Pierwszy fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu pracy przymusowej podczas II wojny światowej, publikowany dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.
Z
dala od swoich
W lutym 1942 roku do
Frydrychowic w lutym 1942 roku przyjechał pewien Niemiec i objął majątek po
dawnym dziedzicu polskim. Przywiózł ze sobą kolegę, nazwiskiem Georg von
Hampel, któremu przez miejscowe władze niemieckie załatwił werbunek sześciu
ludzi. Wśród wezwanej do punktu werbunkowego szóstki znalazłem się i ja. Oprócz
mnie w tej liczbie byli moi dwaj kuzyni, Marian i Gabriel Bandołowie oraz trzy
dziewczyny: Milka, Marysia i Zosia.
Potężna postać i
stentorowy głos naszego przyszłego pana budziły najgorsze przeczucia. Już na
samym początku popełniłem kardynalny błąd, który miał istotnie zaważyć na moich
przyszłych losach: oddałem Niemcowi swój Arbeitsbuch1, czego pod żadnym pozorem
nie wolno było zrobić - trzeba było zełgać, że jej nie mam. Ba, mądry Polak po
szkodzie - uświadomiono mnie o tym za późno.
Kolega von Hampla, „dziedzic”
z Frydrychowic, zawiózł nas wszystkich do Wadowic, skąd już dalej pojechaliśmy
pociągiem. Na miejsce przyjechaliśmy po całonocnej podróży rankiem, zmęczeni i
niewyspani. Miejscowość nazywała się Tarnau2, a położona była niedaleko
Frankenstein3.
Byliśmy mocno
rozczarowani, gdyż ulokowano nas w piwnicy, którą szumnie zwano Schlafstube4. Mieściła żelazne prycze
dosunięte do przemrożonej ściany pokrytej szronem (był koniec lutego). Sienniki
i poduszki (o ironio losu!) były znów wypchane grochowinami, zapowiadał się
więc pokuty ciąg dalszy. Okazało się, że dziewczyny miały więcej szczęścia - rozkwaterowano
je w pokoju na pierwszym piętrze. Kiedy jako tako rozłożyliśmy w tej norze
swoje rzeczy, usłyszeliśmy niecierpliwe wołanie:
- Kommen! Essen!5
Weszliśmy więc do
kuchni i ujrzeliśmy kobietę chudą jak szczapa i wysuszoną niczym stare jabłko -
była to, jak się okazało, Frau Helene, nasza „szefowa”. Wnętrze pomieszczenia
miało typowy wygląd niemieckiej mieszczańskiej kuchni, z makatkami, firankami i
dużą kuchenką, nad którą wisiał wyhaftowany stereotypowy napis: Morgenstunde hat Gold im Munde.6
Pani domu położyła w
międzyczasie na stole bochenek chleba, surową kapustę i butelkę syropu - melasy
z buraków cukrowych. Chociaż byliśmy zdziwieni tym cokolwiek osobliwym „menu” –
ale, jako że była już pora obiadowa, a my mocno zgłodniali - zabraliśmy się
ochoczo do jedzenia. Ledwośmy zdążyli przełknąć parę kęsów, usłyszeliśmy ostry
głos gospodyni:
- Jetzt ist Krieg, kann man nicht soviel fressen!7
Porwała wszystkie „specjały”
ze stołu i zwróciła się do swego małżonka z wyrzutem, że przywiózł do domu
polskie, nienażarte świnie, które budzą odrazę. Ten zaśmiał się szyderczo i
szczekliwym głosem wygonił nas na zewnątrz. Znaleźliśmy się na wielkim
podwórzu, z jednej strony którego stały olbrzymie stajnie i stodoły, a po
drugiej znajdował się duży dom mieszkalny z bramą wyjazdową na szosę i
zabudówką (coś w rodzaju wozowni) wraz z drugą bramą prowadzącą w kierunku
pola.
Nasz „szef” (bo tak
się od tej pory kazał nazywać) polecił moim kuzynom i dwom dziewczynom wyjeżdżać
w pole z innymi pracownikami, a byli to Ukraińcy. Trzecia z dziewcząt, Milka,
miała pozostać w kuchni do pomocy pani. Mnie natomiast Niemiec obejrzał z
zainteresowaniem i w końcu spytał:
- Dein Name?
- Richard.8
Zmarszczył się,
pokręcił głową z niezadowoleniem i powiada:
- Nein. Ab heute du heißt Max. Verstehst du?9
Cóż miałem robić -
kiwnąłem głową i w tenże sposób zostałem Maksem. Otrzymałem polecenie, aby
zaprząc konia do wozu i jechać do koszar Unteroffizierschule
der Waffen SS10 we Frankenstein. Zacząłem
rozglądać się zdezorientowany, gdyż nigdzie nie widziałem wozu. Po dłuższej
chwili okazało się, że wóz jest pod ścianą, tylko w częściach i trzeba go
złożyć. Znalazłem się w niemałych opałach, albowiem nie miałem najmniejszego
pojęcia jak się to robi, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Na moje szczęście
znalazł się pewien Serb, Iwan, który pomógł mi zmontować ten osobliwy pojazd.
Do wyjazdów do miasta
był przeznaczony polski koń kawaleryjski, zdobycz wojenna, zwany Polką. Był on
bardzo płochliwy, szczególnie jeśli chodzi o samochody, i trzeba było nań
bardzo uważać. Iwan pomógł mi go założyć i wkrótce zaprzęg był gotów. Przyszedł
szef i wyłuszczył, że do Frankenstein należy jechać w lewo, później w prawo,
potem znów w prawo: wtedy będzie Gartenstraße,
po czym Gustaw Freitagstraße, z kolei
Eisenstraße11 i „już” będą koszary.
Pełen niepokoju i złych przeczuć, z drżeniem serca wyjechałem z podwórza. Nigdy
w życiu nie powoziłem końmi, a to naprawdę nie jest takie proste, kiedy się
jedzie pierwszy raz; tłumaczenie tego mojemu „chlebodawcy” było jednak oczywistym
nonsensem.
Mimo, że jechałem
powoli, z nadmiaru emocji pogubiłem się w nieznanej mi okolicy. Spostrzegłszy
przeto poczciwie wyglądającą kobiecinę spytałem ją jak umiałem najwyraźniej o
drogę. Moim sukcesem było to, że mnie w ogóle zrozumiała, bo pokiwała głową i
wyjaśniła:
- Sie müssen geradeaus fahren, dann
werden Sie rechts, dann noch einmal rechts, dann nach links abbiegen und schon
werden Sie Kasernen sehen. Aberachten Sie, der Weg ist schlecht!12
Podziękowałem pięknie
za dobre rady i ruszyłem w dalszą drogę. Trzymając się tych wskazówek po
dłuższym czasie zdołałem wreszcie dotrzeć do celu. Na okazałym budynku
koszarowym widniał duży napis: Sauberkeit,
Ordnung und Disziplin13. Odetchnąłem z ulgą i
wszedłem do środka. Miałem zabrać stamtąd zlewki zupy z beczek, obierki z
ziemniaków, buraków, etc. W kuchni zobaczyłem sympatyczną kobietę, która łamaną
polszczyzną spytała mnie, czy jestem Polakiem i czy pracuję u von Hampla. Na
moje skinięcie głową powiedziała, że von Hampel jest tu znany jako szubrawiec i
polakożerca, głodzący swych pracowników. Ta poczciwa niewiasta poczęstowała
mnie obiadem i dała mi jeszcze na drogę chleba ze smalcem. Podziękowałem
serdecznie za jej dobre serce i pokrzepiony na duchu i ciele, załadowawszy na
wóz beczki z odpadkami, ruszyłem w drogę powrotną.
Początkowo szło
nieźle, lecz najgorsze miałem przed sobą. Był to stromy zjazd wybrukowany
kocimi łbami (przed nim to właśnie ostrzegała mnie pytana o drogę kobieta), po
którym należało jechać powoli i rozważnie. Na nieszczęście stało się to, czego
się najbardziej obawiałem. Koń się spłoszył i pognał jak szalony galopem przed
siebie. Żadnym sposobem nie dało się zahamować tego wariackiego pędu, hamulce
nie działały; zaczęła mnie ogarniać czarna rozpacz, jak się to wszystko
skończy.
Tymczasem z szybkością
pociągu pospiesznego przelatywaliśmy przez jakąś wąską uliczkę. Z
rozchybotanych niemożliwie beczek wychlustywały się wciąż resztki zupy; rozbryzgiwały
się na oknach i... na kapeluszach przechodzących akurat poważnych matron, które
przerażone podniósłszy w górę ręce krzyczały histerycznie:
- Herr Jesus! Was ist hier los?!14
W rozpędzonym,
podskakującym na wybojach wehikule, ogłuszony hurkotem kół i stukotem kopyt,
półżywy ze strachu myślałem, że lecę gdzieś na zatracenie. Był to doprawdy
tragikomiczny widok mrożący (przynajmniej mnie) krew w żyłach. Nagle fura się
zakolebała, przechyliła i coś zazgrzytało straszliwie, aż iskry poszły. To koło
odpadło, a oś rzeźbiła bruk jazgocząc przeraźliwie. Rozhuśtany dyszel uderzył
konia w bok, zwierzę się przewróciło, wóz stanął...
Zrobiło się cicho,
tylko w uszach mi wciąż jeszcze huczało. „No, - pomyślałem sobie - koniec ze
mną.” Ale nie było aż tak źle. Natychmiast znalazło się dwóch policjantów,
którzy zrazu przybrali groźne miny, lecz po przeczytaniu tabliczki na wozie
nabrali respektu - był to przecież wóz „samego” burmistrza von Hampla.
Podłożyli pod oś kamienie, założyli koło, a w miejsce sworznia wetknęli do ośki
kawałek patyka (niestety, niczego innego nie udało się znaleźć), kiwnęli
głowami i powiedzieli:
- Weiter fahren!15
Pojechałem tedy dalej,
szczęśliwy, że wyszedłem cało z tej opresji: koń się co prawda nieco potłukł,
ale niegroźnie - może jakoś to będzie. Niestety! Ujechałem kawałek drogi - koło
znów odpadło. Zdesperowany, zatrzymałem dwóch robotników jadących na rowerach z
prośbą w głosie:
- Meine Herren, helfen Sie mir
bitte!16
Stanęli, pomedytowali,
popatrzyli na tabliczkę i poszwargotali miedzy sobą, z czego zrozumiałem tyle,
że warto pomóc, bo burmistrz może im przydzielić talony na buty. Wyprzęgli
konia, przywiązali do drzewa i pochylili się nad wozem. Podczas, gdy byliśmy
zajęci naprawą koła, koń w międzyczasie spłoszył się, zerwał lejce i
pogalopował w pola. Próbowaliśmy go gonić, ale bezskutecznie. Sytuacja stawała
się nie do pozazdroszczenia.
Po dłuższym czasie
niesforną szkapę złapali wreszcie jacyś bauerzy i przyprowadzili, psiocząc przy
tym niemożebnie. Jednakże, zerknąwszy na „magiczną” tabliczkę, zaraz się
uspokoili, ba, nawet pomagali naprawiać. W końcu wspólnymi siłami
doprowadziliśmy wóz do porządku i ruszyłem dalej. Kiedy po tych wszystkich
perypetiach dotarłem na miejsce, zapadł zmierzch, a von Hampel już na mnie
czekał. Był wściekły. Pooglądał konia, zajrzał do beczek, w których zupy prawie
nie było i zaczął mnie walić z całej siły bykowcem. Czułem piekielny ból,
uderzenia oślepiały mnie, osłaniałem głowę rękami, a on wciąż bił i bił. Kiedy
na koniec upadłem, skopał mnie jeszcze jak psa i - snadź zmęczywszy się
wreszcie - odszedł. Byłem zupełnie zmaltretowany, na ciele miałem same pręgi i
sińce, lecz (mimo wszystko) wolałem już to niż gdyby miało mi się przytrafić
coś tragicznego. Jednak ten dzień pozostał mi na długo w pamięci - nieraz
budziłem się w środku nocy przerażony strasznym koszmarem, który prześladował
mnie kawał czasu.
Mijały dni. Stopniowo
przyzwyczajałem się do wyjazdów „po zupę”. Ba, byłem nawet z tego zadowolony,
bo zawsze dostawałem wałówkę od mojej nowej znajomej, pani Zimmermann, co choć
miała nazwisko niemieckie (wyszła za mąż za Niemca, który zginął na froncie),
czuła się Polką i zawsze pomagała, jak mogła swoim rodakom.
Kiedy z wolna zacząłem
przywykać do trudnych warunków życia i niewolniczej pracy, zaszło wydarzenie,
które wpędziło mnie w apatię i odebrało resztę chęci do życia. Oto obydwaj moi
kuzyni postanowili zwiać do Austrii - do bauera, gdzie dawniej pracował Marian.
Za pierwszym razem uciekali trochę na wariata, dlatego wpadli w łapy Wachmeistera17, który im sprawił tęgie
baty. Szef, dowiedziawszy się o tym, zabrał im ubrania, ale ponieważ pracowali
uczciwie i przyrzekli, że już nie będą próbować po raz drugi - uwierzył im i
zwrócił odzienie. Tym razem obmyślili dokładny plan, poczynili odpowiednie
przygotowania i obiecywali sobie zachować daleko posuniętą ostrożność.
Powiedzieli mi o tym wszystkim, przedtem oczywiście uzyskawszy moje uroczyste
przyrzeczenie, że ich nie wydam. Życzyłem im szczęścia - uważałem, że będzie im
potrzebne, by tym razem ucieczka się powiodła.
Pamiętam, że była to
niedziela - pożegnałem ich ze łzami w oczach, gdyż w tej wspólnej biedzie byli
mi bliscy jak bracia, a teraz miałem zostać sam ze swoim smutkiem i niedolą.
Wieczorem przyszedł do sztuby18 von Hampel ze złym
błyskiem w oczach i spytał:
- Wo sind deine Kameraden?
- Ich weiß nicht19 - odpowiedziałem z duszą na ramieniu. Niemiec,
słysząc to wzniósł rękę do ciosu, lecz ja uprzedzając jego ruch zawołałem
pośpiesznie:
- Ich weiß wirklich nicht!
Vielleicht haben sie geflohen?20
Popatrzył na mnie z wściekłością,
wykręcił się na pięcie i odszedł. Zaczął telefonować na stację, ale nic to nie
dało - chłopaki były już daleko. Wtedy właśnie nie mogłem sobie darować, że tak
lekkomyślnie oddałem bauerowi swój Arbeitsbuch.
Gdybym go miał przy sobie, byłbym uciekał razem z nimi. Teraz, niestety,
musiałem się męczyć sam i było mi bardzo źle.
Praca była bardzo
ciężka - od czwartej rano do późnego wieczora, a jedzenie było podłe: na
śniadanie ziemniaki „w mundurkach” i kawa z żołędzi, na obiad obrzydliwe zupy
ziemniaczane (Eintopf21), wreszcie na kolację
dwie kromeczki chleba (pani rzekomo ważyła je na wadze) i znów kawa „żołędziowa”.
Widząc, że na takim wikcie długo nie pociągnę, poszedłem po rozum do głowy i
zacząłem sobie radzić sam.
Zauważyłem mianowicie,
że kury, których tu była niezliczona chmara, nosiły jajka w najprzeróżniejszych
zakamarkach stodoły. Skorzystałem z tego skwapliwie i włączyłem je do swego
menu, pijąc je na surowo. Oczywiście, skorupek pozbywałem się dyskretnie gdzieś
na zewnątrz, najlepiej w polu. Spenetrowałem również, że mleko z wieczornego
udoju jest wynoszone do niewielkiej piwniczki, zamykanej tylko na skobel.
Zaopatrzyłem się tedy w litrowy garnuszek i wychodziłem na nocny połów.
Myszkowałem między pełnymi konwiami, upijając z każdej trochę (dla niepoznaki)
śmietany, której w sumie zbierało się cały litr. Pokrzepiając się w ten sposób,
miałem więcej sił do zbyt ciężkiej harówki, jak na możliwości piętnastoletniego
wyrostka.
Mijał dzień za dniem,
a ja wciąż żywiłem nadzieję, że może zmieni się coś w mym życiu na lepsze.
Aliści los zrządził inaczej. Stało się to pod koniec maja, zaraz po Zielonych
Świątkach22.
Woziłem akurat nawóz i wyjeżdżałem właśnie wozem, zaprzęgniętym w parę wołów z
podwórka, aż tu ni stąd, ni zowąd bydlęta zbiesiły się i za nic na świecie nie
chciały ciągnąć. Wyczerpawszy inne środki perswazji zniecierpliwiłem się i
przyłożyłem im w czułe miejsce. Wtedy dopiero woły dostały szału: z wielką siłą
targnęły wóz i pędem ruszyły w kierunku gałęzi sterczących przy wyjeździe.
Stało się to tak nagle, że nie miałem czasu uskoczyć. Zostałem przyparty do
owych gałęzi, upadłem i dostałem się nieszczęśliwie pod koło, które przejechało
mi nogę. Zakrwawiony i okaleczony, pozostałem jęcząc na drodze, nie mogłem się
bowiem poruszyć o własnych siłach.
Po upływie dłuższego
czasu, który dla mnie wydawał się wiecznością, zabrano mnie wreszcie do sztuby
i położono na łóżko. Noga była gorąca i bardzo spuchła. Jakaś litościwa dusza
zrobiła mi okład z kwaśnej wody, ale niewiele to pomogło - noga puchła nadal, a
ja gryzłem palce z bólu. Widząc moje męki poczciwy Serb Iwan, wziął mnie na
ręce, zaniósł na wóz i pojechał do szpitala. Prosiłem go bardzo, żeby po drodze
wstąpił do mojej opiekunki w koszarach SS - pani Zimmermann. Zacna kobieta,
zobaczywszy, w jakim jestem stanie, rozpłakała się serdecznie - zaopatrzyła na
drogę w co tylko mogła i obiecała, że przyjdzie mnie odwiedzić do szpitala.
Wreszcie dotarliśmy do
budynku z dużym napisem Lazarett23, gdzie zaraz zostałem
przyjęty; umieszczono mnie najpierw w dwuosobowym pokoiku. Tak, tak - to
szczera prawda, choć może zabrzmi to niewiarygodnie. Leżałem tam razem z jakimś
artystą niemieckim, który przechodził rekonwalescencję po poważnej chorobie.
Poddano mnie zrazu
rozmaitym badaniom, po czym przeniesiono do trzyosobowego pokoju, w którym
leżało już dwóch młodych Niemców. Jeden z nich - pamiętam to do dziś - nazywał
się Armin Zołba. Ten szesnastoletni chłopak był fanatycznym czcicielem Hitlera
(młodzież niemiecka wychowywana była w duchu propagandy goebbelsowskiej24) i zawsze z euforią
opowiadał o tym, jak pójdzie na Ostfront25, jakim to będzie
bohaterem i ilu Rosjan powystrzela.
Opieka lekarska i
wypoczynek robiły swoje – z wolna zaczynałem wracać do zdrowia. Zrazu
nieśmiało, później coraz pewniej, próbowałem podpierając się laską, kuśtykać po
korytarzu. Moją uwagę przykuło morze zieleni - z okien rozpościerał się piękny
widok na pobliski park. Pewnego dnia, gdy poczułem się silniejszy, wybrałem się
na dłuższy spacer. Park oczarował mnie swym szmaragdowym kobiercem i
balsamicznym zapachem różnorakich drzew i krzewów. Pośrodku wznosił się
imponujący gmach szpitala wojskowego, w którym jedno skrzydło (to właśnie, w
którym leżałem) było przeznaczone dla cywilów. Obejrzawszy sobie dokładnie ów przybytek
Eskulapa - po dziś dzień go zresztą wdzięcznie wspominam - skierowałem swe
kroki w stronę zacisznych, urokliwych zakątków parku. Panował tu wszędzie
idealny porządek i czystość. W środku i po bokach przecinały się dróżki
wysypane żółtym piaskiem, a na ich skraju kwitły kolorowe kwiaty. Nieco w
oddali wabiły różowością i subtelnym kształtem piękne magnolie, opodal smukłe
cyprysy strzelały w niebo ciemną zielenią gałązek.
Na ławkach siedzieli
żołnierze; śmiali się hałaśliwie, palili papierosy i opowiadali dowcipy.
Niektórzy z nich mieli zabandażowane głowy, ramiona czy nogi, a poruszanie się
przychodziło im z widoczną trudnością. Inni zaś - snadź lżej ranni - znaleźli
sobie przyjemną rozrywkę: strzelali z floweru26 do ptaków na drzewach, a
każde celne trafienie przyjmowane było gromkimi brawami. Dziwić mogą takie
upodobania europejskich kulturträgerów27, ale gdy przyjdzie na
myśl, że takie i mniej wybredne zabawy urządzali sobie z ludźmi, staje się to
zupełnie „zrozumiałe” i nie wymaga komentarzy.
Zauroczony pięknem
parku, prawie codziennie zaszywałem się w głąb jakiejś zacisznej alejki, by
rozkoszować się pięknem natury i posłuchać świergotu ptactwa - naturalnie
wtedy, gdy nie urządzano na nie polowań. Podczas jednej z takich przechadzek
uwagę moją zwrócił pewien zażywny i pulchnawy podoficer dyżurny, który szparko
podążał w stronę, gdzie przesiadywali żołnierze. Ujrzawszy ich nareszcie,
począł wołać gromkim głosem w gwarze bawarskiej, zabawnie przekręcając słowa:
- Di zoldota mit dem wajsn wamparima zola asa koma!28
Zakomunikował to z tak
komicznym wyrazem twarzy, że nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem -
dla wszelkiej pewności w kułak, żeby mnie nie usłyszał. Spoglądając na niego
nasuwało się nieodparte skojarzenie z dobrym wojakiem Szwejkiem; na dobrą
sprawę wystarczyło tylko zmienić mu mundur. Mimo, że nie znałem dobrze języka
niemieckiego, domyśliłem się o co chodzi owemu korpulentnemu Bawarczykowi i
wtedy przyszedł mi na myśl nasz Korzenny, który zwykł był opowiadać swe bajki
równie śmieszną gwarą:
- Raż był sze taki
pesz, czoszyju miał na czterdżeszcza, a czuku na oszemdżeszat...
1Arbeitsbuch
(niem.) - książeczka pracy.
2Tarnów (do 1945
Tarnau) – wieś w województwie dolnośląskim, powiecie ząbkowickim, w gminie
Ząbkowice Śląskie (5 km na płd.-zach. od Ząbkowic Śl.)
3Ząbkowice Śląskie (do
1945 Frankenstein) – miasto w woj. dolnośląskim, siedziba powiatu ząbkowickiego
i gminy. Powstało ok. r. 1280 w miejscu gdzie krzyżowały się ważne drogi
handlowe: trakt z Wrocławia do Pragi z drogą biegnącą z biskupiej Nysy do
Świdnicy. Miasto, oprócz korzystnego usytuowania na przecięciu ważnych szlaków,
posiadało równie ważne świetne usytuowanie obronne. Wyrazem troski o rozwój
miasta w średniowieczu były licznie nadawane przywileje książęce. W połowie XIV
wieku przeszło pod panowanie czeskie. W czasie wojny trzydziestoletniej palone
i plądrowane. W wieku XVIII i XIX miasto przeżyło okres rozwoju, lecz w r. 1858
strawił je ogromny pożar. W II poł. XIX i na pocz. XX w. nastąpiła odbudowa, a
następnie rozkwit miasta. W r. 1945 miasto uniknęło przejścia frontu i
zniszczeń; po II wojnie światowej wraz z terenem Dolnego Śląska weszło w
granice Polski.
4Schlafstube (niem.) -
pokój sypialny, sypialnia.
5Kommen! Essen! (niem.)
– Przyjść! – Jedzenie!
6Morgenstunde hat Gold
im Munde (niem.) – Ranna godzina ma złoto w ustach; kto rano wstaje, temu Pan
Bóg daje.
7Jetzt ist Krieg, kann man nicht soviel fressen! (niem.)
– Teraz jest wojna, nie można tyle żreć!
8Dein Name? - Richard. (niem.) - Twoje imię? - Ryszard.
9Nein. Ab heute du heißt Max. Verstehst du?
(niem.) - Nie. Od dziś nazywasz się Max. Rozumiesz?
10Unteroffizierschule
der Waffen SS (niem.) - Podoficerskaszkoła Waffen SS; w dostępnych źródłach brak
o niej wzmianki. Być może chodzi o Heeres-Unteroffizierschule Nr. 8
(Podoficerska Szkoła Piechoty), która w czasie wojny mieściła się we kompleksie
budynków we Frankenstein (obecnie III Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Jagiełły
w Ząbkowicach Śląskich) (przyp. red.).
11nazwy ulic: Ogrodowa,
Gustawa Freitaga, Żelazna.
12Sie müssen geradeaus
fahren… (niem.) – Musi pan jechać prosto, potem skręci pan w prawo, potem jeszcze
raz w prawo, później w lewo i już pan zobaczy koszary. Ale proszę uważać, droga
jest zła!
13Sauberkeit, Ordnung
und Disziplin (niem.) - Czystość, porządek i dyscyplina.
14Herr Jesus! Was ist hier los?! (niem.)
– Chryste Panie! Co się tu dzieje?!
15weiter fahren (niem.) – jechać dalej.
16Meine Herren, helfen Sie mir bitte! (niem.)
- Panowie, pomóżcie mi proszę!
17Wachmeister (niem.) –
policjant, posterunkowy.
18sztuba (z niem.
Stube) – sala, albo część bloku.
19Wo sind deine Kameraden? - Ich weiß nicht. (niem.)
- Gdzie są twoi koledzy? - Nie wiem.
20Ich weiß wirklich nicht! Vielleicht haben sie
geflohen? (niem.) - Naprawdę nie wiem! Może uciekli?
21Eintopf (niem.) -
obiad jednodaniowy, tu: zupa „z gwoździa”.
22Zielone Świątki w
roku 1942 przypadały w dniu 24 maja (przyp. red).
23Lazarett (niem.) -
szpital wojskowy, lazaret. Szpital, w którym rozgrywa się akcja to St.
Antonius Krankenhaus we Frankenstein (obecnie szpital św. Antoniego w
Ząbkowicach Śl. przy ul. Bolesława Chrobrego). W czasie wojny światowej był on
zamieniony na szpital wojskowy, z jednym skrzydłem przeznaczonym dla cywilów.
24propaganda
goebbelsowska – ogólnopaństwowa propaganda, kierowana przez ministra Propagandy
i Oświecenia Publicznego III Rzeszy - Josepha Goebbelsa. Oparta była na
kłamstwach i oddziaływaniu na ludność przez środki masowego przekazu - radio,
prasę, kino. Jej zadaniem było budzenie, podtrzymywanie i umacnianie fanatyzmu
i ślepej wiary w Führera, zwłaszcza wśród młodzieży. Pod koniec II wojny
światowej zadaniem Goebbelsa stało się przygotowanie Niemców na krwawe starcia
ze zbliżającą się do granic Rzeszy Armią Czerwoną. Skutkiem była fanatyczna
obrona Berlina i mit hitlerowskiej „wunderwaffe” - cudownej broni, która lada
dzień miała odwrócić losy wojny.
25Ostfront (niem.),
front wschodni (II wojna świat.) – całokształt działań bojowych w czasie II
wojny światowej pomiędzy III Rzeszą i jej sojusznikami, a ZSRR w Europie
Wschodniej i Środkowej. Walki na froncie wschodnim trwały od 22 czerwca 1941 do
8 maja 1945. Swym zasięgiem obejmowały znaczny obszar europejskiej części
Rosji, całą Polskę, Ukrainę, Białoruś, Litwę, Łotwę, Estonię, Finlandię,
Rumunię, Węgry, Słowację, Jugosławię aż do wschodniej części Niemiec i Austrii.
Był to najkrwawszy i największy z frontów wojennych w historii.
26flower (od nazwiska
N. Flobert, wynalazcy fr.) - broń palna małego kalibru, używana do polowań na
drobne ptactwo i ryby.
27kulturträger
(niem.) - szerzyciel, nosiciel kultury.
28Di zoldota... (gwar.
niem.), właśc. Die Soldaten mit dem
weissen Wamparimen sollen essen kommen - Żołnierze z białymi opaskami mają iść jeść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz