni, do pomocy księdzu proboszczowi Józefowi Dybie. Trafił tam dokładnie 28 stycznia 1944 roku i niedługo później był świadkiem wysiedlenia proboszcza przez Niemców do organistówki i pozbawienia go wpływu na majątek parafii. Sam zamieszkał w wynajętej od parafian izbie i oprócz obowiązków duszpasterskich zajmował się nauką religii w działającej szkole w górnej części wsi. W Choczni pozostał do 5 lutego 1947 roku. Jak w 2011 roku wspominał Kazimierz Dziedzic z Cięciny, ksiądz Walter udzilił mu w Choczni schronienia, gdy trafił tam jako uciekinier z przymusowych robót: 

Wracaliśmy z Blachowni Śląskiej k. Kędzierzyna, gdzie przebywaliśmy na przymusowych robotach. Musieliśmy się zatrzymać w Kętach u kolegi, który z nami pracował, gdyż w naszych terenach trwały walki frontowe. Z braku jedzenia musieliśmy z Kęt przenieść się w inne miejsce. Wybraliśmy Chocznię
gdyż wiedzieliśmy, że jest tam na parafii nasz krajan Ks. Stanisław Walter, sąsiad od Szczuroni. Najpierw zostaliśmy zatrzymani przez „bezpiekę” jako ludzie podejrzani. Przebywaliśmy w areszcie przez cztery dni. Tłumaczyliśmy się tym, że wracamy do domu, a z powodu trwania frontu chcieliśmy się zatrzymać u znajomego. Wtedy to przyprowadzono Ks. Stanisława Waltera, który poręczył za nas i ulokował u znajomego parafianina o nazwisku Pytel. 
Przebywaliśmy tam przez przeszło dwa tygodnie. W Choczni odwiedzała nas matka Ks. Jana Bryndzy (ówczesnego wikariusza w Cięcinie i przyszlego proboszcza- uwaga moja), mieszkanka tej miejscowości. Była bardzo życzliwa – z troską interesowała się i dbała o nas czasowy pobytW czasie pobytu w Choczni zauważyliśmy, że tamtejsi mieszkańcy darzą dużym zaufaniem Ks. Stanisława Waltera.

Pamiątką z okresu pobytu ks. Waltera w Choczni była też (jest?) kapliczka pod Łysą Górą, którą miał postawić osobiście w miejscu, w którym odprawiał polową mszę wigilijną w 1946 roku dla partyzantów walczących z nową władzą. 

W Choczni lub w Niedźwiedziu

W 1947 roku ksiądz Walter został przeniesiony na krótko do parafii pod wezwaniem św. Sebastiana  w Niedźwiedziu koło Mszanny Dolnej,  by jeszcze w tym samym roku trafić do Wilkowic. Przyczyną przeniesienia miało być grożące mu niebezpieczeństwo ze strony ówczesnych władz. Młody ksiądz, nie mógł się zgodzić z nowym porządkiem politycznym i przeciwstawiał mu się otwarcie z ambony w głoszonych kazaniach. W Wilkowicach ks. Walter skupił się na pracy z dziećmi i młodzieżą i oprócz nauki katechizmu organizował dla nich różnego rodzaju zajęcia, zabawy  i wycieczki turystyczne.

W Wilkowicach- siedzi pierwszy z prawej

Kilkakrotnie był wzywany na przesłuchania przez Urząd Bezpieczeństwa, którego funkcjonariusze podejrzewali go o kontakty z działającym w podziemiu środowiskiem Narodowych Sił Zbrojnych. Na przełomie listopada i grudnia 1948 roku, gdy wracał wieczorem z cmentarza, został napadnięty i pobity przez nieznanych sprawców. Na pomoc pośpieszył mu proboszcz. ks. Przeworski, który został uderzony w głowę kamieniem. Księdza Waltera w ciężkim stanie przewieziono do szpitala w Białej Krakowskiej, skąd wypisano go po doraźnym podleczeniu. Jednak po kilku dniach stan jego zdrowia znacznie się pogorszył, trafił ponownie do tego samego szpitala i zmarł w nim 19 grudnia 1948 roku, co wywołał wielki smutek żałobę w Wilkowicach i w Cięcinie. Jednocześnie rozpuszczano pogłoski, że przyczyną śmierci księdza był atak serca. 21 grudnia trumna z ciałem kapłana konwojowana przez strażaków dotarła do jego rodzinnego domu w Cięcinie. Na drugi dzień odbył się uroczysty pogrzeb, na którym zgromadziły się tłumy ludzi.

Matka, siostra i szwagier przy trumnie ze zwłokami ks. Waltera

W 53 rocznicę śmierci, 18 grudnia 2001 roku odbyła się w parafii Cięcina, w kościele pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, uroczysta msza święta za duszę śp. Ks. Stanisława WalteraNastępnego dnia w kościele pod wezwaniem św. Michała Archanioła w Wilkowicach odsłonięto tablicę z inskrypcją: ŚpCzcigodnemu Ks. Stanisławowi Walterowi wikariuszowi tutejszej parafii w latach 1947 48, który został napadnięty i pobity przez nieznanych sprawców ze skutkiem śmiertelnym. Zmarł 18. 12. 1948 r. Pamiętający w modlitwie parafianie.

Zachowane grafiki autorstwa ks. Waltera:

Adam Mickiewicz

Ignacy Mościcki



Józef Piłsudski

Św. Jerzy


Wszystkie wykorzystane ilustracje pochodzą z książki p. Ficonia.

czwartek, 25 sierpnia 2022

Przykłady twórczości chocznian

 Trzy przykłady twórczości nieżyjących już chocznian- dwa wiersze i grafika.

1. Sonet liryczny pod tytułem "Ona" autorstwa Marii Latocha (1931-2003):

Czy pamiętasz to ciepło pod powiek jej cieniem,

Gdy zmęczony wracałeś do domu wieczorem,

i pytała stroskana "Synku, czyś nie chory?"

Czy pamiętasz to czułe, jedyne spojrzenie?

Czy ty jeszcze pamiętasz tamto serca drgnienie?

Jej wzrok dla Ciebie zawsze do czułości skory?

Tak ! Na pewno pamiętasz ! Jeszcze do tej pory

Tamta Postać dla Ciebie jest żywym wspomnieniem

I nigdy nie zapomnisz o tamtej Kobiecie

Bo spojrzenia Jej oczu nie da się odrzucić-

Kochających na prawdę, jedynych na świecie

Co gotowe są zawsze do Ciebie powrócić,

Choć dzień każdy oddala Cię od niej, a przecie

Echo wspomnień powraca, by pieśń dla Niej nucić...! 

2. Wiersz Tomasza Widlarza (1908-1984) pod tytułem "W cichej wiosce", napisany w 1926 roku:

W cichej wiosce nad jeziorem stoi smutna wieża,
Jakby postać zadumana strażnika-rycerza.
Hen, daleko i szeroko widać świat dokoła —
Sine fale wód spokojnych, zasłuchane sioła...
Cóżto za jezioro sine z wieżycą na straży?
Nad czem ta budowla smutna przez stulecia marzy?
Wszak to Goplo! Krwawy Popiel władał tą krainą,
Śmierć od myszy doń przybiegła przez tę falę siną...
Duma wieża nad przeszłością w wieczność zasłuchana,
Czeka — może kiedy przyjmie znów władykę - pana...
Ale cisza... A Kruszwica w drzew stuletnich szumie
Chyli swe sędziwe czoło — i czeka — w zadumie...

3. Drzeworyt Władysława Bolesława Kręciocha (1910-1989), znanego później na emigracji w Szkocji pod nazwiskiem Kershaw:


Ilustracja drzeworytu Kręciocha została zamieszczona w "Lutni Szkolnej" z 1926 roku- ilustrowanym czasopiśmie literacko- artystycznym wadowickiego gimnazjum.


poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Nauczyciele w Choczni- Józefa Wróblewska

 28 lutego 1901 roku urodziła się w Wadowicach Józefa Augustyniak, córka Franciszka i Anny z Zielińskich, która po II wojnie światowej pod nazwiskiem Wróblewska pracowała przez 23 lata w szkole podstawowej w Choczni Dolnej.

Józefa Augustyniak w wieku 18 lat podjęła naukę w seminarium nauczycielskim w Kętach, po zaliczeniu w trybie przyspieszonym materiału z III klas szkoły wydziałowej oraz z I nauczycielskiego kursu państwowego. 18 września 1923 roku w tymże seminarium zdała egzamin dojrzałości, uzyskując prócz rysunków, ćwiczeń cielesnych i prac praktycznych oceny dostateczne. Na tej podstawie uznano ją "za dojrzałą do pełnienia obowiązków tymczasowej nauczycielki w publicznych szkołach powszechnych z językiem wykładowym polskim". 


W tym samym roku rozpoczęła praktykę w szkole powszechnej w Międzybrodziu Bialskim. W okresie zatrudnienia w Międzybrodziu złożyła przysięgę służbową (1926), w 1927 roku po zdaniu egzaminu zawodowego uzyskała patent nauczycielski, uprawniający do "samodzielnego sprawowania urzędu nauczycielskiego oraz udzielania nauki gier, zabaw i śpiewu, a w 1929 roku otrzymała Medal Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości. Starała się o przeniesienie do pracy w powiecie wadowickim, ale z braku wolnych posad jej wniosek załatwiono odmownie. W lipcu 1930 roku Kuratorium Okręgu Szkolnego Krakowskiego zdecydowało o przeniesieniu jej na własną prośbę ze szkoły w Międzybrodziu do szkoły w Kaniowie. Podłożem tych przenosin był konflikt z kierowniczką szkoły w Międzybrodziu i miejscowym organistą Stanisławem Partyką (pracującym wcześniej w Choczni), którzy zarzucali jej przyjmowanie niepewnej reputacji gości i bywanie w niewłaściwych miejscach, co miało "ubliżać powadze zawodu" i budzić niepochlebne komentarze wśród miejscowej ludności. Zarzutów tych nie potwierdził miejscowy proboszcz ani naczelnik gminy, którzy wystawili nauczycielce świadectwa moralności. W 1932 roku Józefa Augustyniak znów na własną prośbę została przeniesiona do 3-klasowej szkoły w Mesznej. Kierownik tej placówki oceniał w 1935 roku, że Józefa Augustyniak jest inteligentna i uczciwa, sumiennie wykonuje obowiązki zawodowe i dzieci ja lubią. Udzielała się także społecznie przez zorganizowanie kursów szycia i kroju, douczała byłych wychowanków szkoły i wygłaszała referaty na zebraniach rodzicielskich. W lutym 1937 roku panna Augustyniakówna poślubiła w Wadowicach Henryka Wróblewskiego, dyplomowanego instruktora wychowania fizycznego i sportu. 


W czasie okupacji niemieckiej Wróblewska uczyła w Stryszowie (1940) i w Baczynie (1941), skąd w 1945 roku trafiła do szkoły we Frydrychowicach (1945-1947). W Choczni Dolnej została zatrudniona od 1 stycznia 1947 roku, nauczała między innymi języka rosyjskiego. W 1948 roku została powołana do Gminnego Komitetu Bibliotecznego, a w 1953 roku należała do miejscowego Frontu Narodowego. 

31 sierpnia 1970 roku wypowiedziano jej pracę w Choczni w charakterze bibliotekarki. 

Zmarła 19 stycznia 1986 roku. Spoczywa na cmentarzu parafialnym w Wadowicach.

 

czwartek, 18 sierpnia 2022

Terminatorzy szewscy z Choczni w latach 1892-1915

 W "Księdze wpisu uczni" Stowarzyszenia Cechu Szewskiego w Wadowicach z lat 1889-1919 można znaleźć następujące osoby związane z Chocznią:

 

  • Karol Wcisło, urodzony w 1876 roku jako syn Jana i Magdaleny z  domu Guzdek, od 1892 roku terminował u Ignacego Zembatego w Wadowicach, wyzwolony w 1895 roku. Zmarł w 1928 roku.
  • Piotr Garżel urodzony w 1878 roku jako syn Franciszka i Marianny z domu Ruła, od 1893 roku terminator u Jakuba Zabłockiego w Wadowicach. Później pracował w Bielsku, a  w 1902 roku wyemigrował do Brazylii, gdzie zmarł w 1954 roku. 
  • Jan Dąbrowski urodzony w 1878 roku, od 1890 roku terminował u Józefa Skórczyńskiego w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1894 roku (brak metryki chrztu takiej osoby w Choczni, być może urodził się w innym roku).
  • Jan Szczur urodzony w 1878 roku, jako syn Michała i Marianny z domu Zając, od 1894 roku terminował u majstra Franciszka Sternala, wyzwolony na czeladnika w 1897 roku. 
  • Kazimierz Wójcik urodzony w 1879 roku jako syn Piotra i Franciszki z domu Bryndza, od 1895 roku terminował u Ignacego Zembatego w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1897 roku. 
  • Jędrzej Guzdek, urodzony w Wadowicach w 1880 roku jako syn Jana Jędrzeja Guzdka z Choczni i Magdaleny z Owsińskich z Wadowic, od 1896 roku terminował u Michała Gąsiorowskiego w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1900 roku. 
  • Jan Sitarski, urodzony w Gorzeniu Dolnym w 1883 roku, syn Leona Sitarskiego, młynarza w Choczni, od 1897 roku terminował u Józefa Zembatego w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1900 roku. W 1910 roku figuruje jako mistrz szewski w Krakowie.
  • Wojciech Bandoła urodzony w 1888 roku jako syn murarza Franciszka i Anny z domu Stankowicz, od 1902 roku terminował u Ignacego Zembatego w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1905 roku. Po służbie wojskowej w 1913 roku wyemigrował do Chicago, zmarł w 1946 roku w Norwood Park, Illinois. 
  • Michał Płonka urodzony w 1887 roku w Choczni jako syn Andrzeja i Anny z domu Zając, od 1905 roku terminował u Franciszka Styły w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1909 roku. Poległ w 1915 roku w czasie I wojny światowej.
  • Szczepan Strzeżoń urodzony w 1890 roku jako syn Jakuba i Marianny z domu Smaza, od 1905 roku terminował u Tomasza Kublina w Wadowicach (umowa nauki zawodu na 4 lata). W czasie I wojny światowej dostał się do niewoli rosyjskiej. Mąż Heleny z domu Pindel, w 1930 roku mieszkaniec Kleczy. 
  • Jan Sośniecki, urodzony w 1894 roku, syn rolnika Józefa, od 1908 roku terminował u Franciszka Sternala w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1912 roku.
  • Wilhelm Woźniak urodzony w 1888 roku w Lipniku k. Białej Krakowskiej jako syn chocznianina Jana Aureliusza Woźniaka i Marianny z Sulikowskich, od 1904 roku terminował u Józefa Hatłasa w Wadowicach. Zmarł w 1952 roku. 
  • Maksymilian Bryndza urodzony w 1897 roku jako syn Tomasza i Katarzyny z domu Kublin, od 1909 roku terminował u Jana Jędrzejczyka w Wadowicach, wyzwolony na czeladnika w 1914 roku. Zmarł w 1969 roku w Kleczy Dolnej.
  • Antoni Góralczyk urodzony w 1893 roku jako syn Józefa i Agnieszki z domu Żurek. W latach 1910-1912 terminował u Franciszka Sternala w Wadowicach. Zmarł w 1961 roku w Kanadzie. 
  • Józef Zembowski urodzony w 1897 roku w Wieprzu, w 1912 roku wpisany przez opiekunów z Choczni (Jana Lipowskiego i Annę Zembowską) na terminatora u majstra Antoniego Kamińskiego w Wadowicach. Wyzwolony na czeladnika w 1915 roku.
  • Tomasz Cibor urodzony w 1894 roku jako syn Szczepana i Agnieszki z domu Petek, od 1912 roku terminował u Władysława Brańki w Gorzeniu Górnym.

Z kolei wśród nauczycieli zawodu- majstrów cechowych pojawia się cholewkarz Israel Bleiberg, urodzony około 1860 roku w miejscowości Wielkie Oczy, który w 1898 roku poślubił choczniankę Reisel Schoengut, a rok później miał z nią w Choczni syna Mendla.



poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Józef Czapik o dawnych organistach

 Choczeński wójt i organista Józef Czapik wygłosił 3 stycznia 1895 roku pogadankę dla organistów dekanatu wadowickiego, w której podał między innymi nazwiska swoich poprzedników - dawnych organistów w Choczni:

Niemogę milczeniem pominąć tego, com w okresie 3- letnim jako uczeń i praktykant a w okresie 49- letnim jako organista doświadczał z starych akt i wiadomości nabył i od w wieku będących organistów słyszał i chcę tu mówić o dawnem znaczeniu i stanowisku organistowskiem. Niezaprzeczonem jest, że w dawnych wiekach chrześciaństwa, gdzie to mało szkół było i oddalone były, utrzymanie za kosztowne, tak na duchownych, czyli księży, a to samo i na organistów, najwięcej ze stanu szlacheckiego poświęcali się do tych zawodów i śmiem to twierdzić ze samych nazwisk organistów, którzy byli organistami przy parafialnym kościele w Choczni.

I tak w r. 1658 był organistą Wojciech Mucha, w r. 1666 Wojciech Tuszyński, w r. 1688 Jan Mikluszowski, w r. 1712 Andrzej Kaliciński w r. 1713 Wojciech Łaziński, w r. 1717 Antoni Zielaszkowicz, w r. 1731 Paweł Stanecki, w r. 1739 Jakób Sadowski, w r. 1748 Jan Punczowski, w r. 1755 Balcer Mienkina, w. r. 1761 Kazimierz Płaza, w r. 1763 Wojciech Nyczowski, w r. 1797 Wojciech Wojaszkiewicz, w r. 1804 Jakób Pilarski. Czyliż te nazwiska istotnie nie udawadniają pochodzenia szlacheckiego?
Wnioskować należy ztąd że i dotacye na utrzymanie Organistów odpowiednie były, gdy do tego zawodu poświęcali się szlachcice, byli też w parafiach nauczycielami i pisarzami gminnemi i kończyli szkoły łacińskie bo wiele dokumentów znachodzi się w starych księgach gminnych po łacinie napisanych, ich stanowisko było zaszczytne a dobrobyt odpowiedni na utrzymanie. Zaś ze starych Antyfonarzy i szpargałów do grania, które były po jednej nucie na 5 liniach całemi i półnutami pisane, msze i pieśni którem znalazł w kościele parafialnym w Choczni, okazuje się, że dawni, organiści znali dobrze chorał Gregoryański i grę na organach czysto kościelną i poświęcali się tylko w tym zawodzie, bo mieli odpowiednie utrzymanie. Powody obniżające stan organistów i uszczuplenie do minimum dotacyi na utrzymanie, jakie zaprowadzone były przy Erekcyi kościołów, da się wywieść z powodów następnych. Gdy ku końcu XVIII wieku, a dalej XIX wieku aż po dziś dzień w stan organistów weszli mieszczańscy i włościańscy synowie, gdy nareszcie zmiana częsta w przyjmowaniu i oddalaniu organistów była dowolna i żadne władze nadzoru nad tą zmianą niewykonywały, co dotyczyło utrzymania zaprowadzonego dla organisty, gdy w wielu wypadkach poduczył były organista u siebie jakiego ucznia z tej parafii, przez podstęp i intrygi ten uczeń miał za sobą oratorów w gminie w nadziei pomyślnego zaślubienia się z córką oratora, wyparto i wysadzono nieboraka poprzedniego organistę, ten wysadzony nieborak z zmartwienia się rozpił i upadł moralnie, tamten nowy przez zmianę, aby się utrzymać przy organistostwie co mu ofiarowano zadowolnił się i był ten nowicyusz organista więcej lokaj niż organista i w ten to sposób i powód poniżył się stan i znaczenie organisty, a tem samem i dotacya utrzymania zmniejszyła się, a przytem upadł śpiew prawdziwy chóralny i gra czysto kościelna, bo taki rozparzeleniec ledwo co godzinki i Święty Boże umiał zadudać jako tako — a wszystko to ta lichwa Judasza z workiem doprowadziła do tego.  Drugi powód do obniżenia stanu organistów i ubytku dotacyi na utrzymanie jest odłączenie nauczycielstwa od organistostwa. Pokąd organiści byli nauczycielami parafialnemi trywialnemi, powaga ich była i byt zapewnione, odłączenie organistowstwa od nauczycielstwa upadek dla organistów zpowodowało. Ponieważ rzadko gdzie aby było odpowiednie utrzymanie dla organisty, dlatego też i mniej poświęca się do tego zawodu organistowskiego, a chcąc być dobrym i uczonym organistą potrzeba dobrej nauki i wykształcenia, a dobra nauka nie tylko kosztuje pieniądze i pieniądze, ale i natężenia umysłu i rozumu i wydoskonalenia się wymaga.

Podana przez Czapika lista choczeńskich organistów niewiele odbiega od te, którą zamieściłem siedem lat temu (link).

Dochodzą: Wojciech Mucha, nazywany też Kłaput lub Mucharski, którego znałem do tej pory jako choczeńskiego wójta i Andrzej Kaliciński. Czapik podaje także inne imię organisty Miękini (Balcer, czyli Baltazar, a nie Marcin). 

Natomiast skomentowania wymaga opinia, że wymienieni wyżej organiści byli jakoby szlacheckiego pochodzenia. Trudno mówić o tym nie tylko w przypadku Muchy, czy Mienkini, noszących pospolite nazwiska, ale i w w odniesieniu do większości pozostałych. Czapik nie uwzględnił faktu, że na przykład Nyczowski jest w metrykach choczeńskich nazywany także Nyczem, a Mikluszowski/Miklaszowski - Mikołajkowem. To świadectwo panującej wówczas tendencji, że osoby ze stanu mieszczańskiego, rzemieślnicy i bogatsi chłopi wybijający się  nieco nad otoczenie, przyjmowali do swoich nazwisk końcówki -ski-, icz, jak w nazwiskach szlachetnie urodzonych, chcąc podnieść w ten sposób swój prestiż. Dlatego zapewne przodkowie Pilarskiego nazywali się Piła lub Pilarz, Staneckiego- Stanek, Wojaszkiewicza- Wojas itp. Z kolei Tuszyński mógł po prostu pochodzić z Tuszyna, Łaziński z Łazów, a  Punczowski z Puńcowa. Co ciekawe, Czapik nie wsparł swojej tezy nie podając w przypadku Miękini drugiej formy jego nazwiska, czyli Miękiński. Można również dodać, że następcą ostatniego z wymienionych (Pilarskiego) był Smolarski, nazywany wcześniej Smolarkiem.

Oczywiście Czapik ma rację, pisząc że dobre opanowanie zawodu organisty wymagało wielu lat nauki, praktyki i poniesienia znacznych kosztów, nie wykraczających jednak ponad możliwości zdolnego syna mieszczanina, czy nieco zamożniejszego włościanina. Ale jest mało wiarygodny, gdy kwestionuje w swojej przemowie prawo chłopów, z których sam się przecież wywodził, do pracy w tym zawodzie i upatrując to jako źródło upadku fachu organistowskiego. Trudne do pogodzenia pod koniec XIX wieku wydaje się też łączenie pracy organisty i nauczyciela, szczególnie w tak dużej miejscowości jak Chocznia. Co udawało się samemu Czapikowi pół wieku wcześniej w raczkującej choczeńskiej szkole, niekoniecznie sprawdzałoby się w 1895 roku, gdy do wdrożenia programu nauczania zatrudnionych było w Choczni Dolnej i Górnej 5 nauczycieli.


czwartek, 11 sierpnia 2022

Choczeńska kronika sądowa część VI

 W 1904 i 1905 roku krakowski "Dziennik Illustrowany Nowiny" relacjonował sprawę kradzieży brylantów, która swój finał znalazła na sali sądowej.

 We wrześniu 1904 roku, jak to donosiliśmy, zawiadomił policyę p. Nachman Englaender, że skradziono żonie jego broszkę złotą z dyamentami w kształcie półksiężyca i brylantowe kolczyki, ogółem wartości przeszło 2000 koron. Jako podejrzaną o tę kradzież aresztowała wówczas policya posługaczkę p. Englaendera, Salomeę Łabusiową z Kwaczały, liczącą lat 47, żonę fiakra, zamieszkałą przy ul. Krowoderskiej, którą jednakże sąd karny uwolnił od winy i kary dla braku dowodów.
Przed kilku jednak dniami zawiadomił sąd obwodowy w Wadowicach tut. policyę, że u gospodarza wiejskiego w Choczni Józefa Piegzy zakwestyonowano broszkę z dyamentami i brylantowe kolczyki, które p. Englaender poznał jako swoją własność. Wobec tego zaaresztowano Łabusiową, która wypiera się stanowczo kradzieży zakwestyonowanych kosztowności i twierdzi, że znalazła je jej córka. Kosztowności te sprzedała następnie aresztowana swej ciotce Rozalii Dudowej w Kwaczale, a ta, będąc obecnie w ciężkiem materyalnem położeniu, zastawiła je u Piegzy w Choczni. Łabusiowa po przeprowadzonem dochodzeniu odpowie przed sądem za zbrodnię kradzieży.

----

W drugiej notatce wartość skradzionej biżuterii wyceniono na mniejszą kwotę:

We wrześniu skradziono żonie tutejszego restauratora Nachmana Englaendera kolczyki i broszę brylantową, wartości powyżej 600 koron. Podejrzenie zwrócił poszkodowany przeciw obsługaczce Salomei Łabusiowej, którą też aresztowano. Dalsze dochodzenia wykazały, że aresztowana skradła rzeczywiście kosztowności i wręczyła swej siostrze Rozalii Dudowej, ta zaś zastawiła je u Józefa Piegzy, gospodarza w Choczni. Wszyscy troje stanęli za to w sobotę przed sądem przysięgłych i trybunałem, któremu przewodniczył sędzia Traunfellner. Oskarżał prokurator Chwalibogowski i to Łabusiową o kradzież, Dudową o współwinę, Piegzę o nabywanie podejrzanych przedmiotów. Oskarżonych bronili adwokaci: dr Bardel, dr Przeworski i dr Peiper. Łabusiowa tłómaczy się, że garnitur brylantowy znalazła, zaś reszta oskarżonych, że nie wiedzieli nic o tem, jakoby przedmioty te miały pochodzić z kradzieży. Na podstawie werdyktu przysięgłych skazał trybunał Łabusiową na 5 miesięcy, a Dudową na 2 miesiące ciężkiego więzienia. Piegza został uwolniony od winy i kary.

Wymieniony w notatkach Józef Piegza przybył do Choczni kilka lat wcześniej z Rozkochowa. W 1903 roku jego żona Anna urodziła w Choczni syna Józefa, który w późniejszym czasie był znanym w Choczni działaczem samorządowym i społecznym.

----

Druga z opisywanych dziś spraw została opisana przez Marcina Przewoźniaka w artykule "Sprawy karne żołnierzy z austro-węgierskiej c.k. wspólnej siły zbrojnej- Studium przypadków na podstawie materiałów archiwalnych, zgromadzonych w Austriackim Archiwum Państwowym w Wiedniu (Kriegsarchiv).

Sprawa Walentego Szczepaniaka

Kolejna sprawa prowadzona była przez Sąd Twierdzy Kraków przeciwko Walentemu Szczepaniakowi, żołnierzowi 16 pułku piechoty, stacjonującemu w Krakowie, pochodzącemu z Choczni koło Wadowic. W 1914 r. został on oskarżony przez prokuratora wojskowego o dokonanie w dniu 17 grudnia 1914 r. kradzieży gotówki o wartości 126 koron i 30 halerzy. Powyższe oskarżenie potwierdziła rewizja obwinionego, podczas której odnaleziono wyżej podaną kwotę oraz dodatkowo w portfel zawierający 43 korony i 66 halerzy. Obwiniony tłumaczył fakt posiadania przez siebie tak sporej sumy pieniędzy zaoszczędzeniem środków finansowych otrzymywanych z żołdu. Prokurator nie dał jednak wiary wyjaśnieniom Szczepaniaka, gdyż uznał, że nie jest możliwe zaoszczędzenie tak dużej sumy pieniędzy z żołdu wynoszącego 3 korony i 60 halerzy tygodniowo. Wobec powyższego prokurator postawił obwinionemu zarzut z § 466 Wojskowego Kodeksu Karnego, tzn. dokonanie kradzieży na wartość powyżej 5 złotych reńskich. Powyższa zbrodnia podlegała karze pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do pięciu lat. Ponadto w trakcie śledztwa ustalono, że oskarżony był już karany w latach 1902, 1905, 1906 i 1909 za różne zbrodnie, w tym między innymi za kradzieże. Rozprawa odbyła się 25 marca 1915 r., żołnierz został uznany winnym popełnienia przestępstwa określonego przez §§ 457, 466 i 468 Wojskowego Kodeksu Karnego, tj. kradzieży portmonetki zawierającej kwotę 43 koron i 66 halerzy. Za tę zbrodnie oskarżony został skazany na karę więzienia w wymiarze od dwóch do ośmiu miesięcy, w tym dwa miesiące ciężkiego obozu. Dowodami świadczącymi o jego winie były zeznania pielęgniarki Róży Freissmuth, żołnierza Landwehry Józefa Szura i porucznika Oktawiana Petera, a także karty oskarżonego. Świadkowie zgodnie zeznali, że oskarżony, wraz z niejakim Butowskim, mieli zająć się rzeczami zmarłego w Szpitalu wojskowym Nr 10 szeregowego 59 pułku piechoty Augusta Läcker. Następnie przy oskarżonym została odnaleziona gotówka o wartości 126 koron i 66 halerzy. Szczepaniak nie potrafił wyjaśnić skąd wziął tak dużą ilość gotówki. W związku z tym przeszukano go i odnaleziono rzeczy należące do zmarłego wraz z portfelem zawierającym 43 korony i 66 halerze. Obwiniony tłumaczył ten fakt tym, że znalazł portfel na podłodze i chciał go zachować, jednak pieniądze zamierzał zwrócić. Poprosił też wszystkich, aby ze względu na jego żonę i dzieci nie zawiadamiali oni władz. Stało się jednak inaczej. Jeszcze w tym samym dniu kierownictwo szpitala fortecznego nr 10 powiadomiło o wszystkim Sąd Twierdzy Kraków. Nie wiadomo, czy oskarżony rozpoczął odbywanie kary, czy też jej wykonanie zostało odroczone, a on sam skierowany na front. Należy tutaj przypomnieć, że w okresie, w którym toczyła się wyżej opisana rozprawa sądowa trwały przygotowania do wiosennej ofensywy armii austro – węgierskiej i niemieckiej przeciwko okupującym znaczną część Galicji wojskom rosyjskim.

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Wspomnienia Jana Latochy z wysiedlenia (część II) i powrotu do Choczni

 

W czasie uczęszczania do kościoła spotykaliśmy Chocznianów , rozlokowanych po sąsiednich wsiach. Np. Zającowie byli na Strzelcach, w Piotrowicach Byrscy, dalsi sąsiedzi w innych wsiach.

Mieszkaliśmy razem, pracowali, a szczególnie tata, nie licząc mnie i mamy, co pozwoliło nam na jakie takie ułożenie sobie życia. Mama choć nie miała zbyt wiele sił, podejmowała się nawet ciężkich prac, jaką bez wątpienia było pranie, oczywiście ręczne. Częścią procesu takiego prania było płukanie lnianych rzeczy kijanką na pomoście wystawionym do wody w sadzawce. W jesieni lub wiosną było to zajęcie niebezpieczne ze względu na możliwość przeziębienia się.

Budynek, gdzie mieszkaliśmy, nie był nowy, ściany były zbutwiałe szczególnie od spodu i do naszej izdebki przedostawały się gryzonie. Mama widząc warunki starała się o uzyskanie jakiego lepszego pomieszczenia. W rodzinie tych Mańków jedna z córek była chora umysłowo, całymi nieraz dniami a nawet nocą śpiewała lub krzyczała, czasem nawet wpadała do naszej izdebki. Nieszczęśliwa ta dziewczyna pod koniec naszego pobytu w Paulinowie wsiadła do pociągu towarowego i wszelki słuch po niej zaginął. Po dłuższych pertraktacjach jedną izdebkę z osobnym wejściem odstąpili nam Szeleźniakowie, ci u których przebywała mama z siostrą. Był to dom w dobrym stanie i warunki znacznie lepsze jak w poprzednim miejscu. 

Tymczasem Niemcy uderzyli na Związek Radziecki i chełpili się sukcesami. Niebawem odkryli w Katyniu groby polskich oficerów i szeroko prasa informowała  o tej zbrodni. Wówczas jednak nie wierzyliśmy w te doniesienia traktując je jako propagandę, jednak w tym przypadku okazało się to prawdą. Skoro jednak do wojny włączyły się Stany Zj. to pojawił się jakiś promyk nadziei. Tęskniliśmy bardzo za naszymi stronami, domem, nie wiedzieliśmy, czy on w ogóle stoi, bo nadszedł sygnał, że był naznaczony do wyburzenia. Faktycznie miał na ścianie namalowany białą farbą krzyż, ale bauer widząc, że jest to dom nowy – murowany pozostawił go i pozwolił zamieszkać rodzinie, która pracowała u niego w polu.

W tych okolicach ożywił się znacznie ruch oporu.  Partyzanci albo wysadzali transporty wojskowe, jadące na wschód, albo likwidowali rezydentów po dworach lub komendantów posterunków. W odwet za te działania okupant pacyfikował ludność cywilną. Tak było w Strzelcach, wiosce oddalonej od naszej ok. 1,5 km. Po wysadzeniu torów kolejowych Niemcy spalili kilka domów i wystrzelali ludność. Widząc co się dzieje byliśmy przygotowani do ucieczki w las, gdyby tak zechcieli zrobić z naszymi domami to samo. Często w okolicy słychać było strzelaninę. Zauważyłem, że synowie Zasadów często znikają na noc i właśnie w czasie ich nieobecności jakaś grupa uzbrojona zażądała wydania koni, a gdy spotkali się z odmową, ostrzelali dom i spalili zabudowania gospodarcze. Spaliła się też stodoła Mańków, gdzie przez krótki czas mieszkaliśmy w ich domu. Zaraz też przystąpili do odbudowy stodoły i stajni. Przyglądałem się z zaciekawieniem ręcznemu przecieraniu drzewa na deski. Klocek drewna ociosany i poliniowany wsparty był na dwu krosnach. Jeden mężczyzna stał na tym klocku a dwóch pod spodem i piłowali specjalnie skonstruowaną piłą. Chwilę grozy przeżyłem będąc na stacji Nałęczów z obiadem dla taty. Właśnie zastrzelono tam komendanta policji i w odwet urządzano formalne polowanie po okolicy. Wracając szybko do domu starałem się iść wąwozami, by mnie nie trafił jaki pocisk. Często wracając od taty niosłem w torbie trochę uzbieranego na torach węgla. On też zresztą przynosił po pracy węgiel w worku lub torbie. Drzewo na opał mogliśmy zbierać w pobliskim lesie. Postawiony był jedynie warunek, by nie ścinać rosnącego drzewa. W lesie tym zwanym Paulinowski zbieraliśmy jagody i grzyby. Pasąc krowy opodal mogłem tam schronić się przed słońcem. Do drugiego lasu zwanego Gutanowskim też chodziliśmy na grzyby i jagody. Niejednokrotnie jakiś mężczyzna zawracał nas, co oznaczało, że przebywają tam partyzanci i jest niebezpiecznie.

W czasie żniw zbieraliśmy kłosy pszenicy. Pozornie jest to praca lekka, ale w czasie upału ciągłe zginanie okazało się zadaniem wyczerpującym. Czasem z takiej zbiórki uzyskaliśmy 50 kg pszenicy. Zżyliśmy się z rówieśnikami i wspólnie chodziliśmy do kościoła, a nawet w wolnych chwilach zabawialiśmy się razem. U Szeleźniaków było 5- cioro dzieci, w tym 2 w naszym wieku. U sąsiadów, gdzie mieszkała rodzina tego Szeleźniaka, było 6 dzieci i z nimi szczególnie byliśmy zaprzyjaźnieni (…).

Wspomnę tu na zakończenie opisu naszego bytowania na wysiedleniu w lubelskim o przygodzie, jaką miałem z autentycznym Niemcem. Otóż w zimowe popołudnie zjawił się z rowerem, w mundurze i z karabinem. Polecił mi, bym się ubrał i szedł z nim, uspokoił rodziców, że zaraz wrócę. Ja prowadziłem jego rower, a on szedł w kierunku Garbowa polami i lasem strzelając do zajęcy. Pudłował, ale w końcu ustrzelił 3 szt. Pod wieczór dał mi po 10 zł od szt. i zwolnił. Wszyscy oczekiwali mnie z niecierpliwością.

Tymczasem front na wschodzie załamał się i gadzinówki niemieckie wychodzące w języku polskim coraz częściej pisały, że Niemcy wycofują się na z góry zaplanowane pozycje. Warszawiacy przyjeżdżający w te strony po żywność, a szczególnie tak zwaną rąbankę /mięso wieprzowe ze słoniną/ mówili, że lada moment wybuchnie w Warszawie powstanie.

            Nasilenie akcji dywersyjnych ze strony partyzantów, zapowiedź powstania i zbliżający się front wskazywało na niechybną klęskę Niemiec i w takiej sytuacji rodzice zaczęli rozważać, czy nie należy pomyśleć o powrocie w nasze strony, żeby przynajmniej przybliżyć się, dopóki jeszcze działa komunikacja kolejowa. Mama zdecydowała się na wyjazd do rodziny w Barwałdzie. Przy ciągłych łapankach, rewizjach i pacyfikacjach był to krok bardzo ryzykowny. Zdobyła się jednak na odwagę i pojechała. Na wypożyczoną przepustkę przekroczyła nawet granicę na Skawie i popatrzyła się na nasz dom w Rzeszy. Uzgodniła, że jej siostra Żakowa odstąpi nam swój stary domek zwany Betlejemką. Zasługiwał jak się okazało na takie określenie, był kryty słomą, bez komina na dachu, 2 izdebki i sień /kurna chata/. Z takimi wiadomościami przyjechała ku naszej radości, bo zdawaliśmy sobie sprawę, co jej może w drodze grozić. 

Zamiar wyjazdu przybierał realne kształty. Pojawiały się jednak wątpliwości co z nami władze zrobią po ujawnieniu, że nielegalnie zmieniamy miejsce zamieszkania wyznaczone przez okupanta, czy nie znajdziemy się w Oświęcimiu, o którym już było wówczas głośno. Byliśmy przecież naocznymi świadkami rozwiązywania problemu Żydów. Wiosną 1944r pędzono ich z miasteczka Markuszów przez Paulinów do stacji w Nałęczowie. Był to okropny widok, byli popędzani, ubłoceni, nieśli jakiś dobytek, często małe dzieci, jedna z kobiet wpadła do sadzawki, umoczona poszła dalej, próbującego się oddalić Żyda zastrzelili na naszych oczach. Niektórym jednak udało się umknąć z tego konwoju. Na drugi dzień o świcie usłyszałem jakiś płacz i idąc w tym kierunku za stodołą Zasadów pod lasem zauważyłem kobietę z dwójką małych dzieci, które właśnie płakały. Był przymrozek. Był to mały wykop po kiszonce buraczanej, gdzie pozostało trochę słomy, która osłaniała te dzieci od zimna. Przekazałem tę wiadomość mamie, która zaraz zaniosła im coś ciepłego do zjedzenia. Przebywanie tej Żydówki z dziećmi stawało się coraz głośniejsze i po zaopatrzeniu jej w coś z ubrania i do jedzenia poszła przez ten las do wioski bardziej oddalonej od drogi. Informacje o niej przekazaliśmy młodym Żydom, którzy na drugi dzień przechodzili ukradkiem, umykając do lasu.

            Nie było szans na jazdę pociągiem osobowym z bagażami, trzeba było starać się o wagon towarowy. W załatwianiu tego wagonu pomógł tacie vice-dyrektor cukrowni, poznał tatę w pracy i czasem z nim rozmawiał, był to niewątpliwie szlachetny człowiek. Zrobił to bezinteresownie ale zastrzegł, że nie ręczy co się z nami w tej sytuacji może stać.  Na wyjazd z nami zdecydowało się kilka rodzin z Choczni, rozlokowanych w okolicy Paulinowa. Byli to Zającowie /5 osób/, Widrowie /4 osoby/ i Piegzowie /5 osób/ - razem z nami 19 osób. W kwietniowy dzień w 1944r niemal cała wieś przyszła nas pożegnać, myśmy dziękowali za gościnę i jechali w nieznane. Odwieziono nas do tej samej stacji w Nałęczowie, skąd przed 4 laty wieziono nas do Paulinowa. W wagonie dość długo trwało układanie bagaży, przygotowanie miejsc do spania, wstawiono piecyk żelazny, na razie nie wypuszczając rury na zewnątrz, bo oficjalnie na liście przewozowym był to towar. Jechaliśmy w kierunku Puław, Dęblina i do Skarżyska Kamiennej. Tam spotkała nas przykra przygoda. Jest to duża stacja towarowa, gdzie następuje formowanie pociągów w różne kierunki. Wagony puszczane są z pochylni na różne tory. Najwidoczniej kolejarze nie zauważyli, że w wagonie są ludzkie istoty i gdy nasz wagon jadąc po takiej pochylni dobił do właściwego składu – to nasza sytuacja wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń, przynajmniej poważniejszych, zdołano ugasić pożar, który powstał od przewróconego piecyka. Po uporządkowaniu powstałego bałaganu pojechaliśmy dalej. Kolejarze doradzili nam, by w Krakowie – Płaszowie uprzedzić, bo tam też wykonuje się takie manewry. Pomni   na tę przestrogę w Płaszowie zgłosiliśmy kolejarzom, prosząc o wyhamowanie naszego wagonu. Uwzględnili naszą prośbę, ale wyłudzili jakiś okup w postaci kilku kilogramów cukru, które mama podała im. Próbowali nas nawet straszyć, że nielegalnie jedziemy.

Stacją przeznaczenia była Kalwaria Zebrzydowska. Tu na peron wyładowaliśmy swoje tobołki i zastanawiali się, co dalej. Każdy szukał jakiejś furmanki, by dojechać do celu. Byliśmy zastraszeni, zmęczeni podróżą, ale widok klasztoru Bernardynów, gdzie bywaliśmy na odpustach, napawał nas otuchą. Przypadek zdarzył, że przejeżdżał taką platformą kuzyn Kleszcz Marian i zabrał nas i Zająców dobytek, zawożąc do wspomnianej już Betlejemki w Barwałdzie Górnym. Było to na wzniesieniu opodal przystanku kolejowego, przy drodze prowadzącej przez las do klasztoru. Choć te 2 izdebki były nader skromne dla 10 osób, ale można powiedzieć, że na razie problem mieszkaniowy był rozwiązany. Pojawił się z całą ostrością problem z zameldowaniem. Sołtys przynaglał, czy jesteśmy zameldowani, a władze gminy nie chciały nawet słyszeć o dokonaniu tego aktu w obawie o konsekwencje. Przebąkiwano, że możemy wylądować w Oświęcimiu, o którym z racji bliskości było tu już całkiem głośno. Tata natknął się na znajomych sprzed wojny w Spółce Rolnej w Brodach obok stacji Kalwarii Lanckorony i tam dostałby jakąś pracę ale też wymagane było zameldowanie. Mama pochodziła z pobliskiego Barwałdu Średniego, ale przecież nie była tu obecna od 20 lat. Znalazła jednak znajomych jeszcze z panieńskich czasów i do nich zwróciła się z prośbą. Pamiętam, że ten proceder trwał dość długo, zanosiła albo wódkę albo cukier, uzyskując nadzieję na zameldowanie. W końcu dokonano tego zameldowania i mogliśmy odetchnąć. Tata podjął pracę w magazynie wódczanym i coś zarobił, siostra z racji ukończenia 14 lat skierowana została do pracy we dworze, a ja miałem wybór albo rozpocząć naukę zawodu albo wg słów sołtysa skierowany zostanę na roboty do Niemiec, gdyż miał on obowiązek typowania na wyjazd wszystkich po ukończeniu 14 lat a nie podejmujących nauki lub pracy. Nie miałem wyboru i rozpocząłem naukę w warsztacie szewskim Filka Adama – znajomego mamy z młodych lat.  (…) Przebywałem tam od godz. 7 do 6 wieczór z godzinną przerwą na obiad. Wychodziłem wieczór przeważnie z bólem głowy. Formalnie byłem zapisany do szkoły zawodowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, ale praktycznie to byłem w tej szkole zaledwie kilka razy, szkoda było czasu. To terminowanie przybierało czasem dla najmłodszego charakter jakiejś tresury, dokuczano mu, wyśmiewano i nie mógł się nikomu pożalić. Zakończenie wojny przerwało moją edukację zawodową. Nim do tego doszło wypada nadmienić, że i tutaj, choć znacznie dalej od frontu i Warszawy, dawał o sobie znać ruch oporu. Zdarzyło się, że wieczorem wpadli partyzanci i zabrali zboże przygotowane do odstawy w korytarzu tego budynku. (…) Na dodatek musiałem iść z tymi partyzantami i wskazać im drogę, prowadzącą obok naszego domu przez las do Stryszowa., do kompleksu leśnego Chełm. Tam prawdopodobnie było zgrupowanie AK. Przywilejem niejako dla najmłodszego ucznia było odnoszenie zrobionych na gotowe butów do domu klienta. Zawsze przy tej okazji dopytywano mnie, czy dostałem tryngla, co faktycznie czasem się zdarzyło.

            Tymczasem front przybliżył się do linii Wisły, a w Warszawie wybuchło powstanie. Nadzieja na klęskę Niemiec i powrót do domu rosła z każdym niemal tygodniem. Okupant rękami miejscowej ludności wykonał rów przeciwczołgowy ciągnący się przez Barwałd Średni, a w Kleczy Górnej wybudowano okopy i fortyfikacje.

            Szosą od Kalwarii Zebrzydowskiej jechały sznury samochodów ciężarowych, co oznaczało wycofywanie się okupanta. Niejednokrotnie lśniły w słońcu eskadry samolotów, kierujące się na Śląsk, gdzie bombardowały różne obiekty. Styczeń 1945r był przełomowy. Pojawiły się czołgi, działa, różne wozy opancerzone, wiele żołnierzy mających na mundurach wdzianka z białego płótna. Odgłosy wybuchów pocisków świadczyły o zbliżaniu się frontu do naszej okolicy. W czasie jednego z licznych nalotów myśliwce radzieckie zaatakowały kolumny wojskowe na szosie, a przy okazji sporo pocisków spadło wokół naszego domu. Potwierdzeniem tego były liczne ciemne plamy na śniegu. Byliśmy w tym czasie przytuleni do ściany tej chaty. Ogarnął nas strach i na czas przesuwania się walk frontowych przenieśliśmy się do sąsiadki Banasiowej, gdzie schroniliśmy się na dwie doby do małej piwniczki o ceglanym sklepieniu. Tam przy świeczce przeżywaliśmy chwile trwogi w czasie bombardowania umocnień w Kleczy i uruchomienia wyrzutni rakiet typu katiusza. Przy jednej świeczce szeptaliśmy modlitwy i czekali jakiegoś rozwiązania. Zmęczenie i strach odbierały apetyt. Po dwu dniach całe to tornado przesunęło się w kierunku Wadowic, które wyzwolone zostały 26 stycznia. (…) Stworzyło nam to możliwość powrotu do swojego domu. W rejonie Żywca i Bielska toczyły się jeszcze kilka dni walki, ale my niezwłocznie powędrowaliśmy pieszo do Choczni. Skutki walk były widoczne wszędzie. Ruiny domów, w rowach różne pojazdy, sporo pocisków. Most na Skawie był zburzony i obok położony prowizoryczny – drewniany. Mieszkającym w naszym domu sąsiadom zapowiedzieliśmy swój powrót i poprosili o opuszczenie w miarę możliwości tego mieszkania.

            Przetransportowanie naszego dobytku odbyło się dzięki przypadkowi. Otóż wujek Łubik Ludwik wracał z tzw. przymusowej podwody parą koni i saniami, i jemu załadowaliśmy wszystko na te sanie. Nim dojechał do Choczni to płozy w saniach miał już całkiem zdarte, na szosie bowiem nie było już śniegu. Musiał te sanie pozostawić przy naszym domu, a sam z końmi powędrował do Przybradza. Sąsiedzi zdążyli się wyprowadzić, a my po 4 latach tułaczki znów byliśmy w swoim własnym domu, który był zupełnie ogołocony, ale radość z kończącej się wojny nie pozwalała nad tym się zastanawiać. Wszędzie było jeszcze mnóstwo wojska rosyjskiego. Dyscyplina u nich szwankowała i często zabierali co im tylko trochę się spodobało. Takie splądrowanie naszego domu odbyło się w czasie nieobecności rodziców, ale co było robić, nie było sensu zwracać się gdziekolwiek ze skargą.

            Stopniowo sytuacja normalizowała się. Sołtys Świątek, o którym już wspomniałem jako o autorze historii Choczni, przydzielił nam krowę. Szukaliśmy dla niej paszy tam, gdzie były zbiory z naszego pola. Tata zatrudnił się na poczcie jako jeden z pierwszych. Przesyłki przewoził rowerem do Andrychowa i Kalwarii – dopóki nie uruchomiono komunikacji kolejowej. Ten przyjazd wcześniejszy do Barwałdu z Paulinowa był niebezpieczny, ale okazało się, że była to trafna decyzja. Gdyby nie ta wcześniejsza podróż – to powrót nasz do domu opóźniłby się o kilka tygodni. Zerwane były połączenia, uszkodzone mosty, brak taboru i nie było możliwości podróżowania.