Druga część wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z okresu pracy przymusowej podczas II wojny światowej, zamieszczanych tutaj dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.
Pierwszy fragment wspomnień został opublikowany przed tygodniem - (link).
Kiedy indziej znów
spotkałem w parku żołnierza - Ślązaka, który - kiedy nikogo nie było w pobliżu
- ściszonym głosem opowiedział mi cięgach, jakie armii niemieckiej sprawiła
Armia Czerwona pod Moskwą.[1]
Był to miód na moje serce i pierwsza jaskółka nadziei,
pozwalająca wierzyć, że Niemcy nie są niezwyciężeni i że na nich też kiedyś
przyjdzie „kryska”. Tak pokrzepiony na duchu z pewnym pobłażaniem myślałem o
niedawnych przechwałkach Zołby, a i przykrości, jakich doznawałem w szpitalu
łatwiej było mi znieść.
Był bowiem w moim
pokoju inny młody chłopak, też fanatyk, jak wszyscy młodzi Niemcy, który skoro
tylko zobaczył, że koło nas przechodzi jakiś niemiecki wojskowy, wrzeszczał do
mnie:
- Achtung! Die Augenrechts!!! - [2]
a później kopał mnie w czułe miejsce, mówiąc, że
należy stać na baczność, kiedy przechodzi niemiecki oficer.
Skarżyłem się na
niego siostrom, ale niestety, nie dawało to żadnego rezultatu.
Ucieszyłem się bardzo,
kiedy którejś niedzieli przyszła mnie odwiedzić niezawodna pani Zimmermann. Tym
razem zjawiła się razem z synem, moim rówieśnikiem. Poczciwa kobieta przyniosła
różne prezenty, wiktuały i trochę smakołyków. Głaskała mnie po głowie i
pocieszała jak tylko mogła. Rozczuliła mnie jej dobroć, gdyż okazywała mi
wprost macierzyńskie uczucie i rozpłakałem się wtedy serdecznie. Wówczas
szepnęła mi na ucho, że rozmawiała w mojej sprawie z Oberstabsarztem, czyli naczelnym lekarzem szpitala i ukazała mi
rąbek nadziei powrotu do domu. Ucałowałem ją za to mocno w oba policzki -
uchwyciłem się oburącz tej myśli, która odtąd przesłoniła mi wszystko. Zacząłem
żyć jak we śnie - to śmiałem się radośnie, to znów płakałem ze wzruszenia;
wtedy w me serce wkradało się zwątpienie - a nuż nic z tego nie będzie?
Aby odpędzić czarne
myśli i zapomnieć o nurtujących mnie niepokojach jąłem pilnie rozglądać się za
jakimś towarzyszem. Właśnie nadarzała się ku temu znakomita okazja, bowiem od
pewnego czasu przebywał ze mną w szpitalu pewien starszy, lecz dowcipny i bardzo
wesoły człowiek, nazwiskiem Tabrekler. Mimo, że dotknięty częściowym paraliżem,
zawsze był uśmiechnięty i każdego potrafił zarazić swoją wesołością. Zaprzyjaźniłem
się tedy z Herr Tabreklerem, który często przychodził do mnie i od progu wołał,
mrugając porozumiewawczo:
- Richard! Komm meine
Pfeifen sauber machen! [3]
Kiedy już mu
wyczyściłem fajki proponował, abym sobie puścił parę dymów z jego cybucha.
Uczył mnie też nieraz różnych sprośnych wierszyków, które z dumą recytowałem,
nie bardzo zresztą wiedząc, o czym w nich mowa:
Ich liege zu Bett
Auf meine Anette;
Mein Arsch ist zu warm
Psst! Fliegeralarm! [4]
albo:
Gewehr über -
Kulki drüber;
Gewehr
ab -
Kulki
schlapp! [5]
Siostry zakonne,
słysząc te moje popisy, zatykały uszy w świętym oburzeniu - sypały się gromy na
głowę biednego Herr Tabreklera, który widząc, co się święci, czym prędzej brał
nogi za pas i zaszywał się w najciemniejszym kącie.
Tak upływały dni w
szpitalu, w tej - co tu dużo mówić - dość dla mnie przyjemnej atmosferze. Pod
koniec czerwca 1942 zaskoczyła mnie wiadomość, że mam się zgłosić do naczelnego
lekarza. Kiedy przyszła moja kolej wezwał mnie do środka, spojrzał przyjaźnie,
figlarnie mrugnął i po zbadaniu wręczył mi jakieś pismo w kopercie. Po wyjściu
stamtąd nie przypuszczałem, że mój „chlebodawca” zrobił mi niespodziankę: przed
budynkiem czekał już na mnie siedząc na koźle znajomego wozu szwagier von
Hampla. Oznaczało to tylko jedno: wychodzę ze szpitala. Zadygotałem na samą
myśl o powrocie do tamtego znienawidzonego miejsca, lecz instynktownie
uczepiłem się poddanej przez panią Zimmermann myśli, jako ostatniej deski
ratunku.
Szwagier szefa,
wysoki, młody drab, reklamowany przed wojskiem przez swego krewniaka i
protektora, uśmiechnął się zjadliwie na mój widok i wycedził:
- Na, endlich... Das Feld schon
wartet für Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! [6]
- Es tut mir leid,
aber ich bin immer noch krank! [7] – odparłem.
Tamten oczywiście mi
nie uwierzył, ale po przybyciu na miejsce powtórzyłem to samo szefowi, który
zawiedziony stał i świdrował mnie nienawistnym wzrokiem, przeżuwając swą złość.
Wciąż chodziłem o
lasce, a noga naprawdę mnie bolała, choć udawałem w jeszcze większym stopniu.
Próbowano różnych sztuczek, aby mnie złapać na symulanctwie, ale pilnowałem się
i byłem bardzo ostrożny, a na każdą prowokację, szczególnie ze strony Ukraińców,
odpowiadałem nieodmiennie:
- Ich bin krank! [8]
Taki stan rzeczy
wybitnie nie odpowiadał mojemu „pracodawcy”, gdyż nie miał ze mnie żadnego
pożytku - bez przerwy siedziałem w sztubie lub kuśtykałem koło domu. W końcu
zirytowany wysłał mnie do lekarza powiatowego i wojskowego. Aby mi bardziej
dokuczyć nie pozwolił mnie podwieźć - musiałem sam drałować do miasta. Kiedy
byłem na badaniu u Oberstabsarzta,
ten znów uśmiechnął się filuternie i powiedział:
- Na, Richard! Du kannst fahren
nach Hause zum deine Maruschka! [9]
Opanowała mnie tak
wielka radość, że byłem skłonny w tym momencie go całować po rękach. Po tym
werdykcie badanie lekarza powiatowego było już tylko formalnością. Zaopatrzony
w odpowiednie zaświadczenia, wróciłem do swojego szefa z tryumfującą miną. Ten,
rzuciwszy na nie okiem, wpadł we wściekłość i ryknął:
- Heraus sofort, du schweine
Pole!!! [10]
Pierwszy raz zdarzyło
się, aby jego słowa, tak brutalne i obelżywe, sprawiły mi tyle radości. Niezwłocznie
też uczyniłem zadość tym słowom i tyle mnie widział. Notabene wkrótce po moim
wyjeździe Georg von Hampel został wcielony do Wehrmachtu i w roku 1943 poległ za Führera gdzieś na Ostfroncie,
najprawdopodobniej pod Stalingradem.
Mimo, że do stacji we
Frankenstein był kawał drogi (około 5 km), pokuśtykałem tam ochoczo, ba! biegłbym,
gdyby nie moja chora noga. Nawet wtedy, gdy znalazłem się już w pociągu, nadal
nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście...
Mój przyjazd do domu
był zupełnym zaskoczeniem. Wszyscy się bardzo cieszyli, ściskali mnie i
całowali, a pytaniom i opowiadaniom nie było końca. Dodać tu muszę, że do Frydrychowic
zawiózł mnie z Choczni wujek Zajger - trudno byłoby mi wlec się taki kawał
drogi. Jedynie u Sopickich swym powrotem nie rozbudziłem entuzjazmu. Gospodyni
ujrzawszy mnie powiedziała wprost:
- Ryszard, ty nie
jesteś zwyczajnym dziadem! Ty jesteś takim pierońskim dziadem!
Puszczałem takie „komplementy”
mimo uszu, nie wzruszały mnie już one wcale - ja wiedziałem swoje. Starałem się
właśnie podtrzymywać wrażenie „prawdziwego dziada”: dość demonstracyjnie nadal
utykałem i wszędzie chodziłem z laską. Ciągle miałem przed oczyma szelmowski
uśmiech Oberstabsarzta...
Trzymając się tych
ustalonych „reguł gry”, robiłem co mogłem w polu, aby nie być ciężarem dla
rodziny. Poza tym chodziło mi o to, aby dezinformować otoczenie i odwrócić na
możliwie długi czas uwagę dociekliwego Arbeitsamtu.
Jedyną moją
przyjemnością w tym okresie było odwiedzanie rodziny Pustelników, których dom
znajdował się w malowniczej okolicy, na skraju wsi. Była to zacna familia,
zupełnie nie pasująca do tamtejszego otoczenia. Adam Pustelnik był artystą
malarzem; miał młodszą siostrę Anię - niezwykle miłą, wykształconą i
inteligentną dziewczynę. Ich matka, zacna i dobra kobieta, bardzo była dumna ze
swych dzieci, które pomagały jej jak mogły w prowadzeniu gospodarstwa.
Zajrzawszy do nich wieczorem (podczas dnia byli zajęci pracą), można było
podyskutować na rozmaite tematy, szczególnie na te, które nas
najbardziej pasjonowały: literackie i historyczne. Budzić może zdziwienie, skąd
moja znajomość z Adamem. Ot, zwyczajnie, pewnego dnia spotkaliśmy się przy
pracy u Sopickich. Wdaliśmy się w pogawędkę, a on zaproponował:
- Przyjdź do nas
wieczorem, to sobie pogadamy!
Obiecał przy tym, że
mi pożyczy różne książki - dzieła Żeromskiego, Kraszewskiego i Prusa. Słowa
dotrzymał, lecz wręczając mi je ostrzegł, abym uważał na Sopickich i nie
pokazywał im tego.
- Tych, którzy kochają
książki oni uważają za nierobów i darmozjadów, i wyśmiewają się z nich -
powiedział.
No cóż, nic, prócz
politowania i pogardy nie mogłem do nich żywić - nie zasługiwali nawet na
współczucie.
Z rozrzewnieniem
wspominam te chwile, kiedy zaszywając się w gęstwinę zarośli przeżywałem
uczuciowo i wczuwałem się w akcję czytanych książek. Było to (i pozostało) moim
najmilszym zajęciem - nie zamieniłbym go na żadne inne. Myślę, że zrozumie mnie
każdy, dla którego słowo: „książka” należy do najpiękniejszych na świecie.
Znacznie później,
kiedy już powróciliśmy do Choczni, dowiedziałem się o nieszczęściu, które
dotknęło rodzinę Pustelników. Oto Ania, subtelna i delikatna natura, przeżyła
bardzo głęboko nieszczęśliwą miłość, która spowodowała nieprzewidziane
komplikacje i w rezultacie równie szybką, co nieoczekiwaną śmierć młodej
dziewczyny. Odczułem boleśnie to dramatyczne wydarzenie, bowiem łączyło nas coś
na kształt braterstwa dusz i wspólnoty ideałów.
Tymczasem przeminęło
lato, za nim jesień i nastała zima, a wraz z nią zaczęły krążyć słuchy o
wysiedlaniu we Frydrychowicach. Nasi gospodarze dostali białej gorączki: wpadli
w popłoch i pośpiesznie zaczęli wynosić swoje „dobra” w bezpieczne miejsca. I
choć były to tylko pogłoski, przychodzi na myśl przysłowie „fortuna kołem się
toczy”.
Obrzydło nam już do
szczętu mieszkanie w kuchni pod jednym dachem z Sopickimi. Z początkiem 1943
roku Ojciec wystarał się o pozwolenie powrotu do bauera (koło stryka Staszka).
Z radością wróciliśmy w rodzinne strony, do Choczni. U niejakich Guzdków
otrzymaliśmy izdebkę ciasną, ale - jak mawiają - „własną”. Byliśmy prawie
szczęśliwi.
Jednakże nie ma róży
bez kolców - znów zaczął mi zagrażać Arbeitsamt.
W każdej chwili mogłem się spodziewać nagłego wezwania do pracy w Niemczech.
Aby do tego nie dopuścić trzeba było rozejrzeć się za pracą w pobliżu.
Naradziwszy się z byłym kolegą szkolnym, Józkiem Woźniakiem, wyjechaliśmy wraz
z Bronkiem Barglem do pracy w pewnej firmie koło Skoczowa. Kiedy przybyliśmy na
miejsce, rzeczywistość okazała się mniej różowa niż nam to przedstawiał w
swoich opowiadaniach Józek. Dlaczego? - otóż była to firma budująca baraki
mieszkaniowe. Trzeba więc było kuć kilofami w zmarzniętej (była przecież zima)
ziemi wykopy pod fundamenty, co naprawdę było katorżniczą zgoła pracą. Pot
spływał strumieniami z czoła, ręce omdlewały z wysiłku, grzbiet pękał, a za
uszami słyszało się tylko:
- Loos, loos, schnell! [11]
Spojrzeliśmy z
Bronkiem na siebie i wyczytaliśmy w naszych oczach zdecydowane veto dla tej męczącej harówki. Byliśmy
wściekli, że daliśmy się tak szpetnie wrobić, ale wszystkiego przecież nie
sposób przewidzieć. Po robocie wiedzieliśmy już, że w naszej sytuacji pozostało
nam tylko jedno wyjście: uciekać! Ba, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
Wyfasowaliśmy przecie odzież roboczą, narzędzia i w ogóle cały Zuteilung [12] - ponadto zostaliśmy
wciągnięci do ewidencji. Samo wymknięcie się z lagru, również nie było łatwe,
bowiem cały teren był ogrodzony drutem kolczastym, a w każdej bramie czuwał
niemiecki strażnik. Brr! Strach człowieka oblatywał, ale Bargiel (ćwik kuty na
cztery nogi, o czym wspominałem) twardo postanowił: uciekamy i już.
Po kolacji położyliśmy
się na pryczach (on spał na górze - ja na dole). Gdy wszyscy posnęli ubraliśmy
się, po czym znów przylegliśmy na wyrkach, czekając sposobnej pory. Głęboką
nocą wymknęliśmy się cichaczem z baraku, uważając, aby, broń Boże, o coś nie
zawadzić. Ciemno było choć oko wykol. Posuwaliśmy się powoli w kierunku bramy,
a serca łomotały nam ze strachu - nuż strażnik zauważy? Aliści kiwający się
cień w budce upewnił nas, że śpi jak suseł - można mu było nawet zabrać
karabin.
Przemknęliśmy
bezszelestnie przez bramę i, osłonięci cieniem drzew, szparko podążyliśmy
naprzód. Gdy weszliśmy w las, a za nami pozostał kilometr drogi od lagru [13] ,
odetchnęliśmy z ulgą - byliśmy wolni. Śmiało już pomaszerowaliśmy do Skoczowa,
skąd bezpiecznie odjechaliśmy pociągiem. Po różnych perypetiach dotarliśmy do
Zatora, gdzie czekała na nas niemiła niespodzianka: z przyczyn nam nieznanych
nie kursowały stąd żadne pociągi do Wadowic. Dalszą wędrówkę musieliśmy tedy
odbywać per pedes [14] . Głodni, całkowicie
wyczerpani długim marszem i przeżytymi nocnymi emocjami, dobrnęliśmy wreszcie
do swych domów. Tak się zakończyła nasza wyprawa, która miała nas uchronić od
przymusowego wyjazdu do Niemiec...
-----------------------------------------------------------------------------------
[1]
bitwa pod Moskwą - główna bitwa początkowego okresu wojny między Niemcami a
ZSRR, trwająca od października 1941 do stycznia 1942, która zakładała zdobycie
stolicy ZSRR. Uważana jest za największą i jedną z najważniejszych operacji
strategicznych II wojny światowej. Walczyło w niej 7 milionów żołnierzy, a
straty łączne wyniosły 1.700 tys. zabitych, rannych i zaginionych (400 tys.
Niemców i ok. 1.300 tys. żołnierzy radzieckich). Wojskami niemieckimi dowodzili
feldmarszałkowie Fedor von Bock i Albert Kesselring oraz gen. Heinz Guderian.
Na czele wojsk sowieckich stali ówcześni generałowie Georgij Żukow i Aleksander
Wasilewski. W ciągu 3 miesięcy Niemcy dotarli na przedpola Moskwy, zadając
Armii Czerwonej szereg dotkliwych klęsk. Podczas 4 następnych miesięcy
zażartych walk zostali jednak zmuszeni do wycofania się na pozycje wyjściowe
(sprzed 1 października 1941) w rejon miast Orzeł, Wiaźma i Witebsk. Sukces
wojsk radzieckich został okupiony wielkimi stratami w ludziach i sprzęcie.
Armia niemiecka nie straciła jednak inicjatywy strategicznej.
[2] Achtung!
Die Augen rechts!!! (niem.) - Baczność! Na prawo patrz!
[3] Richard! Komm meine Pfeifen sauber machen!
(niem.) - Ryszardzie! Chodź wyczyścić moje fajki!
[4] Ich
liege zu Bett... (niem.) - Leżę sobie w łóżku na mojej Anetce, moja d... jest
za gorąca. Psst! Alarm lotniczy!
[5] Gewehrüber...(niem.)
- Karabin w górę - kulki wraz z nim, karabin w dół - kulki klap!
[6] Na, endlich... Das Feld schon wartet für
Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! (niem.) – No, nareszcie... W polu już czeka
na ciebie robota! Dość twojego
próżniactwa!
[7] Es tut mir leid, aber ich bin immer noch
krank! (niem.) – Bardzo mi przykro, ale wciąż jestem chory!
[8] Ich
bin krank! (niem.) - Jestem chory!
[9] Na, Richard! Du kannst fahren nach Hause
zum deine Maruschka! (niem.) - No, Ryszardzie! Możesz jechać do domu, do
twojej Maruszki!
[10] Heraus sofort, du schweine Pole!!! (niem.) - Wynoś się natychmiast, ty świński Polaku!!!
[11] Loos,
loos, schnell! (niem.) - Dalej, jazda, szybko!
[12] Zuteilung
(niem.) - przydział.
[13] Lager (niem.) – obóz (pracy lub koncentracyjny).
[14]
per pedes (łac.) - piechotą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz