piątek, 30 czerwca 2017

Koszmary i uroki Drezna we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka

Koszmary i uroki Drezna

Tak więc widmo Arbeitsamtu nadal wisiało nad nami, jak miecz Damoklesa. Ba, żeby tylko o to chodziło! W każdej chwili spodziewaliśmy się, że policja przyjdzie nas aresztować. Za ucieczkę z pracy w czasie okupacji groziło wszak więzienie. W domu szczególnie rodzice byli tym przejęci do głębi. Na wszelki wypadek chodziłem spać do stryka Staszka, a w dzień czułem się jak osaczone zwierzę. Pewnego wieczoru, gdy auto policyjne zajechało przed strykowy dom, jak stałem dałem nura w krzaki. Z ukrycia obserwowałem teren, lecz bałem się wrócić. Na szczęście okazało się, że był to fałszywy alarm - policja szukała tylko domu bauera.
Rozwiązanie tej szarpiącej nerwy sytuacji przyszło nieoczekiwanie: w parę dni po mojej ucieczce otrzymałem wezwanie do natychmiastowego stawienia się w Arbeitsamcie w Andrychowie. Trudno - pomyślałem sobie - nie ma wyboru, trzeba jechać; cokolwiek mnie czeka, lepsze to niż więzienie. Kiedy przybyłem na miejsce zażądano Ausweis [1] oraz Arbeitsbuch, spisano personalia i kazano czekać w strzeżonej przez policję dużej sali, gdzie podobnych mnie delikwentów była duża grupa. Po zgłoszeniu się wszystkich wezwanych i dopełnieniu wszelkich formalności zostaliśmy załadowani do pociągu i wywiezieni w nieznane. O ucieczce nie było nawet mowy - byliśmy konwojowani. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Drezna. Nieco naiwnie (jak się okaże) pomyślałem sobie: „Nawet nieźle, że tak wypadło - mogło być gorzej”. Gryzłem się tym jedynie, że rodzice będą się martwić, co się ze mną stało. Tymczasem z rozmów z innymi chłopakami - współtowarzyszami niedoli - okazało się, że prawie wszyscy mieli jakieś przeboje z Arbeitsamtem. Doszliśmy przeto do prostej konkluzji, że tam, dokąd zmierzamy pewnikiem dadzą nam nieźle popalić - i nie omyliliśmy się.
Po długiej, prawie 600-kilometrowej, podróży znaleźliśmy się wreszcie w wielkiej hali Dresden Hauptbahnhof [2]. Tu niezwłocznie sformowano nas w kolumnę czwórkową i wyprowadzono na ulicę.
Drezno zachwyciło mnie swym urokiem. Było to piękne i rozległe miasto, malowniczo położone w dolinie Łaby, z racji rozlicznych, wyjątkowej urody zabytków (o czym później) nazywane perłą Saksonii, której zresztą było stolicą. Rozpościerało się wzdłuż ulic i alej wysadzanych drzewami owocowymi, co zapowiadało (a był początek marca) morze kwiecia i zieleni na zbliżającą się wiosnę.
Tymczasem odeskortowano nas do lagru, mieszczącego się przy Gustav-Freitag-straße i ogrodzonego zewsząd kolczastymi drutami, co nie wróżyło nic dobrego. Na bramie widniał napis: Eisen und Metall [3] - tak się nazywał (jak się później dowiedziałem) zakład, w którym nam przyszło pracować. Przybyliśmy do wielkiego baraku, wyglądającego niczym monstrualnych rozmiarów szopa - jego olbrzymie, ciemne wnętrze było wypełnione trzyosobowymi pryczami i żelaznymi szafkami. Każdy z nas otrzymał przydział swej pryczy i połowę szafki. Pomyśleliśmy sobie, że teraz przydałaby się kolacja, a potem dobrze byłoby położyć się spać (był bowiem wieczór) po tak trudnej i wyczerpującej podróży. Jakże srodze się zawiedliśmy...
Oto nagle usłyszeliśmy gromkie:
- Achtung!- i na środek tej wielkiej hali wkroczył utykając, z charakterystycznym stukiem protezy oficer SS, przysadzisty, potężnie zbudowany typ, o twarzy nadętego indora. Zmierzył nas zimnym, przenikliwym spojrzeniem, po czym ryknął chrapliwym sznapsbarytonem [4]:
- Ich bin euer Lagerführer! [5] - przedstawił się. - Od tej chwili jesteście pod moją komendą. Za nie wykonanie moich rozkazów grożą różne kary przewidziane w regulaminie. Teraz wszyscy udadzą się do łaźni i zabiorą swoje ubrania!
Poszliśmy więc, gdzie kazano; nas skierowano do kąpieli, a nasze ubrania do dezynfekcji. Po gruntownej ablucji wysmarowano nas szczodrze w owłosionych miejscach śmierdzącą cieczą, która miała własności bakterio- i insektobójcze. Wtedy dopiero otrzymaliśmy drelichowe mundury, szmaty, szczotki i wiadra. Nie zdążyliśmy się nawet opamiętać, bo znów wpadł lagerführer i wrzasnął:
- Alle Männer seine Stube zu saubermachen! [6]
„Ładnie się zaczyna” - pomyśleliśmy. Nie było wszakże czasu na myślenie - trzeba było niezwłocznie zabierać się do roboty, bo opieszałych już nasz nowy „pan” walił bykowcem. Kiedy wreszcie uznał, że sala powinna być już czysta, wygonił wszystkich na podwórze, zajrzał do środka, po czym znów ryknął:
- Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! [7]
Powtórzyło się to trzy razy. Później ustawił nas czwórkami na placu i kazał stać w bezruchu. Sam wszedł do mieszkania (mieszkał w ładnym domu naprzeciwko) i spokojnie przyglądał się, jak głodni i zmarznięci stoimy na baczność. Trzymał tak nas do północy. Na koniec wydał komendę:
- In die Stube zu Schlafen wegtreten! [8]
Nie chcieliśmy wierzyć oczom i uszom - przecież przyjechaliśmy do obozu koncentracyjnego, a nie do normalnej pracy! Ledwie weszliśmy na salę - każdy trząsł się z zimna jak osika - zwaliliśmy się na prycze jak kłody, a o kolacji nie było nawet mowy. O piątej rano poderwał nas na nogi wrzask naszej bestii - już grasował po sali i walił bykowcem tych, co spali na dole. „Całe szczęście - pomyślałem - że śpię na samej górze, przynajmniej tu ten sukinsyn mnie nie dosięgnie”.
Praca rozpoczynała się o 5.30, ale przedtem już trzeba było ustawić się w kolejce do kantyny, gdzie otrzymywaliśmy przydział śniadaniowy: dwie pajdeczki chleba, kawałeczek margaryny i kubek czarnej kawy. Zanim zdążyliśmy się dopchać po swoją rację już buczała syrena - o 5.25 trzeba było pędzić do pracy. A więc chleb do kieszeni, a gorącą kawę piło się w biegu, parząc sobie usta.
Weszliśmy do dużej hali fabrycznej, w której mieściły się warsztaty ślusarskie i monterskie, a w nich stały wiertarki, tokarki, frezarki, butle gazowe, aparaty spawalnicze i wiele innych urządzeń. Wokół piętrzyły się stosy blach, płyt stalowych, rur, rurek, kątowników, drutów, a wszystko rzecz jasna metodycznie poukładane, bo przecież Ordnung muss sein [9]. W hali tej pracowali ślusarze, monterzy, spawacze, tokarze, frezerzy, a my mieliśmy im służyć za pomocników. Oczywiście, fachowcami tymi byli Niemcy, którzy na 12 godzin stawali się naszymi panami. Byli to ludzie bezwzględni; za drobne przewinienia, wynikłe zazwyczaj z nieporozumienia i braku znajomości języka bili brutalnie w mordę i biada temu, kto się szybko nie nauczył nazw narzędzi i całej terminologii fachowej. Najgorszy szkopuł wszelako tkwił w tym, że trudno ich było zrozumieć, bowiem Niemcy ci mówili z saksońskim akcentem i nie wystarczyło nauczyć się tych słów po niemiecku, trzeba było jeszcze umieć Sächsisch sprechen [10].
Najtrudniejsze są pierwsze dni - aby przyzwyczaić się, zaaklimatyzować, zaskarbić sobie względy u swych przełożonych. Czekamy jak wybawienia syreny na przerwę obiadową. Nareszcie! Nadchodzi 12.30, a więc pędem do kantyny - ale tam znów kolejka. Niemców to, rzecz jasna, nie dotyczy - mają swoją kantynę, gdzie jedzą gotowe obiady. A co jest u nas na obiad? Ziemniaki w łupinach i jakaś bliżej nieokreślona „zupa”. Niestety, nie jest nam dane doczekać swej kolejki - rozlega się głos syreny. Cholera! Już 12.55. I znów - jak rano - zupę siorbiemy w biegu, a ziemniaki wraz z łupinami zjemy, kiedy pójdziemy po rury, pręty czy butle z tlenem. I znów stereotypowe: schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! [11], - znów wyczekiwanie na syrenę, która zabuczy dopiero o 18 na fajrant. Wtedy wreszcie odpoczniemy, wtedy zjemy kolację po ludzku.
O święta naiwności! Nie doceniliśmy swego lagerführera. Ledwo zdążyliśmy przełknąć cokolwiek, już ten piekielnik robi zbiórkę. Sekundują mu w tym dzielnie dwaj Ukraińcy, którzy prześcigają się nawzajem w brutalności, aby zdobyć uznanie swego władcy. Rozdzielają nas na dwie grupy, z których jedna będzie przebierać zgniłe kartofle w pobliskim dworze, a druga (ta moja) pójdzie na dworzec kolejowy rozładowywać wagony. Nic to, że jesteśmy zmęczeni i wypruci z sił - nikogo to nie wzrusza - wciąż słyszymy znienawidzone: los, los, schneller, weiter machen! [12] Na dworcu jedni rozładowywali drewno, inni węgiel. Kiedy wróciliśmy do lagru, było dobrze po północy.
Nazajutrz rano znów pobudka o piątej i znów dzień jak co dzień. Koniec świata! Przecież to niemożliwe tak dłużej - kto to wytrzyma? Okazuje się, że wytrzyma, każdy musi wytrzymać, każdy się przyzwyczai.
Te dni, w których nie idziemy do dodatkowej pracy są dla nas jakby świętem i świat wtedy jest jeszcze coś wart. W takich chwilach Baron, były artysta warszawskich scen operetkowych, przepięknie śpiewa znane arie i piosenki, a my zasłuchani, zapominamy na krótko o naszym piekle. Cóż z tego, że jutro lub pojutrze znów pójdziemy z naszym śpiewakiem na dworzec do wagonów - liczy się tylko ta krótka chwilka...
Wreszcie nadchodzi upragniona niedziela. Żyjemy nadzieją, że przynajmniej dziś odpoczniemy po ciężkiej pracy, pośpimy trochę dłużej. Nic z tych rzeczy! Koszmarny kuternoga jest niezmordowany - tym razem idziemy na cały dzień do rozładunku węgla.
I tak zaczęły płynąć dni i tygodnie. Nasze nader smutne i ciężkie życie, regularnie zatruwane przez „kulawego diabła”, jak go zaczęliśmy nazywać, z rzadka tylko bywało rozświetlane jakimś milszym akcentem, który pozwalał radośniej spojrzeć na świat.
Nadeszły święta wielkanocne, które wzbudziły w naszych sercach wielki smutek i tęsknotę; niejeden z nas ukradkiem ocierał łzy. Brutalnie oderwani od swych najbliższych, na dalekiej i wrogiej ziemi - tylko w myślach łączymy się z nimi i dzielimy święconym jajkiem.
W pierwszy dzień świąt, 25 kwietnia, lagerführer zarządza zbiórkę na placu w ubraniach roboczych - niby robi przegląd mundurów - sprawdza, czy guziki są przyszyte i czy wszystko jest w porządku. Okazuje się, że nic nie jest w porządku - wrzeszczy na nas i zapędza do przebierania zgniłych ziemniaków.
W poniedziałek wielkanocny nasz prześladowca jest w lepszym humorze; posuwa się w swej łaskawości do tego stopnia, że zezwala nam wyjść na przepustkę do miasta. Warunek: przed opuszczeniem lagru do ubrania musi być dobrze przyszyte „P”[13], a przepustkę otrzymujemy zbiorową - na kilka osób. Nie przeszkadza nam to cieszyć się przez kilka godzin wolnością - podziwiamy piękne wystawy sklepowe, wspaniały park miejski i mieszczące się opodal ZOO. Do cyrkulubkinafür Pole und Hunde Eintritt verboten [14]. Ciekawe skojarzenie, prawda?
Na ulicach miasta czujemy się okropnie - Niemcy oglądają nas od stóp do głów jak jakieś dziwolągi, wytykają palcami i śmieją się z nas. Tak wygląda różnica pomiędzy Herrenvolkiem [15], a nami - podludźmi, Sklaven [16].
Mimo tych upokarzających odczuć, nie sposób nie zwrócić uwagi na przepiękne drezdeńskie zabytki, tworzące niepowtarzalny kompleks Starego Miasta. Patrzę na nie z podziwem i obiecuję sobie w myślach, że jeśli tylko nadarzy się okazja, wrócę tu jeszcze. Tymczasem musimy wracać do lagru - czas przepustki się skończył.
Mijają kolejne dni pełne niepokoju, napięć i narastającego zmęczenia. Wkrótce po świętach w piwnicach, gdzie składowano węgiel, wybuchł pożar. Przez cały dzień i noc wywoziliśmy ten węgiel taczkami z dołu, gdzie było pełno dymu. Niemal zaczadzeni, padaliśmy ze zmęczenia, ale razy bykowca i wrzaski lagerführera znów nam przywracały przytomność.
Na świecie niespodzianie zrobiła się piękna wiosna, przebogata w swoich barwach. Miasto, a w szczególności jego liczne parki, skwery i drzewa, tonęły w powodzi cudnego, różnokolorowego kwiecia, od którego emanowały odurzające zapachy; nawet zdeklarowany pesymista musiał zachwycić się tym widokiem.
Tymczasem przedsiębiorczy kulas wynajduje coraz to nowe sposoby dręczenia nas: co jakiś czas rewiduje szafki i wyrzuca z nich wszystko na podłogę. Kiedy indziej przechadza się podczas niesienia przez nas posiłków z kantyny: trzeba błyskawicznie wszystko położyć na ziemię i zameldować się mu w przepisowej postawie z wyciągniętymi jak struna rękami. Jak mu się coś nie widzi - od razu wali po łbie.
Nadeszły oczekiwane Zielone Świątki, do których paru z nas (a w tej liczbie i ja) przygotowywało się starannie. W mieście wyświetlano najnowszy niemiecki film pod tytułem Hab’ mich lieb [17], ze słynną Mariką Rökk w roli głównej. Film był od 18 lat, a ja miałem zaledwie szesnaście i pół. Bardzo chciałem go obejrzeć, tylko w jaki sposób zdobyć bilet? I wtedy przyszła mi do głowy szczęśliwa myśl: przecież Antek Piecha, volksdeutsch z Pszczyny, właśnie został ukarany przez lagerführera zakazem opuszczania lagru. Poprosiłem go więc, aby mi pożyczył legitymacji, która była tymczasowa i nie było na niej zdjęcia. On na to:
- Ja, pieronie, moga ci pożyczyć, ale dejse pozór! Nie chca słyszeć o żodnyj chaji!
Uspokoiłem jego obawy i zapewniłem solennie, że wszystko będzie w porządku. Nauczyłem się na pamięć jego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia (pamiętam, że był niemal dokładnie dwa lata ode mnie starszy). Do marynarki przypasowałem obszyte uprzednio na tekturce „P” i bez przeszkód wyszedłem z lagru (oczywiście na przepustkę zbiorową).
Skoro tylko wyszliśmy na ulicę, odłączyłem się od kolegów i skierowałem swe kroki do przybytku X Muzy. Wszedłem do hallu i serce zabiło mi niespokojnie: na środku stał policjant i bacznie wszystko obserwował. Na odwrót było już za późno: zdecydowanym krokiem podszedłem do kolejki i po niedługiej chwili prosiłem o bilet wstępu pierwszej klasy. Aliści mój wygląd wzbudził podejrzenie kasjerki, jako, że nie byłem rosły, nawet jak na swoje niespełna 17 lat, a Niemcy, jak wiadomo, byli skrupulatni. Zażądała legitymacji, na co trochę drżącą ręką podałem jej Ausweis Piechy. Popatrzyła, pokręciła głową, ale bilet sprzedała. Wchodziłem już prawie na salę, kiedy zatrzymało mnie szczeknięcie policjanta:
- Halt! Kommst du hier! [18] - Nogi ugięły się pode mną, ale odważnie podszedłem.
- Ausweis bitte! [19] - zażądał. Podaję mu Ausweis i patrzę prosto w oczy. Obejrzał go dokładnie i pyta:
- Wo bist du geboren?
- In Pless am Oberschlesien. [20]
- Wann? – indaguje dalej.
- Am dreißigsten zehnten eintausendneunhundertvierundzwanzigsten [21] - odpowiadam bez zająknienia. Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem (nie dziwota, bo wcale nie wyglądałem na 18-latka), pokręcił głową z niedowierzaniem i mruknął:
- Kann man hereingehen! [22]
Uszczęśliwiony, acz ledwo żywy ze strachu, wchodzę na salę. Ledwo usiadłem na swym miejscu, a moja sąsiadka, zalotna blondyneczka, strzyże ku mnie oczyma i śmiało zaczyna rozmowę; będąc przekonana, że jestem Niemcem proponuje spacer do parku po filmie. Na samą myśl o tym ciarki mi przeszły po plecach: już samo pójście do kina było przestępstwem, a za flirtowanie z Niemką niechybnie bym trafił do mamra. Na domiar złego w zdenerwowaniu popełniłem niewybaczalny błąd - na jej pytanie, jak mam na imię, podałem swoje prawdziwe, na śmierć zapominając, że teraz przecież jestem w skórze Antoniego Piechy! Niestety, ugryzłem się w język o sekundę za późno.
Byłem wściekły - nie mogłem spokojnie śledzić akcji, bowiem prześladowała mnie myśl o grożącym mi „powabnym” niebezpieczeństwie. Dlatego też (choć była całkiem do rzeczy) po zakończeniu projekcji odskoczyłem od przylepnej blondynki, a kiedy usłyszałem przymilne:
- Richard, wo bist du? [23] - czym prędzej dałem nura między ludzi i zgubiłem się w tłumie, przyrzekając sobie solennie, że już nigdy w Dreźnie nie pójdę do kina (prawdę rzekłszy, nie miałem już drugiej okazji).
Idąc do lagru myślałem z rozgoryczeniem, że tyle zachodu kosztowało mnie dostanie się na ten film i nie mogłem go nawet spokojnie obejrzeć. Za to po powrocie wielu kolegów uznało mnie za „kozaka” i eskapada ta (całkiem nieoczekiwanie zresztą) przysporzyła mi nieco chwały.
Wspominałem już o Antku Piesze, jednym z moich towarzyszy lagrowej niedoli. Co prawda status mój i jego dość znacznie się różniły, bo prócz tego, że był volksdeutschem był także vorarbeiterem [24], ale mimo to chłop z niego był równy, a od czasu pożyczenia Ausweisu nawet trochę się zaprzyjaźniliśmy. Któregoś dnia zobaczyłem w jego rękach Dresden Baedeker [25], który niedawno sobie kupił, pewnie wtedy, gdy skończyła mu się wzmiankowana wyżej kara. Nie byłbym sobą, gdybym go nie poprosił, by mi pozwolił poczytać – obejrzane wcześniej zabytki stanowiły wystarczający magnes.
Z kart przewodnika dowiedziałem się, że Drezno, zwane również „Florencją Północy”, szczyci się jednym z najpiękniejszych w Europie kompleksem budowli barokowych. Swe liczne i piękne zabytki zawdzięcza dynastii Wettynów, a zwłaszcza swemu szczególnemu dobroczyńcy, Augustowi Mocnemu, który prócz korony polskiej liczył także na cesarski diadem i mając to na względzie otoczył swoją rezydencję niebywałym przepychem. Z licznych zamieszczonych fotografii rozpoznawałem jak dotąd tylko w przelocie widziany Zwinger, Frauenkirche, Neumarkt, zamek, Hofkirche, gmach Semperoper czy most Augusta. Uzbrojony w tę wiedzę postanowiłem, że podczas najbliższej przepustki dokładniej przyjrzę się tym wszystkim cudom.
Monotonię naszej ponurej rzeczywistości przerwało pewnego dnia niezwykłe dla nas wydarzenie: przeżyliśmy pierwszy w Dreźnie Fliegeralarm [26]. Syreny zaczęły wyć, a my wszyscy pognaliśmy za miasto, w pola. Stały tam okopane działa przeciwlotnicze, przy których widać było uwijającą się obsługę, złożoną z młodych kadetów. Zauważyliśmy, że podobnie jak my, chłopcy ci po prostu się boją, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Nasuwa się tu znane rzymskie powiedzenie: homo sum nihil humani a me alienum esse puto [27].Samoloty alianckie nie nadleciały jednak wtedy nad Drezno - stało się to dopiero rok po naszym wyjeździe - lecz alarm lotniczy spowodował nerwową atmosferę wśród Niemców, a nam sprawiło to satysfakcję, że i oni zaczynają się czegoś bać.
Miało to zresztą głębsze uzasadnienie. Od napotkanego przypadkiem żołnierza - Ślązaka dowiedziałem się bowiem w wielkiej tajemnicy o piekle Stalingradu, jako że był uczestnikiem tej straszliwej bitwy. Muszę przyznać, że była to relacja, która bez przesady mroziła krew w żyłach, niemniej jednak podniosła mnie na duchu i pomagała przetrwać ów nader trudny czas niedoli.
Wkrótce potem nadszedł dzień, w którym zdarzyła mi się bardzo przykra wpadka, „a jak to było - opowiem”. Wspominałem już o tym, że w naszym lagrze panował głód i nieraz zdarzało się nam wybierać resztki jedzenia z niemieckich śmietników. Chłopaki radziły sobie w ten sposób, że zdobywali skądś kartki żywnościowe, przysyłane z domu na adresy prywatne. Ci, którzy mieli możliwość wyjścia do miasta na przepustkę kupowali sobie chleb lub tzw. Kuchen, czyli placki pszenne. Wszystko, oczywiście, działo się w głębokiej konspiracji, gdyż „kulawy diabeł” kategorycznie zabronił wnoszenia żywności do lagru pod groźbą surowej kary.
Kiedy i ja otrzymałem przepustkę w nagrodę za „dobrą pracę” (a mogło się to zdarzyć jedynie w niedzielę), przyszedł do mnie jeden z kolegów, prosząc abym kupił w mieście placki, a w zamian on mi odpali „dolę”. Paczkę z plackami miałem wsunąć niepostrzeżenie przez dziurę w żelaznym ogrodzeniu, skąd miał ją odebrać. Choć miałem lekkiego pietra, nie wypadało mi odmówić.
Tymczasem jednak, dotrzymując danego sobie przyrzeczenia, wybrałem się na bulwar nad Łabą i przez kilka godzin podziwiałem z zapartym tchem klejnoty drezdeńskiej architektury. Szczególne wrażenie, prócz polecanego w przewodniku Zwingera, wywarł na mnie majestatyczny Residenzschloß i monumentalny, wysoki na przeszło 90 metrów Frauenkirche, królujący nad rozległym placem Neumarkt.
Ponieważ czas mojej przepustki powoli się kończył, wstąpiłem do piekarni, kupiłem co trzeba i nie przeczuwając niczego wracałem spokojnie do lagru. Podszedłszy bliżej dokonałem penetracji terenu. Nie było nikogo - zaczajony za płotem kolega dał mi znak, że mogę położyć paczkę w umówionym miejscu. Wtem zza zakrętu wyskoczył samochód i z piskiem opon zahamował. Jeszcze w biegu wyskoczyło z niego dwóch cywilów z pistoletami w rękach, którzy wrzasnęli:
- Hände hoch! [28] - i w jednej chwili wtłoczyli mnie na tylne siedzenie.
Ogarnęło mnie przerażenie. Matko Boska, co teraz będzie? Sytuacja rozwijała się jak w kiepskim filmie kryminalnym - czułem się jak przestępca, złapany na gorącym uczynku. Sprawa się wyjaśniła, gdy auto skręciło w kierunku lagru. Okazało się, że jednym z tych tajniaków był szwagier lagerführera, gestapowiec. Wyciągnęli mnie na portiernię, gdzie już czekał z tryumfującą miną nasz „kulawy diabeł”. Zabrał placki, jako corpus delicti i zaczął mnie bić po twarzy, wołając chrapliwie:
- Du schweine Pole! Kennst du nicht meine Verordnung?! Wem wolltest du diese Kuchen geben?! [29]
Milczałem, nie chcąc wsypać kolegi, co widząc chwycił moją głowę i zaczął tłuc nią o mur, a później, leżącego już na ziemi, kopał jak psa, wrzeszcząc, abym się przyznał. Kiedy mimo to nie powiedziałem nic, zabrał mnie, sponiewieranego i okrwawionego, na sztubę i kazał podzielić placki na maleńkie kawałeczki. Wzywał wszystkich po kolei, by zabrali swoją „porcyjkę”, a potem oświadczył, że każdego czeka mój los, jeżeli odważy się na to, co zrobiłem...
W tych dniach przyjechała nowa grupa delikwentów z kraju. Między przybyłymi rozpoznałem Zbyszka Kornelaka - starszego syna byłego kierownika naszej szkoły. Wypytywałem go o wieści z Choczni, ale nie chciał nic mówić, tak był przygnębiony tym, co się tutaj działo. Pocieszałem go, że z biegiem czasu do wszystkiego się przyzwyczai, lecz markotniał coraz bardziej i leżąc na pryczy uporczywie wpatrywał się w sufit. Przypomniało mi się znane z „Trylogii” powiedzenie: consuetudo est altera natura[30] - ja już tu byłem „starym wygą” - on to dopiero musiał przeżyć.
Od pewnego czasu nasz pobyt w Dreźnie bywał coraz częściej urozmaicany alarmami lotniczymi. Wzbudzało to wśród Niemców rosnącą złość i przerażenie, my zaś przeciwnie - cieszyliśmy się z tego i nawet nie staraliśmy się tego ukrywać.
Nadszedł upalny lipiec. Po lagrze rozeszły się słuchy, że część z nas ma niebawem zostać przetransportowana do Oświęcimia. Ta wielce bulwersująca wieść wzbudziła w nas niepewność i rozterkę - czekaliśmy niecierpliwie na rozwój wypadków. Wkrótce zapadła decyzja: alea iacta est [31] - w kilkudziesięcioosobowej grupie znalazłem się i ja. Serca nam biły niespokojnie: dlaczego tylko my wyjeżdżamy i co nas czeka w tym Oświęcimiu? Pokrzepiamy się jednak nadzieją, że gorzej jak tu nam nie będzie. Nie bez znaczenia był też fakt, iż do domu stamtąd było raptem trzydzieści parę kilometrów, a nie - jak stąd - blisko sześćset.
Przyszedł wreszcie oczekiwany dzień odjazdu. Żegnaliśmy perłę Saksonii, która przysporzyła nam wielu cierpień i upokorzeń, lecz i dostarczyła niezapomnianych widoków i dużo przeżytych wrażeń. Wyjeżdżaliśmy z tej „Florencji Północy” i oazy zieleni i kwiatów bogatsi o bagaż doświadczeń, pomocnych w stawianiu czoła dalszym trudom życia.
Nie wiedzieliśmy, że wkrótce na to piękne miasto zapadnie straszny wyrok: w nocy z 13 na 14 lutego 1945, w odwecie za bombardowania Londynu i Coventry, dwa potężne naloty aliantów zmieniły go w kupę gruzów i zgliszcz, a liczba ofiar sięgnęła 25 tysięcy. Władze niemieckie układały ciała zabitych w stosy i tysiącami paliły je na ulicach miasta.
W gruzach legła także przepiękna barokowa starówka, a niektóre jej architektoniczne klejnoty musiały czekać aż 60 długich lat na odbudowę i przywrócenie do dawnej świetności. Taka była cena wojny.






[1] Ausweis (niem.) - dowód tożsamości, legitymacja.
[2] Dresden Hauptbahnhof – dworzec główny Drezna.
[3] Eisen und Metall (niem.) – Żelazo i Metal.
[4] sznapsbaryton (niem.+wł.) - schrypnięty głos, zmieniony wskutek nadużywania alkoholu.
[5] Ich bin euer Lagerführer! (niem.) - Jestem waszym lagerführerem (dowódcą obozu)!
[6] Alle Männer seine Stube zu saubermachen! (niem.) - Wszyscy do czyszczenia swojej sztuby!
[7] Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! (niem.) - Wszyscy do roboty! Sztuba jest wciąż jeszcze brudna!
[8] In die Stube zu Schlafen wegtreten! (niem.) – Na sztubę do spania rozejść się!
[9] Ordnung muss sein (niem.) - porządek musi być.
[10] Sächsisch sprechen (niem.) – mówić „po saksońsku”.
[11] schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! (niem.) - prędko, prędko, jazda, robota, biegiem!
[12] los, los, schneller, weiter machen! (niem.) - jazda, jazda, szybciej, dalej pracować!
[13] „P” (niem. Pole - Polak, Polka) – obowiązkowe oznaczenie Polaków zmuszonych do pracy przymusowej w III Rzeszy. Znak składła się z postanowionego na kancie kwadratu o boku 5 cm, półcentymetrowego fioletowego obramowania i litery P na środku. Kto nie zastosuje się do przepisów, będzie podlegał karze grzywny do 150 RM (reichsmarek) lub karze aresztu sześć tygodni [...]”.
[14]  für Pole und Hunde Eintritt verboten (niem.) - dla Polaków i psów wstęp wzbroniony.
[15] Herrenvolk (niem.) – rasa, naród panów.
[16] Sklaven (niem.) – niewolnicy.
[17] „Hab’ mich lieb” („Kochaj mnie”) – film komediowy prod. niem. (1942) w reż. Haralda Brauna; w rolach gł. Marika Rökk i Viktor Staal.
[18] Halt! Kommst du hier! (niem.) - Stać! Chodź tutaj!
[19]  Ausweis bitte! (niem.) - Legitymację proszę!
[20] Wo bist du geboren? - In Pless... (niem.) - Gdzie się urodziłeś? - W Pszczynie, na Górnym Śląsku.
[21] Wann? - Am dreissigsten... (niem.) - Kiedy? - 30 października 1924.
[22] Kann man herein gehen! (niem.) - Można wejść do środka!
[23] Richard, wo bist du? (niem.) - Ryszardzie, gdzie jesteś?
[24] Vorarbeiter (niem.) – brygadzista.
[25] Dresden Baedeker – ilustrowany przewodnik po Dreźnie; nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego księgarza, Karla Baedekera, który stał się pionierem bardzo popularnej do dziś serii przewodników (zwanych bedekerami) dla zwiedzających.
[26] Fliegeralarm - alarm przeciwlotniczy
[27] homo sum, nihil humani a me alienum esse puto (łac.) - jestem człowiekiem i nic, co ludzkie nie jest mi obce (Terencjusz).
[28] Hände hoch! (niem.) - Ręce do góry!
[29] Du schweine Pole!... (niem.) - Ty świński Polaku! Nie znasz mojego zarządzenia?! Komu chciałeś dać te placki?!
[30] Consuetudo est altera natura (łac.) - przyzwyczajenie jest drugą naturą.
[31] Alea iacta est (łac.) - kości zostały rzucone, gra się rozpoczęła; wypowiedź Juliusza Cezara przekraczającego rzekę Rubikon (granicę Italii) i wbrew decyzji senatu rozpoczynającego wojnę domową; zwrot oznaczający śmiałą, nieodwołalną decyzję.

środa, 28 czerwca 2017

Choczeńskie rody - Romańczykowie

W czerwcu 1665 roku Andrzej Grządziel poślubił w Choczni Ewę Romańczyk z Kozińca. To pierwszy znany zapis łączący Romańczyków z Chocznią. Kolejny pojawił się w lutym 1680 roku, przy okazji ślubu w Choczni mieszkanki Kaczyny Anny Smaza z Walentym Romańczykiem.
Później w choczeńskich księgach metrykalnych pojawiały się wyłącznie nazwiska podobne, ale nie identyczne- w roku 1696 (chrzestna Romanik), w roku 1710 (samotna matka Regina Romańczonka) i w roku 1725 (chrzestna Romanka).
30 listopada 1735 roku ojcem chrzestnym Bibianny Kręcioch był natomiast niejaki Andrzej Romańczyk.
Stałą i pewną obecność Romańczyków w Choczni stwierdzić można jednak dopiero od 1740 roku, gdy pierwsze ze swoich pięciorga dzieci (Fabiana) ochrzcili w Choczni Stanisław Romańczyk, zwany także Sobotek i jego żona Agata. Ów Stanisław zmarł w Choczni 1754 roku, jak odnotowano w wieku 54 lat, a dwa lata później wdowa po nim Agata wyszła za Tomasza Guzdka.
Oprócz Stanisława Romańczyka-Sobotka w pierwszej połowie XVIII wieku chrzcili dzieci w Choczni także inni Romańczykowie: Sebastian Romańczyk (zmarły w 1751 roku w wieku lat 70), Jan Romańczyk i Andrzej Romańczyk zwany Dusza, zmarły w Choczni w 1759 roku w wieku około 60 lat.
Z tych zapisów metrykalnych związanych z Romańczykami wywnioskować można, że pod koniec czwartej lub w piątej dekadzie XVIII wieku musiała osiąść w Choczni grupa mężczyzn o tym nazwisku, dość zaawansowanych wiekowo, których wzajemne relacje rodzinne nie są jasne. 
W 1784 roku w metrykach kościelnych odnotowano, że Benedykt Romańczyk, urodzony w 1750 roku syn Stanisława Romańczyka-Sobotka zajmował się młynarstwem. Podobne wzmianki na temat jego zawodu można przeczytać także w kolejnych pięciu latach.
Gdy w latach 1785-89 władze austriackie sporządzały Metrykę Józefińską, czyli spis własności do celów podatkowych, nie wymieniono w niej wprost roli należącej do Romańczyków. Można się jedynie domyślać, że nazwisko Romańczyk zostało w niej przekręcone, podobnie jak w przypadku kilku innych choczeńskich rodzin i własnością ówczesnych Romańczyków mogły być dwie role w górnej części wsi (w "Niwie za Sołtysią" i w "Niwie od lasu Gornia"). Tę zagadkę rozstrzygnąć może pełny dostęp do Metryki Józefińskiej, przechowywanej obecnie we Lwowie.
W czasie sporządzania Metryki doszło w Choczni do poważnego pożaru, a pogorzelcy na odbudowę domów pozyskiwali drewno z lasu gromadzkiego (1788). Wśród nich byli także: Jan Romańczyk oraz Sebastian i Michał Romańczykowie, oskarżeni przez Jana Biberstein Starowieyskiego o nielegalny wyrąb, ponieważ las gromadzki uznawał on za swoją własność.
W rodzinie Romańczyków tradycyjnym zawodem pozostawało młynarstwo, aż po koniec XIX wieku. Młynarzami byli: Błażej Romańczyk, wnuk Stanisława Romańczyka Sobotka (ur. 1765), jego syn również Błażej (ur. 1798), Józef (notowany w 1828 roku), Jan (notowany w 1832 roku) i kolejny Józef (urodzony w 1829 roku syn Walentego).
Sporządzony po 1817 roku spis płatników podatku kościelnego (messaliów) wymienia w Choczni zaledwie dwa domy Romańczyków: numer 15 (nieznanej z imienia wdowy) i numer 96 (własność młynarza Józefa).
Ale już w kolejnym austriackim spisie własności w Choczni (z lat 1844-52) uwzględniono aż 14 osób o nazwisku Romańczyk. Oprócz numeru 96 (wtedy własność Franciszka Romańczyka) i numeru 247 (Jan Romańczyk) w Niwie od Lasu Gronia, ówcześni Romańczykowie koncentrowali się w Zarębkach i Morgach, gdzie należały do nich domy o numerach: 281 (Andrzej), 125 (Błażej), 117 (Józef), 129 (Józef), 130 (Józef), 119 (Julianna), 106 (Walenty), 223 (Wincenty), 126 (Wojciech) i 219 (Wojciech). Jedynie Antoni Romańczyk spod numeru 321 zamieszkiwał w Niwie Zakościelnej.
Sumaryczna własność wszystkich Romańczyków plasowała ich na 10 miejscu wśród choczeńskich rodów.
Najbardziej majętnym z Romańczyków był wtedy Franciszek (nr domu 96), właściciel osiemnastego gospodarstwa chłopskiego w Choczni pod względem powierzchni i siedemnastego pod względem dochodu rocznego. Choczeńską średnią przekraczali również: Antoni (nr 321), Józef (nr 117) i Jan (nr 247).
Do powołanych do życia w 1844 roku Towarzystw Trzeźwości i Wstrzemięźliwości zapisały się 33 dorosłe osoby o nazwisku Romańczyk, co pozwala szacować, że to nazwisko należało w tym czasie do najpopularniejszych w Choczni.
Ale oprócz wspomnianych wyżej młynarzy trudno doszukać się wśród dziewiętnastowiecznych przedstawicieli tego rodu osób w jakiś sposób wyróżniających się w Choczni na przykład: dokonaniami, działalnością na rzecz wsi, czy wykształceniem.
Jako ciekawostki można podać jedynie, że w lipcu 1855 roku czternastoletni Michał Romańczyk syn Antoniego był pierwszą z 66 ofiar epidemii cholery w Choczni , a w 1863 roku Józef Romańczyk, syn młynarza Błażeja rozpoczął praktykę u krawca w Białej.
Sześciu choczeńskich Romanczyków można znaleźć w spisach emigrantów, docierających do USA przed I wojną światową- to Andrzej, Antoni, Franciszek, Jan, Józef i Stanisław. Za wielką wodę wyemigrowała również Maria Romańczyk, żona Ludwika Wójcika (zmarła w 1945 roku).
W czasie I wojny światowej żołnierzem 56 pułku piechoty był Jan Romańczyk (urodzony około 1892), ranny w czasie walk na froncie w 1915 roku.
Po zakończeniu I wojny światowej aktywny udział w działalności samorządowej i politycznej brał Antoni Romańczyk, urodzony w 1891 roku syn Jana i Marii z domu Góralczyk. Był zastępcą wójta Choczni Józefa Putka (podwójcim) w 1922 roku, radnym gromadzkim (1935-39), członkiem zarządu PSL "Wyzwolenie" w Choczni i Kasy Stefczyka (1935). Wszedł w skład zarządu reaktywowanej Kasy Stefczyka także po II wojnie światowej, zasiadał w prezydium gminy do śmierci w 1948 roku.
Innym wyróżniającym się działaczem w międzywojennej Choczni był Franciszek Romańczyk (ur. 1898), zaangażowany w Katolickie Stowarzyszenie Mężczyzn. Oprócz uprawy roli był również sklepikarzem i szynkarzem, a do 1927 roku pracował jako górnik we Francji. W 1939 roku pomagał w ewakuacji Sądu Okręgowego z Wadowic na wschód. W czasie wojny został wysiedlony na Kielecczyznę, później zamieszkiwał w Krakowie. Po powrocie do Choczni w 1945 roku był członkiem Gminnej Komisji Mieszkaniowej i Kwaterunkowej oraz Sekcji Ochrony Roślin.
Jego żoną była Tekla Romańczyk z domu Turała, przedwojenna prezeska Katolickiego Stowarzyszenia Kobiet, artystka ludowa, której prace z zakresu haftu i szydełkowania były pokazywane na wystawach sztuki ludowej.
Brat Franciszka- Andrzej Romańczyk przed wojną pracował w kamieniołomie w Janowej Dolinie na Wołyniu, gdzie przeprowadził się wraz z rodziną z powodów ekonomicznych.
Druga wojna światowa dotknęła w największym stopniu Jana Romańczyka (ur. 1906), który był więziony przez Niemców w obozach koncentracyjnych Auschwitz i Gross Rosen, a także Władysława Romańczyka (ur. 1901), aresztowanego przez gestapo w Lublinie (1941) i uwięzionego w Oranienburgu.
W powojennym Froncie Narodowym (później Front Jedności Narodu) działał Władysław Romańczyk (1953).
Pochodzenie nazwiska Romańczyk można wiązać z nazwą własną Roman, nie tylko rozumianą jako imię, ale również osobę pochodzącą z romańskiego obszaru językowego (na przykład z Rumunii).
Z tego powodu, jak również zamieszkiwania w  miejscowościach znanych z osadnictwa na prawie wołoskim nie można wykluczyć wołoskiego pochodzenia choczeńskich Romańczyków.
Nazwisko Romańczyk jest dość popularne w całej Polsce. Według statystyk PESEL na początku XXI wieku nosiło go 1377 mieszkańców Polski. Najwięcej Romańczyków zamieszkiwało w powiecie nowosądeckim (93), wadowickim (55) i sanockim (48). 






poniedziałek, 26 czerwca 2017

Kalendarium choczeńskie- wydarzyło się między 26 czerwca a 2 lipca

26 czerwca

  • 1888- urodził się Stefan Warmuz, rolnik i młynarz.
  • 1891- w Trześniowie urodził się Jan Remer, nauczyciel i kierownik szkoły w Mieszkowie w Wielkopolsce (od 1937 roku), gdzie pracował z przerwą na wojnę do 1963 roku. Na emeryturze osiadł w Choczni, rodzinnej miejscowości swojej żony Antoniny z domu Nowak.
  • 1910- wiec oświatowy w Choczni,  z udziałem około 500 zainteresowanych. Zgromadzenie na polanie na skraju Księżego Lasu otworzył przemówieniem prezes Towarzystwa Szkoły Ludowej im. Kościuszki w Krakowie Ignacy Wróbel, przedstawiając znaczenie zwycięstwa grunwaldzkiego dla mas. Następnie chór żeński odśpiewał pieśni polskie, a uczeń Ruliński deklamował „Modlitwę dzieci”. Po przemówieniu  Stanisława Lederera o potrzebie szerzenia oświaty wśród ludu młodzież szkolna pod dyrekcją Józefa Nowaka odśpiewała kilka pieśni narodowych. 
  • 1916- w niewoli rosyjskiej w guberni twerskiej zmarł Franciszek Styła, żołnierz 16 pułku piechoty.
  • 1927- zmarł Stanisław Barcik, choczeński rolnik i handlarz końmi.
  • 1956- zmarł Stanisław Dąbrowski, rolnik i palacz ceramiki, przedwojenny mieszkaniec Krakowa, wysiedlony z Choczni w czasie II wojny światowej.

27 czerwca

  • 1897- urodził się Piotr Cap, żołnierz armii c.k. w czasie I wojny światowej zaginiony na froncie wschodnim (1914 ?).
  • 1909- urodził się Julian Styła, żołnierz kampanii wrześniowej 1939 roku (57 pułk piechoty), wzięty do niewoli przez Niemców pod Łowiczem i osadzony w stalagach Wildberg, Offenburg i Strassburg. 
  • 1912- „Gazeta Narodowa” ogłosiła mianowanie przez Radę Szkolną Krajową: Piotra Słowika na stanowisko nauczyciela kierującego w szkole dwuklasowej w Choczni Górnej i Marii Słowik na stanowisko nauczycielki w Choczni Górnej.
  • 1919- zmarł Walenty Szczur, rolnik, członek Rady Miejscowej Szkolnej od 1880 roku, przysięgły zastępca przy c.k. Sądzie Obwodowym w Wadowicach w 1885 roku, podpisany pod odezwą ludowców powiatu wadowickiego (1909), członek zarządu choczeńskiej Kasy Zapomogowo-Pożyczkowej (1914). 
  • 1958- zmarł Alojzy Bąk, członek choczeńskiej Sokolej Drużyny Polowej w 1913 roku. W czasie I wojny światowej żołnierz armii austriackiej (31 pułk piechoty), ranny w czasie działań wojennych. Przed wojną palacz cegły. W okresie II wojny światowej poszkodowany przez niemieckich okupantów, gdy w wyniku celowego najechania na niego motocykla prowadzonego przez Niemca złamał nogę.
28 czerwca

  • 1896- urodził się Franciszek Warmuz, blacharz, żołnierz Legionów Polskich w czasie I wojny światowej, który zaginął podczas bitwy pod Mołotkowem i w 1930 roku został sądownie uznany za zmarłego.
  • 1897- w rodzinie sklepikarza Georga Silbigera urodziła się Stefania Silbiger, internowana we Włoszech w okresie II wojny światowej w Agliano d’Asti, jako żona Hermana Adlera.
  • 1912- urodził się Jan Polak, malarz, więzień KL Auschwitz od stycznia 1941 roku, dokąd dotarł w transporcie z Warszawy.
  • 1921- w Truchanowie na Ukrainie urodził się Antoni Turkiw, który w 1945 roku poślubił w Choczni Genowefę Michalik.
  • 1934- choczeński kleryk Jan Bryndza został wyświęcony w Krakowie na księdza.
  • 1940- w Wytycznie na Lubelszczyźnie urodził się Władysław Ramenda- absolwent LO w Legionowie, kreślarz, kierowca PKS, zawodowy wojskowy, sternik jachtowy. Na emeryturze instruktor prawa jazdy oraz malarz i rzeźbiarz- amator.

29 czerwca

  • 1756- ochrzczony został Piotr Woźniak, choczeński kupiec pod koniec XVIII wieku.
  • 1811- ochrzczony został Jakub Piątek, późniejszy ksiądz, sprawujący między innymi posługę proboszcza w Niedźwiedziu. (link)
  • 1905- w Wadowicach urodził się Tadeusz Chrapek, sierżant 12 Pułku Piechoty, zastępca dowódcy plutonu 12 pp w Batalionie Stołecznym (1939), chorąży AK pseudonim „Twardy”, odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami. W 1945 roku najpierw komendant posterunku Milicji Obywatelskiej w Zembrzycach, a później w Wieprzu. 
  • 1909- przemarsz przez Chocznię części uczestników Zlotu Sokolego w Wadowicach. O 9.32 na przystanku kolejowym w Choczni wysiedli członkowie Towarzystw Sokolich z zachodniej części Galicji (Bielska, Białej, Andrychowa, Kęt, Dziedzic, Cieszyna, Frysztatu, Karwiny, Bohumina, Polskiej Ostrawy), by udać się pieszo 4 km do miejsca zlotu w Wadowicach.
  • 1924- w Barwałdzie Dolnym urodziła się Irena Bielenin, naukowiec, zoolog- entomolog, profesor Akademii Rolniczej w Krakowie, przez pewien czas mieszkanka Choczni. Absolwentka Gimnazjum im. Królowej Wandy w Krakowie (1945). Studentka Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego, magister filozofii w zakresie zoologii tej uczelni w 1951 roku. W latach 1981-1987 pełniła funkcję prodziekana Wydziału Zootechnicznego Akademii Rolniczej w Krakowie. Autorka licznych publikacji naukowych, przede wszystkim z dziedziny entomologii. Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Komisji Edukacji Narodowej. 
  • 1978- zmarł Józef Żurek, żołnierz austriacki w czasie I wojny światowej (89 pułk piechoty), który ranny dostał się do niewoli. Geograf-samouk i muzykant wiejski- basista. 

30 czerwca

  • 1895- urodziła się Anna Wcisło, później po mężu Pędziwiatr, choczeńska sklepikarka i szynkarka, w czasie II wojny światowej wysiedlona przez Niemców, a w 1948 roku wyeksmitowana z własnego domu za niespłaconą pożyczkę z choczeńskiej Kasy Stefczyka. Członkini Spółdzielni Produkcyjnej im. Rokossowskiego (1953). Po śmierci męża zamieszkiwała u córki w Legnicy.
  • 1902- pierwsza w historii wycieczka do Krakowa dzieci szkolnych z Choczni, którą zorganizował katecheta ks. Teofil Papesch, a współfinansowali obok uczestników: Gmina Chocznia, Rada Powiatowa, proboszcz Dunajecki, Kółko Rolnicze, Kasa Oszczędności z Wadowic i chocznianin ks. Antoni Świętek. W wycieczce wzięło udział 72 dzieci z klas III i IV.
  • 1910- urodził się Józef Kolber, absolwent wadowickiego gimnazjum w 1931 roku. Rok później kierował wystawieniem w Domu Katolickim sztuki „Król a biskup” z życia św. Stanisława. W 1936 roku poślubił w Kowlu na Wołyniu Olgę Jakowenko.
  • 1925- urodził się Tadeusz Zięba, funkcjonariusz MO w jeleniogórskim od 1945 roku, członek Związku Młodzieży Polskiej oraz Gminnej Rady Narodowej w Choczni, zmuszony do ustąpienia w 1953 roku.
  • 1935- święto ludowe powiatu wadowickiego z udziałem kilkunastu tysięcy włościan. Przemawiał Józef Putek, a jego wystąpienie zostało nagrodzone owacją przez zgromadzonych.
  • 1973- zmarł Antoni Woźniak, rolnik, zastępca radnego Gminy Chocznia w latach 50-tych XX wieku, kandydat w wyborach do Gromadzkiej Rady Narodowej w 1954 roku. 

1 lipca

  • 1583- Piotr Matejko sprzedał swój zarębek (fragment lasu o powierzchni od 12 do 25 hektarów, który po wycięciu/wypaleniu i wykarczowaniu przeznaczano na pola uprawne) Bartoszowi Zawile. Matejkowie używali później nazwisk Wawrzyniec/Wawrzyńczak i Widlarz.
  • 1897- urodził się Aleksy Bryndza, zastępca radnego Gromady Chocznia, wybrany w marcu 1939 roku.
  • 1912- gniazdo „Sokoła” z Choczni zostało przyjęte do Związku Sokolego.
  • 1922- w Babicy urodził się Tadeusz Sadowski, w czasie II wojny światowej zatrudniony u niemieckiego bauera w Choczni, który pod pseudonimem "Tomo" w 1943 roku dołączył do Narodowej Armii Wyzwolenia Jugosławii pod dowództwem Josipa Broz Tito i brał udział między innymi w akcji zniszczenia kopalni rtęci w Idriji i zbiorników paliwa w Postojnej.
  • 1933- w Browerville w amerykańskiej Minnesocie zmarł tamtejszy proboszcz ksiądz Jan (John) Guzdek, działacz polonijny, malarz, rzeźbiarz, poeta, prozaik, myśliwy pochodzący z Choczni. (link)
  • 1992- w Katowicach zmarła Katarzyna Sworzeń z domu Dihm, absolwentka LO w Wadowicach i Akademii Rolniczej w Krakowie, nauczycielka i wicedyrektorka szkoły podstawowej w Choczni Dolnej.
  • 2001- zmarła Urszula Studnicka z domu Gawrońska, przedwojenna działaczka (sekretarka) Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej w Choczni. Była modelką pozującą Karolowi Malczykowi do fresków malowanych w choczeńskim kościele- jej twarz nosi jeden z namalowanych przez niego aniołów.

2 lipca

  • 1817- gościńcem cesarskim (obecna ulica Kościuszki) przejechał przez Chocznię w kierunku Wadowic austriacki cesarz Franciszek I w towarzystwie 71 osób, w tym żony, marszałka polnego Kutschery i lekarza nadwornego barona Stifta. Cesarz ze świtą podróżowali w 18 powozach, mając do dyspozycji 100 koni.
  • 1885- zmarł ksiądz Jan Tryba, były wikariusz choczeński (1837-39).
  • 1887- urodził się Karol Ścigalski, rolnik, wicewójt gminy Chocznia, przewodniczący zarządu Kasy Oszczędności i Pożyczek w Choczni (1920), członek Związku Walki Czynnej, wydziałowy choczeńskiego "Sokoła" (1911), zastępca przewodniczącego gminnego koła Polskiego Stronnictwa Ludowego (1911), bliski współpracownik wójta Maksymiliana Malaty, Antoniego Styły i Józefa Putka.
  • 1889- w wyborach posła na Sejm Krajowy z "kuryi wyborczej" gmin wiejskich okręgu wadowickiego startował wójt Choczni Józef Czapik. Otrzymał 54 ważne głosy i przegrał z Fryderykiem Zollem z Krakowa (137 głosów).
  • 1921- urodził się Tadeusz Byrski, stolarz, więzień KL Auschwitz w czasie II wojny światowej.
  • 1986- zmarł Tadeusz Kencki, członek Gminnej Rady Narodowej w Choczni w 1951 roku. 
  • 2000- zmarł Zygmunt Kręcioch, absolwent wadowickiego gimnazjum (1938- kolega szkolny Karola Wojtyły), przedwojenny amatorski rekordzista Choczni w długości skoku na nartach, żołnierz kampanii wrześniowej 1939 roku, podporucznik Armii Krajowej w batalionie "Orzeł-Ważka". Po wojnie skończył studia rolnicze w Krakowie z tytułem inżyniera, a potem pracował i mieszkał w Wadowicach. 
  • 2004- w bawarskim Obermühlhausen zmarł Josef Schmelzer, były osadnik niemiecki w Choczni w czasie II wojny światowej.

piątek, 23 czerwca 2017

Z dala od swoich - część II

Druga część wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z okresu pracy przymusowej podczas II wojny światowej, zamieszczanych tutaj dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.
Pierwszy fragment wspomnień został opublikowany przed tygodniem - (link).

Kiedy indziej znów spotkałem w parku żołnierza - Ślązaka, który - kiedy nikogo nie było w pobliżu - ściszonym głosem opowiedział mi cięgach, jakie armii niemieckiej sprawiła Armia Czerwona pod Moskwą.[1]
 Był to miód na moje serce i pierwsza jaskółka nadziei, pozwalająca wierzyć, że Niemcy nie są niezwyciężeni i że na nich też kiedyś przyjdzie „kryska”. Tak pokrzepiony na duchu z pewnym pobłażaniem myślałem o niedawnych przechwałkach Zołby, a i przykrości, jakich doznawałem w szpitalu łatwiej było mi znieść.
Był bowiem w moim pokoju inny młody chłopak, też fanatyk, jak wszyscy młodzi Niemcy, który skoro tylko zobaczył, że koło nas przechodzi jakiś niemiecki wojskowy, wrzeszczał do mnie:
- Achtung! Die Augenrechts!!![2] 
a później kopał mnie w czułe miejsce, mówiąc, że należy stać na baczność, kiedy przechodzi niemiecki oficer. 
Skarżyłem się na niego siostrom, ale niestety, nie dawało to żadnego rezultatu.
Ucieszyłem się bardzo, kiedy którejś niedzieli przyszła mnie odwiedzić niezawodna pani Zimmermann. Tym razem zjawiła się razem z synem, moim rówieśnikiem. Poczciwa kobieta przyniosła różne prezenty, wiktuały i trochę smakołyków. Głaskała mnie po głowie i pocieszała jak tylko mogła. Rozczuliła mnie jej dobroć, gdyż okazywała mi wprost macierzyńskie uczucie i rozpłakałem się wtedy serdecznie. Wówczas szepnęła mi na ucho, że rozmawiała w mojej sprawie z Oberstabsarztem, czyli naczelnym lekarzem szpitala i ukazała mi rąbek nadziei powrotu do domu. Ucałowałem ją za to mocno w oba policzki - uchwyciłem się oburącz tej myśli, która odtąd przesłoniła mi wszystko. Zacząłem żyć jak we śnie - to śmiałem się radośnie, to znów płakałem ze wzruszenia; wtedy w me serce wkradało się zwątpienie - a nuż nic z tego nie będzie?
Aby odpędzić czarne myśli i zapomnieć o nurtujących mnie niepokojach jąłem pilnie rozglądać się za jakimś towarzyszem. Właśnie nadarzała się ku temu znakomita okazja, bowiem od pewnego czasu przebywał ze mną w szpitalu pewien starszy, lecz dowcipny i bardzo wesoły człowiek, nazwiskiem Tabrekler. Mimo, że dotknięty częściowym paraliżem, zawsze był uśmiechnięty i każdego potrafił zarazić swoją wesołością. Zaprzyjaźniłem się tedy z Herr Tabreklerem, który często przychodził do mnie i od progu wołał, mrugając porozumiewawczo:
- Richard! Komm meine Pfeifen sauber machen! [3] 
Kiedy już mu wyczyściłem fajki proponował, abym sobie puścił parę dymów z jego cybucha. Uczył mnie też nieraz różnych sprośnych wierszyków, które z dumą recytowałem, nie bardzo zresztą wiedząc, o czym w nich mowa:

Ich liege zu Bett
Auf meine Anette;
Mein Arsch ist zu warm
Psst! Fliegeralarm! [4] 
albo:

Gewehr über -
Kulki drüber;
Gewehr ab -
Kulki schlapp! [5] 

Siostry zakonne, słysząc te moje popisy, zatykały uszy w świętym oburzeniu - sypały się gromy na głowę biednego Herr Tabreklera, który widząc, co się święci, czym prędzej brał nogi za pas i zaszywał się w najciemniejszym kącie.
Tak upływały dni w szpitalu, w tej - co tu dużo mówić - dość dla mnie przyjemnej atmosferze. Pod koniec czerwca 1942 zaskoczyła mnie wiadomość, że mam się zgłosić do naczelnego lekarza. Kiedy przyszła moja kolej wezwał mnie do środka, spojrzał przyjaźnie, figlarnie mrugnął i po zbadaniu wręczył mi jakieś pismo w kopercie. Po wyjściu stamtąd nie przypuszczałem, że mój „chlebodawca” zrobił mi niespodziankę: przed budynkiem czekał już na mnie siedząc na koźle znajomego wozu szwagier von Hampla. Oznaczało to tylko jedno: wychodzę ze szpitala. Zadygotałem na samą myśl o powrocie do tamtego znienawidzonego miejsca, lecz instynktownie uczepiłem się poddanej przez panią Zimmermann myśli, jako ostatniej deski ratunku.
Szwagier szefa, wysoki, młody drab, reklamowany przed wojskiem przez swego krewniaka i protektora, uśmiechnął się zjadliwie na mój widok i wycedził:
- Na, endlich... Das Feld schon wartet für Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! [6] 
- Es tut mir leid, aber ich bin immer noch krank! [7] – odparłem.
Tamten oczywiście mi nie uwierzył, ale po przybyciu na miejsce powtórzyłem to samo szefowi, który zawiedziony stał i świdrował mnie nienawistnym wzrokiem, przeżuwając swą złość.
Wciąż chodziłem o lasce, a noga naprawdę mnie bolała, choć udawałem w jeszcze większym stopniu. Próbowano różnych sztuczek, aby mnie złapać na symulanctwie, ale pilnowałem się i byłem bardzo ostrożny, a na każdą prowokację, szczególnie ze strony Ukraińców, odpowiadałem nieodmiennie:
- Ich bin krank! [8] 
Taki stan rzeczy wybitnie nie odpowiadał mojemu „pracodawcy”, gdyż nie miał ze mnie żadnego pożytku - bez przerwy siedziałem w sztubie lub kuśtykałem koło domu. W końcu zirytowany wysłał mnie do lekarza powiatowego i wojskowego. Aby mi bardziej dokuczyć nie pozwolił mnie podwieźć - musiałem sam drałować do miasta. Kiedy byłem na badaniu u Oberstabsarzta, ten znów uśmiechnął się filuternie i powiedział:
- Na, Richard! Du kannst fahren nach Hause zum deine Maruschka! [9] 
Opanowała mnie tak wielka radość, że byłem skłonny w tym momencie go całować po rękach. Po tym werdykcie badanie lekarza powiatowego było już tylko formalnością. Zaopatrzony w odpowiednie zaświadczenia, wróciłem do swojego szefa z tryumfującą miną. Ten, rzuciwszy na nie okiem, wpadł we wściekłość i ryknął:
- Heraus sofort, du schweine Pole!!! [10] 
Pierwszy raz zdarzyło się, aby jego słowa, tak brutalne i obelżywe, sprawiły mi tyle radości. Niezwłocznie też uczyniłem zadość tym słowom i tyle mnie widział. Notabene wkrótce po moim wyjeździe Georg von Hampel został wcielony do Wehrmachtu i w roku 1943 poległ za Führera gdzieś na Ostfroncie, najprawdopodobniej pod Stalingradem.
Mimo, że do stacji we Frankenstein był kawał drogi (około 5 km), pokuśtykałem tam ochoczo, ba! biegłbym, gdyby nie moja chora noga. Nawet wtedy, gdy znalazłem się już w pociągu, nadal nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście...
Mój przyjazd do domu był zupełnym zaskoczeniem. Wszyscy się bardzo cieszyli, ściskali mnie i całowali, a pytaniom i opowiadaniom nie było końca. Dodać tu muszę, że do Frydrychowic zawiózł mnie z Choczni wujek Zajger - trudno byłoby mi wlec się taki kawał drogi. Jedynie u Sopickich swym powrotem nie rozbudziłem entuzjazmu. Gospodyni ujrzawszy mnie powiedziała wprost:
- Ryszard, ty nie jesteś zwyczajnym dziadem! Ty jesteś takim pierońskim dziadem!
Puszczałem takie „komplementy” mimo uszu, nie wzruszały mnie już one wcale - ja wiedziałem swoje. Starałem się właśnie podtrzymywać wrażenie „prawdziwego dziada”: dość demonstracyjnie nadal utykałem i wszędzie chodziłem z laską. Ciągle miałem przed oczyma szelmowski uśmiech Oberstabsarzta...
Trzymając się tych ustalonych „reguł gry”, robiłem co mogłem w polu, aby nie być ciężarem dla rodziny. Poza tym chodziło mi o to, aby dezinformować otoczenie i odwrócić na możliwie długi czas uwagę dociekliwego Arbeitsamtu.
Jedyną moją przyjemnością w tym okresie było odwiedzanie rodziny Pustelników, których dom znajdował się w malowniczej okolicy, na skraju wsi. Była to zacna familia, zupełnie nie pasująca do tamtejszego otoczenia. Adam Pustelnik był artystą malarzem; miał młodszą siostrę Anię - niezwykle miłą, wykształconą i inteligentną dziewczynę. Ich matka, zacna i dobra kobieta, bardzo była dumna ze swych dzieci, które pomagały jej jak mogły w prowadzeniu gospodarstwa. Zajrzawszy do nich wieczorem (podczas dnia byli zajęci pracą), można było podyskutować na rozmaite tematy, szczególnie na te, które nas najbardziej pasjonowały: literackie i historyczne. Budzić może zdziwienie, skąd moja znajomość z Adamem. Ot, zwyczajnie, pewnego dnia spotkaliśmy się przy pracy u Sopickich. Wdaliśmy się w pogawędkę, a on zaproponował:
- Przyjdź do nas wieczorem, to sobie pogadamy!
Obiecał przy tym, że mi pożyczy różne książki - dzieła Żeromskiego, Kraszewskiego i Prusa. Słowa dotrzymał, lecz wręczając mi je ostrzegł, abym uważał na Sopickich i nie pokazywał im tego.
- Tych, którzy kochają książki oni uważają za nierobów i darmozjadów, i wyśmiewają się z nich - powiedział.
No cóż, nic, prócz politowania i pogardy nie mogłem do nich żywić - nie zasługiwali nawet na współczucie.
Z rozrzewnieniem wspominam te chwile, kiedy zaszywając się w gęstwinę zarośli przeżywałem uczuciowo i wczuwałem się w akcję czytanych książek. Było to (i pozostało) moim najmilszym zajęciem - nie zamieniłbym go na żadne inne. Myślę, że zrozumie mnie każdy, dla którego słowo: „książka” należy do najpiękniejszych na świecie.
Znacznie później, kiedy już powróciliśmy do Choczni, dowiedziałem się o nieszczęściu, które dotknęło rodzinę Pustelników. Oto Ania, subtelna i delikatna natura, przeżyła bardzo głęboko nieszczęśliwą miłość, która spowodowała nieprzewidziane komplikacje i w rezultacie równie szybką, co nieoczekiwaną śmierć młodej dziewczyny. Odczułem boleśnie to dramatyczne wydarzenie, bowiem łączyło nas coś na kształt braterstwa dusz i wspólnoty ideałów.
Tymczasem przeminęło lato, za nim jesień i nastała zima, a wraz z nią zaczęły krążyć słuchy o wysiedlaniu we Frydrychowicach. Nasi gospodarze dostali białej gorączki: wpadli w popłoch i pośpiesznie zaczęli wynosić swoje „dobra” w bezpieczne miejsca. I choć były to tylko pogłoski, przychodzi na myśl przysłowie „fortuna kołem się toczy”.
Obrzydło nam już do szczętu mieszkanie w kuchni pod jednym dachem z Sopickimi. Z początkiem 1943 roku Ojciec wystarał się o pozwolenie powrotu do bauera (koło stryka Staszka). Z radością wróciliśmy w rodzinne strony, do Choczni. U niejakich Guzdków otrzymaliśmy izdebkę ciasną, ale - jak mawiają - „własną”. Byliśmy prawie szczęśliwi.
Jednakże nie ma róży bez kolców - znów zaczął mi zagrażać Arbeitsamt. W każdej chwili mogłem się spodziewać nagłego wezwania do pracy w Niemczech. Aby do tego nie dopuścić trzeba było rozejrzeć się za pracą w pobliżu. Naradziwszy się z byłym kolegą szkolnym, Józkiem Woźniakiem, wyjechaliśmy wraz z Bronkiem Barglem do pracy w pewnej firmie koło Skoczowa. Kiedy przybyliśmy na miejsce, rzeczywistość okazała się mniej różowa niż nam to przedstawiał w swoich opowiadaniach Józek. Dlaczego? - otóż była to firma budująca baraki mieszkaniowe. Trzeba więc było kuć kilofami w zmarzniętej (była przecież zima) ziemi wykopy pod fundamenty, co naprawdę było katorżniczą zgoła pracą. Pot spływał strumieniami z czoła, ręce omdlewały z wysiłku, grzbiet pękał, a za uszami słyszało się tylko:
- Loos, loos, schnell! [11] 
Spojrzeliśmy z Bronkiem na siebie i wyczytaliśmy w naszych oczach zdecydowane veto dla tej męczącej harówki. Byliśmy wściekli, że daliśmy się tak szpetnie wrobić, ale wszystkiego przecież nie sposób przewidzieć. Po robocie wiedzieliśmy już, że w naszej sytuacji pozostało nam tylko jedno wyjście: uciekać! Ba, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Wyfasowaliśmy przecie odzież roboczą, narzędzia i w ogóle cały Zuteilung [12] - ponadto zostaliśmy wciągnięci do ewidencji. Samo wymknięcie się z lagru, również nie było łatwe, bowiem cały teren był ogrodzony drutem kolczastym, a w każdej bramie czuwał niemiecki strażnik. Brr! Strach człowieka oblatywał, ale Bargiel (ćwik kuty na cztery nogi, o czym wspominałem) twardo postanowił: uciekamy i już.
Po kolacji położyliśmy się na pryczach (on spał na górze - ja na dole). Gdy wszyscy posnęli ubraliśmy się, po czym znów przylegliśmy na wyrkach, czekając sposobnej pory. Głęboką nocą wymknęliśmy się cichaczem z baraku, uważając, aby, broń Boże, o coś nie zawadzić. Ciemno było choć oko wykol. Posuwaliśmy się powoli w kierunku bramy, a serca łomotały nam ze strachu - nuż strażnik zauważy? Aliści kiwający się cień w budce upewnił nas, że śpi jak suseł - można mu było nawet zabrać karabin.

Przemknęliśmy bezszelestnie przez bramę i, osłonięci cieniem drzew, szparko podążyliśmy naprzód. Gdy weszliśmy w las, a za nami pozostał kilometr drogi od lagru [13] , odetchnęliśmy z ulgą - byliśmy wolni. Śmiało już pomaszerowaliśmy do Skoczowa, skąd bezpiecznie odjechaliśmy pociągiem. Po różnych perypetiach dotarliśmy do Zatora, gdzie czekała na nas niemiła niespodzianka: z przyczyn nam nieznanych nie kursowały stąd żadne pociągi do Wadowic. Dalszą wędrówkę musieliśmy tedy odbywać per pedes [14] . Głodni, całkowicie wyczerpani długim marszem i przeżytymi nocnymi emocjami, dobrnęliśmy wreszcie do swych domów. Tak się zakończyła nasza wyprawa, która miała nas uchronić od przymusowego wyjazdu do Niemiec...

-----------------------------------------------------------------------------------
[1] bitwa pod Moskwą - główna bitwa początkowego okresu wojny między Niemcami a ZSRR, trwająca od października 1941 do stycznia 1942, która zakładała zdobycie stolicy ZSRR. Uważana jest za największą i jedną z najważniejszych operacji strategicznych II wojny światowej. Walczyło w niej 7 milionów żołnierzy, a straty łączne wyniosły 1.700 tys. zabitych, rannych i zaginionych (400 tys. Niemców i ok. 1.300 tys. żołnierzy radzieckich). Wojskami niemieckimi dowodzili feldmarszałkowie Fedor von Bock i Albert Kesselring oraz gen. Heinz Guderian. Na czele wojsk sowieckich stali ówcześni generałowie Georgij Żukow i Aleksander Wasilewski. W ciągu 3 miesięcy Niemcy dotarli na przedpola Moskwy, zadając Armii Czerwonej szereg dotkliwych klęsk. Podczas 4 następnych miesięcy zażartych walk zostali jednak zmuszeni do wycofania się na pozycje wyjściowe (sprzed 1 października 1941) w rejon miast Orzeł, Wiaźma i Witebsk. Sukces wojsk radzieckich został okupiony wielkimi stratami w ludziach i sprzęcie. Armia niemiecka nie straciła jednak inicjatywy strategicznej.
[2] Achtung! Die Augen rechts!!! (niem.) - Baczność! Na prawo patrz!
[3] Richard! Komm meine Pfeifen sauber machen! (niem.) - Ryszardzie! Chodź wyczyścić moje fajki!
[4] Ich liege zu Bett... (niem.) - Leżę sobie w łóżku na mojej Anetce, moja d... jest za gorąca. Psst! Alarm lotniczy!
[5] Gewehrüber...(niem.) - Karabin w górę - kulki wraz z nim, karabin w dół - kulki klap!
[6] Na, endlich... Das Feld schon wartet für Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! (niem.) – No, nareszcie... W polu już czeka na ciebie robota! Dość twojego próżniactwa!
[7] Es tut mir leid, aber ich bin immer noch krank! (niem.) – Bardzo mi przykro, ale wciąż jestem chory!
[8] Ich bin krank! (niem.) - Jestem chory!
[9] Na, Richard! Du kannst fahren nach Hause zum deine Maruschka! (niem.) - No, Ryszardzie! Możesz jechać do domu, do twojej Maruszki!
[10] Heraus sofort, du schweine Pole!!! (niem.) - Wynoś się natychmiast, ty świński Polaku!!!
[11] Loos, loos, schnell! (niem.) - Dalej, jazda, szybko!
[12] Zuteilung (niem.) - przydział.
[13] Lager (niem.) – obóz (pracy lub koncentracyjny).
[14] per pedes (łac.) - piechotą.