Koszmary
i uroki Drezna
Tak więc widmo Arbeitsamtu nadal wisiało nad nami, jak
miecz Damoklesa. Ba, żeby tylko o to chodziło! W każdej chwili spodziewaliśmy
się, że policja przyjdzie nas aresztować. Za ucieczkę z
pracy w czasie okupacji groziło wszak więzienie. W domu szczególnie rodzice
byli tym przejęci do głębi. Na wszelki wypadek chodziłem spać do stryka Staszka,
a w dzień czułem się jak osaczone zwierzę. Pewnego wieczoru, gdy auto policyjne
zajechało przed strykowy dom, jak stałem dałem nura w krzaki. Z ukrycia
obserwowałem teren, lecz bałem się wrócić. Na szczęście okazało się, że był to
fałszywy alarm - policja szukała tylko domu bauera.
Rozwiązanie tej
szarpiącej nerwy sytuacji przyszło nieoczekiwanie: w parę dni po mojej ucieczce
otrzymałem wezwanie do natychmiastowego stawienia się w Arbeitsamcie w Andrychowie. Trudno - pomyślałem sobie - nie ma
wyboru, trzeba jechać; cokolwiek mnie czeka, lepsze to niż więzienie. Kiedy
przybyłem na miejsce zażądano Ausweis [1] oraz Arbeitsbuch, spisano personalia i kazano czekać w strzeżonej przez
policję dużej sali, gdzie podobnych mnie delikwentów była duża grupa. Po
zgłoszeniu się wszystkich wezwanych i dopełnieniu wszelkich formalności zostaliśmy
załadowani do pociągu i wywiezieni w nieznane. O ucieczce nie było nawet mowy -
byliśmy konwojowani. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Drezna.
Nieco naiwnie (jak się okaże) pomyślałem sobie: „Nawet nieźle, że tak wypadło -
mogło być gorzej”. Gryzłem się tym jedynie, że rodzice będą się martwić, co się
ze mną stało. Tymczasem z rozmów z innymi chłopakami - współtowarzyszami
niedoli - okazało się, że prawie wszyscy mieli jakieś przeboje z Arbeitsamtem. Doszliśmy przeto do
prostej konkluzji, że tam, dokąd zmierzamy pewnikiem dadzą nam nieźle popalić -
i nie omyliliśmy się.
Po długiej, prawie
600-kilometrowej, podróży znaleźliśmy się wreszcie w wielkiej hali Dresden Hauptbahnhof [2]. Tu niezwłocznie
sformowano nas w kolumnę czwórkową i wyprowadzono na ulicę.
Drezno zachwyciło mnie
swym urokiem. Było to piękne i rozległe miasto, malowniczo położone w dolinie
Łaby, z racji rozlicznych, wyjątkowej urody zabytków (o czym później) nazywane
perłą Saksonii, której zresztą było stolicą. Rozpościerało się wzdłuż ulic i
alej wysadzanych drzewami owocowymi, co zapowiadało (a był początek marca)
morze kwiecia i zieleni na zbliżającą się wiosnę.
Tymczasem
odeskortowano nas do lagru, mieszczącego się przy Gustav-Freitag-straße i ogrodzonego zewsząd kolczastymi drutami, co
nie wróżyło nic dobrego. Na bramie widniał napis: Eisen und Metall [3] - tak się nazywał (jak się
później dowiedziałem) zakład, w którym nam przyszło pracować. Przybyliśmy do
wielkiego baraku, wyglądającego niczym monstrualnych rozmiarów szopa - jego
olbrzymie, ciemne wnętrze było wypełnione trzyosobowymi pryczami i żelaznymi
szafkami. Każdy z nas otrzymał przydział swej pryczy i połowę szafki.
Pomyśleliśmy sobie, że teraz przydałaby się kolacja, a potem dobrze byłoby
położyć się spać (był bowiem wieczór) po tak trudnej i wyczerpującej podróży.
Jakże srodze się zawiedliśmy...
Oto nagle usłyszeliśmy
gromkie:
- Achtung!- i na środek tej wielkiej hali wkroczył utykając, z
charakterystycznym stukiem protezy oficer SS, przysadzisty, potężnie zbudowany
typ, o twarzy nadętego indora. Zmierzył nas zimnym, przenikliwym spojrzeniem,
po czym ryknął chrapliwym sznapsbarytonem [4]:
- Ich bin euer Lagerführer! [5] - przedstawił się. - Od tej chwili jesteście pod moją
komendą. Za nie wykonanie moich rozkazów grożą różne kary przewidziane w
regulaminie. Teraz wszyscy udadzą się do łaźni i zabiorą swoje ubrania!
Poszliśmy więc, gdzie
kazano; nas skierowano do kąpieli, a nasze ubrania do dezynfekcji. Po
gruntownej ablucji wysmarowano nas szczodrze w owłosionych miejscach śmierdzącą
cieczą, która miała własności bakterio- i insektobójcze. Wtedy dopiero
otrzymaliśmy drelichowe mundury, szmaty, szczotki i wiadra. Nie zdążyliśmy się
nawet opamiętać, bo znów wpadł lagerführer
i wrzasnął:
- Alle Männer seine Stube zu
saubermachen! [6]
„Ładnie się zaczyna” -
pomyśleliśmy. Nie było wszakże czasu na myślenie - trzeba było niezwłocznie
zabierać się do roboty, bo opieszałych już nasz nowy „pan” walił bykowcem.
Kiedy wreszcie uznał, że sala powinna być już czysta, wygonił wszystkich na
podwórze, zajrzał do środka, po czym znów ryknął:
- Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! [7]
Powtórzyło się to trzy
razy. Później ustawił nas czwórkami na placu i kazał stać w bezruchu. Sam
wszedł do mieszkania (mieszkał w ładnym domu naprzeciwko) i spokojnie
przyglądał się, jak głodni i zmarznięci stoimy na baczność. Trzymał tak nas do
północy. Na koniec wydał komendę:
- In die Stube zu Schlafen wegtreten! [8]
Nie chcieliśmy wierzyć
oczom i uszom - przecież przyjechaliśmy do obozu koncentracyjnego, a nie do
normalnej pracy! Ledwie weszliśmy na salę - każdy trząsł się z zimna jak osika
- zwaliliśmy się na prycze jak kłody, a o kolacji nie było nawet mowy. O piątej
rano poderwał nas na nogi wrzask naszej bestii - już grasował po sali i walił
bykowcem tych, co spali na dole. „Całe szczęście - pomyślałem - że śpię na
samej górze, przynajmniej tu ten sukinsyn mnie nie dosięgnie”.
Praca rozpoczynała się
o 5.30, ale przedtem już trzeba było ustawić się w kolejce do kantyny, gdzie
otrzymywaliśmy przydział śniadaniowy: dwie pajdeczki chleba, kawałeczek
margaryny i kubek czarnej kawy. Zanim zdążyliśmy się dopchać po swoją rację już
buczała syrena - o 5.25 trzeba było pędzić do pracy. A więc chleb do kieszeni,
a gorącą kawę piło się w biegu, parząc sobie usta.
Weszliśmy do dużej
hali fabrycznej, w której mieściły się warsztaty ślusarskie i monterskie, a w
nich stały wiertarki, tokarki, frezarki, butle gazowe, aparaty spawalnicze i
wiele innych urządzeń. Wokół piętrzyły się stosy blach, płyt stalowych, rur,
rurek, kątowników, drutów, a wszystko rzecz jasna metodycznie poukładane, bo
przecież Ordnung muss sein [9]. W hali tej pracowali
ślusarze, monterzy, spawacze, tokarze, frezerzy, a my mieliśmy im służyć za
pomocników. Oczywiście, fachowcami tymi byli Niemcy, którzy na 12 godzin stawali
się naszymi panami. Byli to ludzie bezwzględni; za drobne przewinienia, wynikłe
zazwyczaj z nieporozumienia i braku znajomości języka bili brutalnie w mordę i
biada temu, kto się szybko nie nauczył nazw narzędzi i całej terminologii
fachowej. Najgorszy szkopuł wszelako tkwił w tym, że trudno ich było zrozumieć,
bowiem Niemcy ci mówili z saksońskim akcentem i nie wystarczyło nauczyć się
tych słów po niemiecku, trzeba było jeszcze umieć Sächsisch sprechen [10].
Najtrudniejsze są
pierwsze dni - aby przyzwyczaić się, zaaklimatyzować, zaskarbić sobie względy u
swych przełożonych. Czekamy jak wybawienia syreny na przerwę obiadową.
Nareszcie! Nadchodzi 12.30, a więc pędem do kantyny - ale tam znów kolejka.
Niemców to, rzecz jasna, nie dotyczy - mają swoją kantynę, gdzie jedzą gotowe
obiady. A co jest u nas na obiad? Ziemniaki w łupinach i jakaś bliżej nieokreślona
„zupa”. Niestety, nie jest nam dane doczekać swej kolejki - rozlega się głos
syreny. Cholera! Już 12.55. I znów - jak rano - zupę siorbiemy w biegu, a
ziemniaki wraz z łupinami zjemy, kiedy pójdziemy po rury, pręty czy butle z
tlenem. I znów stereotypowe: schnell,
schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! [11], - znów wyczekiwanie na
syrenę, która zabuczy dopiero o 18 na fajrant. Wtedy wreszcie odpoczniemy,
wtedy zjemy kolację po ludzku.
O święta naiwności!
Nie doceniliśmy swego lagerführera.
Ledwo zdążyliśmy przełknąć cokolwiek, już ten piekielnik robi zbiórkę.
Sekundują mu w tym dzielnie dwaj Ukraińcy, którzy prześcigają się nawzajem w
brutalności, aby zdobyć uznanie swego władcy. Rozdzielają nas na dwie grupy, z
których jedna będzie przebierać zgniłe kartofle w pobliskim dworze, a druga (ta
moja) pójdzie na dworzec kolejowy rozładowywać wagony. Nic to, że jesteśmy
zmęczeni i wypruci z sił - nikogo to nie wzrusza - wciąż słyszymy
znienawidzone: los, los, schneller,
weiter machen! [12] Na dworcu jedni
rozładowywali drewno, inni węgiel. Kiedy wróciliśmy do lagru, było dobrze po
północy.
Nazajutrz rano znów
pobudka o piątej i znów dzień jak co dzień. Koniec świata! Przecież to
niemożliwe tak dłużej - kto to wytrzyma? Okazuje się, że wytrzyma, każdy musi
wytrzymać, każdy się przyzwyczai.
Te dni, w których nie
idziemy do dodatkowej pracy są dla nas jakby świętem i świat wtedy jest jeszcze
coś wart. W takich chwilach Baron, były artysta warszawskich scen operetkowych,
przepięknie śpiewa znane arie i piosenki, a my zasłuchani, zapominamy na krótko
o naszym piekle. Cóż z tego, że jutro lub pojutrze znów pójdziemy z naszym
śpiewakiem na dworzec do wagonów - liczy się tylko ta krótka chwilka...
Wreszcie nadchodzi
upragniona niedziela. Żyjemy nadzieją, że przynajmniej dziś odpoczniemy po
ciężkiej pracy, pośpimy trochę dłużej. Nic z tych rzeczy! Koszmarny kuternoga
jest niezmordowany - tym razem idziemy na cały dzień do rozładunku węgla.
I tak zaczęły płynąć
dni i tygodnie. Nasze nader smutne i ciężkie życie, regularnie zatruwane przez
„kulawego diabła”, jak go zaczęliśmy nazywać, z rzadka tylko bywało
rozświetlane jakimś milszym akcentem, który pozwalał radośniej spojrzeć na
świat.
Nadeszły święta
wielkanocne, które wzbudziły w naszych sercach wielki smutek i tęsknotę;
niejeden z nas ukradkiem ocierał łzy. Brutalnie oderwani od swych najbliższych,
na dalekiej i wrogiej ziemi - tylko w myślach łączymy się z nimi i dzielimy
święconym jajkiem.
W pierwszy dzień
świąt, 25 kwietnia, lagerführer
zarządza zbiórkę na placu w ubraniach roboczych - niby robi przegląd mundurów -
sprawdza, czy guziki są przyszyte i czy wszystko jest w porządku. Okazuje się,
że nic nie jest w porządku - wrzeszczy na nas i zapędza do przebierania
zgniłych ziemniaków.
W poniedziałek
wielkanocny nasz prześladowca jest w lepszym humorze; posuwa się w swej
łaskawości do tego stopnia, że zezwala nam wyjść na przepustkę do miasta.
Warunek: przed opuszczeniem lagru do ubrania musi być dobrze przyszyte „P”[13], a przepustkę otrzymujemy zbiorową -
na kilka osób. Nie przeszkadza nam to cieszyć się przez kilka godzin wolnością
- podziwiamy piękne wystawy sklepowe, wspaniały park miejski i mieszczące się
opodal ZOO. Do cyrkulubkinafür Pole und
Hunde Eintritt verboten [14]. Ciekawe skojarzenie,
prawda?
Na ulicach miasta
czujemy się okropnie - Niemcy oglądają nas od stóp do głów jak jakieś
dziwolągi, wytykają palcami i śmieją się z nas. Tak wygląda różnica pomiędzy Herrenvolkiem [15], a nami - podludźmi, Sklaven [16].
Mimo tych
upokarzających odczuć, nie sposób nie zwrócić uwagi na przepiękne drezdeńskie
zabytki, tworzące niepowtarzalny kompleks Starego Miasta. Patrzę na nie z
podziwem i obiecuję sobie w myślach, że jeśli tylko nadarzy się okazja, wrócę
tu jeszcze. Tymczasem musimy wracać do lagru - czas przepustki się skończył.
Mijają kolejne dni
pełne niepokoju, napięć i narastającego zmęczenia. Wkrótce po świętach w
piwnicach, gdzie składowano węgiel, wybuchł pożar. Przez cały dzień i noc
wywoziliśmy ten węgiel taczkami z dołu, gdzie było pełno dymu. Niemal
zaczadzeni, padaliśmy ze zmęczenia, ale razy bykowca i wrzaski lagerführera znów nam przywracały
przytomność.
Na świecie
niespodzianie zrobiła się piękna wiosna, przebogata w swoich barwach. Miasto, a
w szczególności jego liczne parki, skwery i drzewa, tonęły w powodzi cudnego, różnokolorowego
kwiecia, od którego emanowały odurzające zapachy; nawet zdeklarowany pesymista
musiał zachwycić się tym widokiem.
Tymczasem
przedsiębiorczy kulas wynajduje coraz to nowe sposoby dręczenia nas: co jakiś
czas rewiduje szafki i wyrzuca z nich wszystko na podłogę. Kiedy indziej
przechadza się podczas niesienia przez nas posiłków z kantyny: trzeba
błyskawicznie wszystko położyć na ziemię i zameldować się mu w przepisowej
postawie z wyciągniętymi jak struna rękami. Jak mu się coś nie widzi - od razu
wali po łbie.
Nadeszły oczekiwane
Zielone Świątki, do których paru z nas (a w tej liczbie i ja) przygotowywało
się starannie. W mieście wyświetlano najnowszy niemiecki film pod tytułem Hab’ mich lieb [17], ze słynną Mariką Rökk w
roli głównej. Film był od 18 lat, a ja miałem zaledwie szesnaście i pół. Bardzo
chciałem go obejrzeć, tylko w jaki sposób zdobyć bilet? I wtedy przyszła mi do
głowy szczęśliwa myśl: przecież Antek Piecha, volksdeutsch z Pszczyny, właśnie został ukarany przez lagerführera zakazem opuszczania lagru.
Poprosiłem go więc, aby mi pożyczył legitymacji, która była tymczasowa i nie
było na niej zdjęcia. On na to:
- Ja, pieronie, moga
ci pożyczyć, ale dejse pozór! Nie chca słyszeć o żodnyj chaji!
Uspokoiłem jego obawy
i zapewniłem solennie, że wszystko będzie w porządku. Nauczyłem się na pamięć
jego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia (pamiętam, że był niemal dokładnie
dwa lata ode mnie starszy). Do marynarki przypasowałem obszyte uprzednio na
tekturce „P” i bez przeszkód wyszedłem z lagru (oczywiście na przepustkę
zbiorową).
Skoro tylko wyszliśmy
na ulicę, odłączyłem się od kolegów i skierowałem swe kroki do przybytku X
Muzy. Wszedłem do hallu i serce zabiło mi niespokojnie: na środku stał
policjant i bacznie wszystko obserwował. Na odwrót było już za późno: zdecydowanym
krokiem podszedłem do kolejki i po niedługiej chwili prosiłem o bilet wstępu
pierwszej klasy. Aliści mój wygląd wzbudził podejrzenie kasjerki, jako, że nie
byłem rosły, nawet jak na swoje niespełna 17 lat, a Niemcy, jak wiadomo, byli
skrupulatni. Zażądała legitymacji, na co trochę drżącą ręką podałem jej Ausweis Piechy. Popatrzyła, pokręciła
głową, ale bilet sprzedała. Wchodziłem już prawie na salę, kiedy zatrzymało
mnie szczeknięcie policjanta:
- Halt! Kommst du hier! [18] - Nogi ugięły się pode mną, ale odważnie podszedłem.
- Ausweis bitte! [19] - zażądał. Podaję mu Ausweis i patrzę prosto w oczy. Obejrzał go dokładnie i pyta:
- Wo bist du geboren?
- In Pless am Oberschlesien. [20]
- Wann? – indaguje dalej.
- Am dreißigsten zehnten
eintausendneunhundertvierundzwanzigsten [21] - odpowiadam bez zająknienia. Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem (nie dziwota, bo
wcale nie wyglądałem na 18-latka), pokręcił głową z niedowierzaniem i mruknął:
- Kann man hereingehen! [22]
Uszczęśliwiony, acz
ledwo żywy ze strachu, wchodzę na salę. Ledwo usiadłem na swym miejscu, a moja
sąsiadka, zalotna blondyneczka, strzyże ku mnie oczyma i śmiało zaczyna
rozmowę; będąc przekonana, że jestem Niemcem proponuje spacer do parku po
filmie. Na samą myśl o tym ciarki mi przeszły po plecach: już samo pójście do
kina było przestępstwem, a za flirtowanie z Niemką niechybnie bym trafił do
mamra. Na domiar złego w zdenerwowaniu popełniłem niewybaczalny błąd - na jej
pytanie, jak mam na imię, podałem swoje prawdziwe, na śmierć zapominając, że
teraz przecież jestem w skórze Antoniego Piechy! Niestety, ugryzłem się w język
o sekundę za późno.
Byłem wściekły - nie
mogłem spokojnie śledzić akcji, bowiem prześladowała mnie myśl o grożącym mi „powabnym”
niebezpieczeństwie. Dlatego też (choć była całkiem do rzeczy) po zakończeniu
projekcji odskoczyłem od przylepnej blondynki, a kiedy usłyszałem przymilne:
- Richard, wo bist du? [23] - czym prędzej dałem nura między ludzi i zgubiłem się
w tłumie, przyrzekając sobie solennie, że już nigdy w Dreźnie nie pójdę do kina
(prawdę rzekłszy, nie miałem już drugiej okazji).
Idąc do lagru myślałem
z rozgoryczeniem, że tyle zachodu kosztowało mnie dostanie się na ten film i
nie mogłem go nawet spokojnie obejrzeć. Za to po powrocie wielu kolegów uznało
mnie za „kozaka” i eskapada ta (całkiem nieoczekiwanie zresztą) przysporzyła mi
nieco chwały.
Wspominałem już o
Antku Piesze, jednym z moich towarzyszy lagrowej niedoli. Co prawda status mój
i jego dość znacznie się różniły, bo prócz tego, że był volksdeutschem był także vorarbeiterem [24], ale mimo to chłop z
niego był równy, a od czasu pożyczenia Ausweisu
nawet trochę się zaprzyjaźniliśmy. Któregoś dnia zobaczyłem w jego rękach Dresden Baedeker [25], który niedawno sobie
kupił, pewnie wtedy, gdy skończyła mu się wzmiankowana wyżej kara. Nie byłbym
sobą, gdybym go nie poprosił, by mi pozwolił poczytać – obejrzane wcześniej
zabytki stanowiły wystarczający magnes.
Z kart przewodnika
dowiedziałem się, że Drezno, zwane również „Florencją Północy”, szczyci się
jednym z najpiękniejszych w Europie kompleksem budowli barokowych. Swe liczne i
piękne zabytki zawdzięcza dynastii Wettynów, a zwłaszcza swemu szczególnemu
dobroczyńcy, Augustowi Mocnemu, który prócz korony polskiej liczył także na
cesarski diadem i mając to na względzie otoczył swoją rezydencję niebywałym
przepychem. Z licznych zamieszczonych fotografii rozpoznawałem jak dotąd tylko
w przelocie widziany Zwinger, Frauenkirche, Neumarkt, zamek, Hofkirche,
gmach Semperoper czy most Augusta.
Uzbrojony w tę wiedzę postanowiłem, że podczas najbliższej przepustki
dokładniej przyjrzę się tym wszystkim cudom.
Monotonię naszej
ponurej rzeczywistości przerwało pewnego dnia niezwykłe dla nas wydarzenie:
przeżyliśmy pierwszy w Dreźnie Fliegeralarm [26].
Syreny zaczęły wyć, a my wszyscy pognaliśmy za miasto, w pola. Stały tam
okopane działa przeciwlotnicze, przy których widać było uwijającą się obsługę,
złożoną z młodych kadetów. Zauważyliśmy, że podobnie jak my, chłopcy ci po
prostu się boją, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Nasuwa się tu znane
rzymskie powiedzenie: homo sum nihil
humani a me alienum esse puto [27].Samoloty alianckie nie nadleciały jednak wtedy nad Drezno - stało
się to dopiero rok po naszym wyjeździe - lecz alarm lotniczy spowodował nerwową
atmosferę wśród Niemców, a nam sprawiło to satysfakcję, że i oni zaczynają się
czegoś bać.
Miało to zresztą
głębsze uzasadnienie. Od napotkanego przypadkiem żołnierza - Ślązaka
dowiedziałem się bowiem w wielkiej tajemnicy o piekle Stalingradu, jako że był
uczestnikiem tej straszliwej bitwy. Muszę przyznać, że była to relacja, która
bez przesady mroziła krew w żyłach, niemniej jednak podniosła mnie na duchu i
pomagała przetrwać ów nader trudny czas niedoli.
Wkrótce potem nadszedł
dzień, w którym zdarzyła mi się bardzo przykra wpadka, „a jak to było - opowiem”.
Wspominałem już o tym, że w naszym lagrze panował głód i nieraz zdarzało się
nam wybierać resztki jedzenia z niemieckich śmietników. Chłopaki radziły sobie
w ten sposób, że zdobywali skądś kartki żywnościowe, przysyłane z domu na
adresy prywatne. Ci, którzy mieli możliwość wyjścia do miasta na przepustkę
kupowali sobie chleb lub tzw. Kuchen,
czyli placki pszenne. Wszystko, oczywiście, działo się w głębokiej konspiracji,
gdyż „kulawy diabeł” kategorycznie zabronił wnoszenia żywności do lagru pod
groźbą surowej kary.
Kiedy i ja otrzymałem
przepustkę w nagrodę za „dobrą pracę” (a mogło się to zdarzyć jedynie w
niedzielę), przyszedł do mnie jeden z kolegów, prosząc abym kupił w mieście
placki, a w zamian on mi odpali „dolę”. Paczkę z plackami miałem wsunąć
niepostrzeżenie przez dziurę w żelaznym ogrodzeniu, skąd miał ją odebrać. Choć
miałem lekkiego pietra, nie wypadało mi odmówić.
Tymczasem jednak,
dotrzymując danego sobie przyrzeczenia, wybrałem się na bulwar nad Łabą i przez
kilka godzin podziwiałem z zapartym tchem klejnoty drezdeńskiej architektury.
Szczególne wrażenie, prócz polecanego w przewodniku Zwingera, wywarł na mnie majestatyczny Residenzschloß i monumentalny, wysoki na przeszło 90 metrów Frauenkirche, królujący nad rozległym
placem Neumarkt.
Ponieważ czas mojej
przepustki powoli się kończył, wstąpiłem do piekarni, kupiłem co trzeba i nie
przeczuwając niczego wracałem spokojnie do lagru. Podszedłszy bliżej dokonałem
penetracji terenu. Nie było nikogo - zaczajony za płotem kolega dał mi znak, że
mogę położyć paczkę w umówionym miejscu. Wtem zza zakrętu wyskoczył samochód i
z piskiem opon zahamował. Jeszcze w biegu wyskoczyło z niego dwóch cywilów z
pistoletami w rękach, którzy wrzasnęli:
- Hände hoch! [28] - i w jednej chwili wtłoczyli mnie na tylne
siedzenie.
Ogarnęło mnie
przerażenie. Matko Boska, co teraz będzie? Sytuacja rozwijała się jak w
kiepskim filmie kryminalnym - czułem się jak przestępca, złapany na gorącym
uczynku. Sprawa się wyjaśniła, gdy auto skręciło w kierunku lagru. Okazało się,
że jednym z tych tajniaków był szwagier lagerführera,
gestapowiec. Wyciągnęli mnie na portiernię, gdzie już czekał z tryumfującą miną
nasz „kulawy diabeł”. Zabrał placki, jako corpus
delicti i zaczął mnie bić po twarzy, wołając chrapliwie:
- Du schweine Pole! Kennst du
nicht meine Verordnung?! Wem wolltest du diese Kuchen geben?! [29]
Milczałem, nie chcąc
wsypać kolegi, co widząc chwycił moją głowę i zaczął tłuc nią o mur, a później,
leżącego już na ziemi, kopał jak psa, wrzeszcząc, abym się przyznał. Kiedy mimo
to nie powiedziałem nic, zabrał mnie, sponiewieranego i okrwawionego, na sztubę
i kazał podzielić placki na maleńkie kawałeczki. Wzywał wszystkich po kolei, by
zabrali swoją „porcyjkę”, a potem oświadczył, że każdego czeka mój los, jeżeli
odważy się na to, co zrobiłem...
W tych dniach
przyjechała nowa grupa delikwentów z kraju. Między przybyłymi rozpoznałem
Zbyszka Kornelaka - starszego syna byłego kierownika naszej szkoły. Wypytywałem
go o wieści z Choczni, ale nie chciał nic mówić, tak był przygnębiony tym, co
się tutaj działo. Pocieszałem go, że z biegiem czasu do wszystkiego się
przyzwyczai, lecz markotniał coraz bardziej i leżąc na pryczy uporczywie wpatrywał
się w sufit. Przypomniało mi się znane z „Trylogii” powiedzenie: consuetudo est altera natura[30] - ja już tu byłem „starym
wygą” - on to dopiero musiał przeżyć.
Od pewnego czasu nasz
pobyt w Dreźnie bywał coraz częściej urozmaicany alarmami lotniczymi. Wzbudzało
to wśród Niemców rosnącą złość i przerażenie, my zaś przeciwnie - cieszyliśmy
się z tego i nawet nie staraliśmy się tego ukrywać.
Nadszedł upalny
lipiec. Po lagrze rozeszły się słuchy, że część z nas ma niebawem zostać
przetransportowana do Oświęcimia. Ta wielce bulwersująca wieść wzbudziła w nas
niepewność i rozterkę - czekaliśmy niecierpliwie na rozwój wypadków. Wkrótce
zapadła decyzja: alea iacta est [31] - w
kilkudziesięcioosobowej grupie znalazłem się i ja. Serca nam biły niespokojnie:
dlaczego tylko my wyjeżdżamy i co nas czeka w tym Oświęcimiu? Pokrzepiamy się jednak
nadzieją, że gorzej jak tu nam nie będzie. Nie bez znaczenia był też fakt, iż
do domu stamtąd było raptem trzydzieści parę kilometrów, a nie - jak stąd -
blisko sześćset.
Przyszedł wreszcie
oczekiwany dzień odjazdu. Żegnaliśmy perłę Saksonii, która przysporzyła nam
wielu cierpień i upokorzeń, lecz i dostarczyła niezapomnianych widoków i dużo
przeżytych wrażeń. Wyjeżdżaliśmy z tej „Florencji Północy” i oazy zieleni i
kwiatów bogatsi o bagaż doświadczeń, pomocnych w stawianiu czoła dalszym trudom
życia.
Nie wiedzieliśmy, że
wkrótce na to piękne miasto zapadnie straszny wyrok: w nocy z 13 na 14 lutego
1945, w odwecie za bombardowania Londynu i Coventry, dwa potężne naloty aliantów
zmieniły go w kupę gruzów i zgliszcz, a liczba ofiar sięgnęła 25 tysięcy.
Władze niemieckie układały ciała zabitych w stosy i tysiącami paliły je na
ulicach miasta.
W gruzach legła także
przepiękna barokowa starówka, a niektóre jej architektoniczne klejnoty musiały
czekać aż 60 długich lat na odbudowę i przywrócenie do dawnej świetności. Taka
była cena wojny.
[1] Ausweis (niem.) -
dowód tożsamości, legitymacja.
[2] Dresden Hauptbahnhof –
dworzec główny Drezna.
[3] Eisen und Metall (niem.) – Żelazo i Metal.
[4] sznapsbaryton
(niem.+wł.) - schrypnięty głos, zmieniony wskutek nadużywania alkoholu.
[5] Ich bin euer Lagerführer! (niem.) - Jestem waszym lagerführerem
(dowódcą obozu)!
[6] Alle Männer seine Stube zu saubermachen! (niem.) -
Wszyscy do czyszczenia swojej sztuby!
[7] Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch
schmutzig! (niem.) - Wszyscy do roboty! Sztuba jest wciąż jeszcze
brudna!
[8] In die Stube zu Schlafen wegtreten! (niem.)
– Na sztubę do spania rozejść się!
[9] Ordnung muss sein
(niem.) - porządek musi być.
[10] Sächsisch sprechen
(niem.) – mówić „po saksońsku”.
[11] schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! (niem.)
- prędko, prędko, jazda, robota, biegiem!
[12] los, los, schneller, weiter machen! (niem.)
- jazda, jazda, szybciej, dalej pracować!
[13] „P” (niem. Pole - Polak, Polka) –
obowiązkowe oznaczenie Polaków zmuszonych do pracy przymusowej w III Rzeszy. Znak
składła się z postanowionego na kancie kwadratu o boku 5 cm, półcentymetrowego
fioletowego obramowania i litery P na środku. Kto nie zastosuje się do
przepisów, będzie podlegał karze grzywny do 150 RM (reichsmarek) lub karze
aresztu sześć tygodni [...]”.
[14] für
Pole und Hunde Eintritt verboten (niem.) - dla Polaków i psów wstęp wzbroniony.
[15] Herrenvolk (niem.) –
rasa, naród panów.
[16] Sklaven (niem.) –
niewolnicy.
[17] „Hab’ mich lieb” („Kochaj
mnie”) – film komediowy prod. niem. (1942) w reż. Haralda Brauna; w rolach gł.
Marika Rökk i Viktor Staal.
[18] Halt! Kommst du hier! (niem.) - Stać! Chodź
tutaj!
[19] Ausweis bitte!
(niem.) - Legitymację proszę!
[20] Wo bist du geboren? - In Pless... (niem.) -
Gdzie się urodziłeś? - W Pszczynie, na Górnym Śląsku.
[21] Wann? - Am dreissigsten... (niem.) - Kiedy? - 30
października 1924.
[22] Kann man herein gehen! (niem.) - Można wejść do
środka!
[23] Richard, wo bist du? (niem.) - Ryszardzie,
gdzie jesteś?
[24] Vorarbeiter (niem.) –
brygadzista.
[25] Dresden Baedeker –
ilustrowany przewodnik po Dreźnie; nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego
księgarza, Karla Baedekera, który stał się pionierem bardzo popularnej do dziś
serii przewodników (zwanych bedekerami) dla zwiedzających.
[26] Fliegeralarm - alarm przeciwlotniczy
[27] homo sum, nihil
humani a me alienum esse puto (łac.) - jestem człowiekiem i nic, co ludzkie nie
jest mi obce (Terencjusz).
[28] Hände
hoch! (niem.) - Ręce do góry!
[29] Du schweine Pole!... (niem.)
- Ty świński Polaku! Nie znasz mojego zarządzenia?! Komu chciałeś dać te
placki?!
[30] Consuetudo est altera
natura (łac.) - przyzwyczajenie jest drugą naturą.
[31] Alea iacta est (łac.)
- kości zostały rzucone, gra się rozpoczęła; wypowiedź Juliusza Cezara
przekraczającego rzekę Rubikon (granicę Italii) i wbrew decyzji senatu
rozpoczynającego wojnę domową; zwrot oznaczający śmiałą, nieodwołalną decyzję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz