piątek, 30 września 2016

Bieda choczeńskich rolników w 1903 roku

W "Przyjacielu Ludu" z 7 czerwca 1903 roku znajduje się artykuł nadesłany z Choczni, którego głównym tematem jest bieda choczeńskich drobnych rolników.
Pod opublikowaną korespondencją podpisał się Wawrzyniec Świętek (1866-1958) - choczeński rolnik i pszczelarz.

Z powiatu Wadowickiego. 

Wyczytałem w numerze 20. "Przyjaciela Ludu" artykuł pod tytułem »Bieda w kraju«. 
Dobrze napisać, jednakowoż trudno nieraz przy najlepszych chęciach samemu dać sobie radę i nie można powiedzieć, że my sami temu winni, że bieda jest w kraju. 
Trzeba bowiem wspomnieć też o drobnych rolnikach i drobnych rzemieślnikach i rozważyć, jaka bieda ich gniecie.
Wiemy wszyscy, jak każdy się z nich śmieje i mówi: rób jak koń, boś chłop. Grunta nasze są bardzo rozciągnięte a wąskie, jak jest na przykład w Choczni w powiecie wadowickim. 
Jest nas gospodarzy 550, z czego większa część drobnych. O biedzie mogę wiele powiedzieć, bo sam ją na swej skórze odczuwam. Kto ma 5 morgów pola, szerokiego na 5 zagonów, a ciągnącego się 4 kilometry, to nie może mieć wielkiego przychodu, bo tam jak trzeba zawieźć na przykład nawóz na pole, to trzeba bardzo daleko lichą drogą jechać i kilka razy nawrócić, a to zabiera bardzo dużo czasu i pieniędzy, jeśli kto nie ma koni. Przyjdzie zwozić z pola zboże, także parę koron, a tu nieraz centa w domu. 
Nie dość więc, że się ma mało z takiego pola dochodu, to trzeba jeszcze składać na konkurencję kościelną, na ołtarz, na malowidło kościoła, na szkołę, teraz podatki coraz większe na nas nakładają, a gruntu nic nie przybywa. Prócz tego są w domu wydatki różnego rodzaju. Więc chociaż człowiek pracuje od świtu do zmroku, żeby jakoś wyżywić rodzinę, to nieraz tak wypadnie, że nie ma czem posilić siebie i dzieci, bo brakuje kawałka chleba.
Taka to dola chłopska, a panowie mówią, że nie ma jak chłopu, a chłop pracuje jak koń, oszczędza, nie przepije, nie przepali, a nigdy nic nie ma. Gdyby jeszcze ludzie nie chodzili w świat na zarobek, to jeszcze byłoby stokroć gorzej. Bieda z rolnikiem i to wielka bieda, a jeszcze mówią, że chłop nie umie sobie poradzić, nie umie zapobiedz.
Oj! umiałby chłop sobie poradzić, żeby tylko miał grosz w kieszeni ! I tak musimy narzekać na złe czasy, na biedę, bo pracujemy i oszczędzamy, a nie można się niczego dorobić, 

wtorek, 27 września 2016

Chocznianie w węgierskich gimnazjach

Przed otwarciem gimnazjum w Wadowicach w 1866 roku chocznianie pragnący uzyskać średnie wykształcenie zmuszeni byli podejmować naukę w szkołach dość odległych od miejsca ich zamieszkania.
O dziwo część z nich wybierała edukację nie w Krakowie, czy w Bochni, ale w szkołach średnich na terenie obecnej Słowacji, wtedy należącej do Królestwa Węgier.
Właśnie tam szczególnie wysokim poziomem nauczania wyróżniało się polskie Kolegium Pijarów w spiskiej miejscowości Podoliniec, kształcące od 1642 roku młodzież z całej Polski oraz terenów dzisiejszej Słowacji i Węgier.
Pierwszym znanym z imienia i nazwiska jego absolwentem rodem z Choczni był Szymon Skowronek, pobierający nauki w połowie XVII wieku.

Natomiast w pierwszej połowie XIX wieku w Podolińcu kształcili się:
  • Kasper Babiński, syn Stefana. Uczeń kolegium w latach 1822-1826,
  • Ignacy Balon, urodzony w 1810 roku, syn Urbana Balona i Franciszki z domu Żak. Uczeń kolegium w latach 1829-1834, późniejszy ksiądz - LINK,
  • Michał Napoleon Dunin, urodzony w 1808 roku, syn właścicieli choczeńskiego majątku sołtysiego: Józefa Dunina i jego żony Justyny z domu Roemer. Uczeń kolegium w latach 1823-1827, później współwłaściciel majątku sołtysiego w Choczni i dóbr w Witanowicach Górnych,
  • Piotr (Antoni Piotr Hipolit) Dunin, urodzony w 1803 roku w Witanowicach Górnych, syn właścicieli choczeńskiego majątku sołtysiego: Józefa Dunina i jego żony Justyny z domu Roemer. Uczeń kolegium w latach 1817-1818, później współwłaściciel majątku sołtysiego w Choczni
  • Antoni Guzdek, urodzony w 1809 roku, syn Walentego Guzdka. Uczeń kolegium w latach 1827-1833, później nauczyciel w szkole parafialnej w Choczni,
  • Szczepan Koman, urodzony w 1821 roku, syn Franciszka Komana i Franciszki z domu Macieyczyk. Uczeń kolegium w latach 1836-1839, później nauczyciel w Wadowicach i na Podkarpaciu,
  • Antoni Macieyczyk, urodzony w 1821 roku, syn Sebastiana Macieyczyka i Agnieszki z domu Woźniak. Uczeń kolegium w roku szkolnym 1838/39, późniejszy ksiądz- LINK,
  • Jakub Piątek, urodzony w 1811 roku, syn wójta Wojciecha Piątka i Kunegundy z domu Adamczyk. Uczeń kolegium w latach 1829-1833, później ksiądz, proboszcz w gorczańskim Niedźwiedziu - LINK,
  • Jan Rudzki, urodzony w 1819 roku, syn krawca Józefa Rudzkiego i Teresy z Włodarskich. Uczeń kolegium w latach 1836-1838, później galicyjski urzędnik,
  • Jan Szczur (Szczurowski), urodzony w 1806 roku, syn choczeńskiego młynarza Józefa Szczura i jego żony Katarzyny z domu Ogiegło. Uczeń kolegium w latach 1822-1827,
  • Antoni Woźniak, urodzony w 1823 roku, syn Wojciecha Woźniaka i Justyny z domu Ruła. Uczeń kolegium od 1837 roku, późniejszy ksiądz, proboszcz w Radoczy,
  • Jakub Woźniak (Woźniakowski), urodzony w 1805 roku, syn Wawrzyńca Woźniaka i Barbary z domu Ramza. Uczeń kolegium w latach 1822-1824, później nauczyciel w szkole przyparafialnej w Choczni.
Ponadto:
  • Szymon Zając, syn Franciszki uczęszczał w roku szkolnym 1824/25 do VI klasy gimnazjum w Bratysławie,
  • Jakub Woźniak (Woźniakowski), wymieniony powyżej, w roku szkolnym 1824/25 uczęszczał do IV klasy gimnazjum w Kremnicy (obecnie środkowa Słowacja).
Uczniami kolegium w Podolińcu byli również księża pracujący w Choczni:
  • Aleksy Bocheński, urodzony w 1808 roku, późniejszy proboszcz w Wadowicach,
  • Franciszek Grywalski (Grywański), urodzony w 1764 roku,
  • Maciej Klimowski, urodzony w 1811 roku,
  • Józef Komorek, urodzony w 1813 roku, wieloletni proboszcz choczeński - LINK,
  • Wojciech Komorek, urodzony w 1793 roku, proboszcz w Choczni i Podegrodziu,
  • Stanisław Morgenstern, urodzony w 1811 roku, proboszcz w Lisiej Górze - LINK.
Absolwenci gimnazjum w Wadowicach do 1918 roku- LINK.


piątek, 23 września 2016

Imiona chrzestne 1600-1750

Dane o imionach nadawanych dzieciom przy chrzcie zawierają kościelne księgi metrykalne.

Pierwsze zapisy metryk chrztów w Choczni pojawiają się w 1655 roku, a pierwszym dzieckiem, którego imię zapisano w księdze metrykalnej był Jan, syn Wojciecha i Ewy Sordylów (Sordelów).

O imionach nadawanych wcześniej można dowiedzieć się jedynie z wyrywkowych zapisów chrztów choczeńskich dzieci w wadowickich księgach metrykalnych.

Mimo że metryki chrzcielne z Choczni nie dotrwały do czasów współczesnych w komplecie i niekiedy są trudne do odczytania oraz interpretacji, to w oparciu o nie i wcześniejsze informacje z Wadowic można pokusić się o sporządzenie analizy frekwencji imion żeńskich i męskich nadawanych do połowy XVIII wieku.

Uwaga- analiza nie obejmuje imion z Kaczyny, tworzącej z Chocznią jedną parafię i w związku z tym zapisywanych w tych samych księgach metrykalnych.

W rozpatrywanym okresie czasu nadano dzieciom z Choczni 132 imiona- 74 męskie i 58 żeńskich.

Wyraźnie najczęściej występuje 5 imion, w kolejności nadawania: Zofia, Katarzyna, Wojciech, Jan i Agnieszka.

Zestawienie najpopularniejszych imion męskich wygląda następująco:

Wojciech
101
Jan
97
Walenty
64
Franciszek
59
Tomasz
54
Maciej
52
Grzegorz
50
Marcin
49
Błażej
39
Józef
37
Łukasz
37
Sebastian
33
Stanisław
33
Urban
33
Jakub
31
Paweł
30
Kazimierz
29
Mateusz
29
Andrzej
28
Antoni
28
Mikołaj
28
Piotr
28
Klemens
24
Krzysztof
22
Wawrzyniec
19

Zestawienie najpopularniejszych imion żeńskich:

Zofia
144
Katarzyna
115
Agnieszka
97
Anna
71
Ewa
64
Jadwiga
57
Regina
54
Małgorzata
53
Marianna
43
Franciszka
33
Salomea
32
Magdalena
32
Elżbieta
32
Krystyna
30
Łucja
26
Agata
24
Teresa
21
Barbara
21
Rozalia
20
Dorota
20
Justyna
19
Felicja
18
Monika
17
Zuzanna
16
Helena
15

Tylko cztery spośród imion męskich (Walenty, Urban, Klemens i Wawrzyniec) oraz siedem spośród imion żeńskich (Jadwiga, Regina, Franciszka, Salomea, Krystyna, Teresa i Felicja) nie pojawia się na współczesnej liście najczęściej nadawanych imion w Polsce w 2014 roku.

Rodzice nadający dzieciom imiona w Choczni 250 lat temu i wcześniej w dużo mniejszym stopniu niż obecnie kierowali się modami i indywidualnymi upodobaniami.

Najczęściej dziecko samo „przynosiło” sobie imię, przychodząc na świat w określonej porze roku, w pobliżu dni poświęconych popularnym, katolickim świętym.

I tak dzieci urodzone pod koniec starego roku i na początek nowego dostawały bardzo często na imię Adam lub Ewa, w styczniu chrzczono wyjątkowo dużo Agnieszek oraz Sebastianów, w lutym Błażejów i Walentych, w kwietniu Wojciechów, w maju Zofii, w czerwcu Janów itd. itp.

Przez długi czas nie nadawano natomiast dziewczynkom imienia Maria, zarezerwowanego dla matki Jezusa, a nawet Marianna. Pierwsza Marianna została ochrzczona w Choczni dopiero w 1723 roku.

Rozróżniano w oficjalnych dokumentach Janów Chrzcicieli od Janów Nepomucenów i Janów Kantych oraz Franciszków od Franciszków Ksawerych.

Obecne w zestawieniu popularnych imiona żeńskie Krystyna i Felicja znacznie chętniej nadawane były w XVII niż na początku XVIII wieku, a w połowie XVIII właściwie zanikły.

Zwraca uwagę również brak w zestawieniu imion pochodzenia słowiańskiego, oprócz świętych Stanisława, Wojciecha i Kazimierza.

Należy też wziąć pod uwagę, że imiona chrzcielne zapisywano wówczas w wersji łacińskiej (na przykład Adalbertus= Wojciech, Blasius= Błażej, Agnes= Agnieszka, Laurentius= Wawrzyniec, Joannes= Jan, Hiacynthus= Jacek, Jacenty). 
Wszyscy ochrzczeni wtedy łacińskim imieniem Felix nazywani byli w życiu codziennym Szczęsnymi, Stephanusowie z ksiąg metrykalnych to Szczepanowie, a nie Stefanowie, a używaną na co dzień formą łacińskiego imienia Bartholomeus był nie Bartłomiej, a Bartłomień.
Powszechnie używano również zdrobnień (Wicek zamiast Wincenty, Bartek zamiast Bartłomień/Bartłomiej, Walek zamiast Walenty itp.) i to nie tylko w stosunku do dzieci, ale i w oficjalnych dokumentach dotyczących dorosłych, na przykład spisach podatkowych.

Wśród 132 imion nadanych w latach 1600-1750 zdarzały się również rzadkie i nietypowe.
Zaliczyć do nich można pojedynczo pojawiające się takie imiona męskie, jak:
  • Tyburcjusz (Dąbrowski), Kosma (Kręcioch), Roch (Romańczyk), January (Szczur), Damazy (Garżel), Bonawentura (Wójcik), Hieronim (Bylica) i Apolinary (Bryda) 
oraz żeńskie:
  •  Ambrozja (Grządziel), Filipina (Graboń), Hiacynta (Halama), Scholastyka (Kleśniak), Klementyna (Garżel) i popularna dziś Nikola (Wilczek)
czy nadane w więcej niż jednym przypadku:
  •  Eufemia, Bibianna, Joachim, Romuald, Eustachy i Augustyn.

Wcale nierzadko natomiast nazywano dzieci tak nietypowymi z dzisiejszego punktu widzenia imionami jak: Pryska (Pryscylla), Petronela i Perpetua (dziewczynki) oraz Bonifacy, Baltazar, Izydor, Melchior lub Fabian (chłopców).

Zresztą część dzieci ochrzczonych rzadkim imieniem w dorosłym życiu (na przykład w metrykach ślubów, zgonów i jako rodzice ochrzczonych dzieci) figuruje pod drugim imieniem chrzestnym, znacznie częściej używanym (Bonifacy/Antoni, Fabian/Sebastian, January/Mateusz).

środa, 21 września 2016

Płaskorzeźba św. Wojciecha z Choczni

W dwóch książkach dotyczących sztuki ludowej w Polsce można znaleźć taką oto fotografię:


Etnograf Roman Reinfuss w "Sztuce ludowej w Polsce" z 1960 roku podpisał ją:

"Męczeństwo św. Wojciecha"

a w spisie ilustracji podał, że chodzi o płaskorzeźbę polichromowaną w drewnie, pochodzącą z Choczni, powiat Wadowice.

Natomiast Julian Krzyżanowski, w wydanym w 1965 roku "Słowniku folkloru polskiego" pisze, że ta sama fotografia przedstawia rzeźbę ludową św. Wojciecha z Choczni, powiat Wadowice, województwo krakowskie.
Dodatkowo jako źródło pochodzenia fotografii wskazał zbiory Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.

Dzięki tej wskazówce i życzliwości pani Ewy Furmańskiej z IS PAN udało się ustalić, że:
  • fotografia została wykonana przez Jana Świderskiego w 1955 roku,
  • opisana jest rzeczywiście jako "Męczeństwo św. Wojciecha",
  • płaskorzeźbę ze zdjęcia wykonano z drzewa lipowego i pokryto polichromią,
  • ma niewielkie rozmiary: 30x15 cm
  • i co najistotniejsze dla ewentualnych dalszych poszukiwań (na przykład autora i aktualnej lokalizacji)- w czasie wykonywania zdjęcia płaskorzeźba znajdowała się w Krakowie, w zbiorach profesora Horbatyńskiego.
Niestety pobieżna kwerenda internetowa nie wykazała żadnych informacji o profesorze Horbatyńskim i w tym momencie ten trop poszukiwań się urywa ...



poniedziałek, 19 września 2016

Donos obyczajowy z 1949 roku

W październiku 1949 roku do Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Choczni wpłynęło pismo, w którym zamiast podpisu widniało zdanie: 

"Bolejące matki nie podpisane z obawy zemsty ze strony pijaków i tajnych szynkarzy".

Mimo charakteru anonimowego donosu pismo to stało się przedmiotem analizy zarządu gminy pod przewodnictwem Józefa Putka "z powodu na wagę sprawy" i zostało włączone do akt gminnych z posiedzenia w dniu 23 października 1949 roku.

Oto jego treść (pisownia oryginalna, pominięto jedynie nazwiska wymienionych w nim osób):

"Dwie matki, co mają dorosłych synów, wnoszą do rady gminnej choczeńskiej użalenie na gorszycieli młodzieży, są to: Ż. F. i G. Powinni być plakatami ogłoszeni, jako pokątni szynkarze.
Ż. wożą z Bielska spirytus i gorzałę i pokryjomu w święta sprzedają. 
F. zastępuje P. w Sokole i szynkuje chłopakom gorzałę, jak zabawa w Sokole urządzana jest bez wódki.
Jak nie sprzeda wszystkiego, to sam wyżre i leży pijany jak bela. Chłopaki jak se u F. popiją idą na salę i robią pijackie awantury i bitki. 
Po zabawie "Przedszkola" F. leżał cały dzień pijany, taki stróż co robi w Sokole największy nieporządek i gorszy młodzież.
Zaś na granicy G. robi co chce, bo koncesji na wódkę niema, a wódkę szynkuje. Chodzi do niej jakiś Komendant od milicji, to bawią się razem bez koncesji od urzędu skarbowego i od urzędu Stanu cywilnego.
Już 10 chłopaków siedzi w areszcie, bo po pijanemu urządzili dożynki w Zawadzie, wszystko przez to, że wróciła do Choczni gorzała.
Prześwietna Gminna Rado Narodowa !
Gorzałę tajną i konsesowaną wyrzucić trzeba z gminy choćby zaraz. 
Inaczej młodzież nasza zdziczeje i w kryminałach będzie siedzieć".

W dyskusji na temat treści pisma radni stwierdzili, że zarzuty odnośnie F. są prawdziwe, przy czym okazało się, że F. nie jest faktycznie stróżem w Sokole/Domu Ludowym, ale lokatorem w sąsiednim domu Spółdzielni Mleczarskiej i w Sokole "jako intruz zajmuje lokal bez zezwolenia".

Co do Ż. to: (...) w ich domu w każdą niedzielę bywa ruch i "humbug", ale ponieważ urzędowo nikt tam jeszcze nie wkraczał, więc trudno mieć ścisłe dowody na prawdziwość zarzutów (...)

Co do G. stwierdzono, że (...) jest tam u niej jakaś Rumunka, w której upodobanie znajdują różni młodzieńcy, a wódkę popijali tam różni żądni zabawy, a także wspomniani w piśmie Komendanci milicyjni. Jeden z nich w stanie niewyraźnym przyszedł do filii sklepu Samopomocy Chłopskiej i oświadczył jej kierownikowi krótko i węzłowato: "zniszczyliście inicjatywę prywatną, to teraz my was zniszczymy". A gdy chodziło o wyjaśnienie, kto to jest "inicjatywa prywatna", która może sprzedawać po godzinach przepisowych, okazało się, że miał tu na myśli G. Widocznie ośmiela to do prowadzenia przez nią pokątnego szynkowania alkoholu klijentom z  Choczni i z Wadowic (...)

Nad pociągnięciem do odpowiedzialności wspomnianych osób miano się zastanowić na następnym posiedzeniu, przy czym odpowiednie powiadomienia zostały skierowane do władz administracyjnych i skarbowych.


piątek, 16 września 2016

Księża z Choczni - ksiądz Józef Kolber


Józef Kolber urodził się w Choczni 21 stycznia 1901 roku.

Był synem Andrzeja i Józefy z domu Bryndza.

W 1919 roku zdał maturę w wadowickim gimnazjum, do którego uczęszczał między innymi z przyszłym profesorem gimnazjalnym i działaczem turystycznym Czesławem Panczakiewiczem.
Po maturze rozpoczął pracę w Wielkopolsce w zawodzie nauczycielskim.
Następnie podjął studia teologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

19 września 1925 roku w Krakowie został wyświęcony na księdza.

Po święceniach sprawował posługę jako wikariusz w:
  • Dziekanowicach w latach 1926-1928
  • Wawrzeńczycach (1928-1930)
  • Borku Fałęckim w parafii Matki Bożej Zwycięskiej (1930-1934)
  • Makowie Podhalańskim (1934-1938)
  • Białej-Leszczynach od 18 sierpnia 1938 roku.
We wszystkich tych parafiach pracował jednocześnie jako katecheta.

W 1939 roku uczestniczył w kampanii wrześniowej jako kapelan wojskowy, po czym powrócił do Leszczyn.
W latach 1942-45 pełnił obowiązki administratora parafii w Buczkowicach, a 26 maja 1945 roku ponownie powrócił do Leszczyn.
W listopadzie 1946 roku nastąpiło tam erygowanie nowej parafii, co stanowiło impuls do podjęcia rozbudowy kaplicy, w czym duży udział miał ksiądz Kolber. Dzięki jego staraniom świątynia została wyposażona w nowe ołtarze i organy. Oprócz posługi w parafii pełnił także funkcję notariusza i dziekana dekanatu bialskiego, a krakowska Kuria Metropolitalna mianowała go delegatem do spraw szkolnych na powiat Bielsko-Biała. 
W 1956 roku uzyskał przywilej noszenia Rokiety i Mantoletu.
Z tytułu swojej działalności był inwigilowany przez organy władzy PRL i karany nieuzasadnionymi grzywnami finansowymi.
W 1962 roku ksiądz Kolber odszedł z Leszczyn i przez kolejne lata trzy lata rezydował w Cięcinie.
Po przejściu na emeryturę zamieszkał we własnym domu w Choczni, sprawując posługę penitencjarza w Makowie Podhalańskim oraz wizytatora religii w tamtejszym dekanacie.
Zmarł w 54 roku kapłaństwa, 29 stycznia 1979 roku w Makowie i został pochowany na choczeńskim cmentarzu parafialnym.

Księża z Choczni - LINK




poniedziałek, 12 września 2016

Legiony Polskie w Choczni

W książce "Legiony Polskie 1914-1918: zarys historii militarnej i politycznej" autorstwa Wacławy Milewskiej, Janusza Tadeusza Nowaka i Marii Zientara, wydanej w 1998 roku, znajduje się taka oto fotografia:


Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Archiwum Prowincji Krakowskiej oo. Kapucynów i podpisane jest:

"Przegląd oddziałów legionowych w Choczni koło Wadowic, luty 1915"

Czy rzeczywiście ta fotografia została wykonana w Choczni ?

Jeżeli tak, to nie w lutym 1915 roku... ponieważ wtedy żadnych oddziałów legionowych w Choczni nie było!

Natomiast legioniści przemaszerowali przez Chocznię nieco wcześniej, bo w styczniu tego samego roku. 
Wtedy to I Brygada Legionów Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego, w ramach skierowania na odpoczynek przemieszczała się z Lipnicy Murowanej do Kęt, gdzie pozostała przez ponad miesiąc.
Po krwawych walkach na froncie wschodnim niezbędne stało się wyleczenie odniesionych ran i kontuzji, odbudowa fizyczna oraz dozbrojenie i doszkolenie oddziałów.
W drodze do Kęt oddziały legionowe zatrzymały się w Choczni na odpoczynek 23 stycznia 1915 roku. 
Według "Kroniki wsi Chocznia" Józefa Turały sztab Legionów z Piłsudskim kwaterował w karczmie u Fujawy, w górnej części wsi, prowadząc długie nocne rozmowy z władzami gminy, mocno wspierającymi idee niepodległościowe i Legiony, także w formie finansowej. Najprawdopodobniej jednak do spotkania Piłsudskiego z choczeńskimi działaczami niepodległościowymi w karczmie Fujawy doszło nie w styczniu 1915 roku, lecz kilka miesięcy wcześniej, we wrześniu 1914 roku, kiedy Piłsudski wizytował formujące się w Choczni oddziały legionowe.
O pobycie w Choczni nie pisze wprost w swoich pamiętnikach Felicjan Sławoj Składkowski, który notował wrażenia z przemarszu na odpoczynek. Wspomina jedynie, że po przybyciu do Wadowic Piłsudski przyjął defiladę na rynku, co nie wzbudziło takiego entuzjazmu, jak w Nowym Sączu, odprawa brygady odbyła się w domu przy ulicy Mickiewicza 17, po czym zostali zakwaterowani za miastem.
Ciekawy jest natomiast fragment pamiętnika Sławoja Składkowskiego dotyczący pewnych aspektów obyczajowych pobytu legionistów w okolicy Wadowic:

(...) Po wejściu do miasta dowiedziałem się, że jest tu spora ilość prostytutek, pozostałych po Austriakach. Chcąc uchronić naszych chłopców od "pokus" i zarażenia się, kazałem prostytutki na noc zamykać i ustawić przed domem wartę. Zamknięte zemściły się, jak mogły. Na głowę wartownika, profesora gimnazjum w cywilu, poważnego człowieka z brodą, wylały z pierwszego piętra "przez nieuwagę" zawartość garczka, którą profesor poetycznie określił, jako "wodę". 
Niebezpiecznie jest walczyć z "płcią piękną". (...)

24 stycznia po południu legioniści dotarli do Kęt.
Istnieje spore prawdopodobieństwo, że tam właśnie, a nie w Choczni, legioniści podczas przeglądu oddziałów zostali uwiecznieni na zamieszczonej fotografii.

W takim przypadku prawdziwa byłaby druga część jej podpisu, odnosząca się do daty tego wydarzenia.

Za tą wersją przemawia opis tej samej fotografii zamieszczony na stronie Muzeum Józefa Piłsudskiego:

"Uroczystość legionowa na kamieńcach miejskich w Kętach 15 lutego 1915 r. Wzięli w niej udział przedstawiciele Naczelnego Komitetu Narodowego. W trakcie uroczystości zostało odznaczonych 144 legionistów z brygady Piłsudskiego (fot. z Archiwum rodziny Christów)"

Więcej na temat Legionów w Choczni- LINK.

piątek, 9 września 2016

Exodus września - część II

Drugi i ostatni fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka, dotyczący tułaczki po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku. 
Tekst został udostępniony dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, syna Ryszarda. 
Część I- LINK

Jak powszechny był ów wrześniowy exodus[1] niech świadczy fakt, że opisana wyżej wyprawa Ojca nie była bynajmniej jedyną w rodzinie. Oto wujciu Julian Bąk wraz z wujciem Janem Bandołą, dobrawszy sobie do kompanii szwagra tego ostatniego, młodego Fryderyka Garusa, 3 września około trzeciej po południu także wyruszyli w długą i niebezpieczną podróż na wschód kraju.
Przed wymarszem cała trójka przyszła do nas, by się pożegnać. Wujciu Jasiek ze łzami w oczach, wujciu Julek z widocznym przygnębieniem na twarzy, natomiast 16-letni Frydek z jakąś dziwną, nonszalancką nadzieją. Kto wie, może spodziewał się że przeżyje jakąś wspaniałą przygodę - w każdym razie w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.
Gdyby mogli przeczuć, że opuszczając swe domy i rodziny narażą się na jedno wielkie pasmo niebezpieczeństw, nic przy tym nie zyskując, zapewne nigdy by tego nie uczynili. Jednakże wszędzie panowała powszechna psychoza zagrożenia, szerzona w wiadomych celach przez niemiecką propagandę. Wspominam to z wielką żałością i skurczem serca, bo przecież zaledwie dwa dni wcześniej żegnaliśmy Ojca z jego kompanami, wyruszającego - podobnie jak oni - na ów bezsensowny szlak.
Nasi uciekinierzy już przed Wadowicami ujrzeli kilkadziesiąt trupów żołnierzy i cywilów, którzy zginęli na skutek ciągłych nalotów niemieckich samolotów ostrzeliwujących bezbronny tłum. Spiesznym marszem dotarli do Lgoty koło Kalwarii, gdzie mieszkał kuzyn wujcia Julka – Teofil Bąk. Przybysze poprosili go, aby pojechał do Choczni na rowerze i wywiedział się, jak tam się przedstawia sytuacja. Po półtorej godzinie był już z powrotem, oświadczając, że Niemców jeszcze nie ma, a kobiety z dziećmi pozostają na miejscu, Okazało się to bardzo roztropnym posunięciem w przyszłości.
Z Lgoty nie mieszkając szybkim krokiem podążyli do Skawiny. Tam zastali przerażający widok. Oto cała zgraja różnych rzezimieszków zaczęła rozbijać sklepy, wynosząc z nich obfite łupy. Trójka wędrowców postanowiła skorzystać z okazji i weszła do zdemolowanych sklepów. Zaopatrzyli się tam w nową odzież i zabrali do swych toreb dużą ilość artykułów spożywczych, papierosów oraz co użyteczniejszych rzeczy, licząc się z tym, że im się to przyda w dalszej drodze, jako towar wymienny za żywność. Wzięli też ze sobą garnki, aby mieć w czym ugotować coś ciepłego podczas podróży. Obok sklepu mieściła się restauracja, w której pozostała pełna beczka piwa. Widząc to wybili szpunt[2] i uraczyli się piennym napojem za wszystkie czasy, wypijając po kilkanaście kufli i gasząc swoje niezwykłe pragnienie. Mając w nogach przebyte niemal 40 km, rozłożyli się w nieodległym zagajniku i po spożyciu posiłku zasnęli kamiennym snem do białego rana.
Po krzepiącym siły wypoczynku skoro świt ruszyli dalej. Kierowali się szlakiem na Kraków. W ciągu dnia przeżyli kilka nalotów Luftwaffe. Niemieckie samoloty atakowały skupioną na trasie gęstwinę ludzką; miały zresztą doskonałe pole do popisu – drogą wraz z wojskiem poruszały się masy cywilnych uciekinierów skutecznie blokujących drogę żołnierzom. Messerschmitty bezkarnie kontynuowały swe bestialskie rajdy – zniżały się i lotem koszącym atakowały tłumy, siekąc seriami z broni pokładowej i zbierając obfite żniwo śmierci. Przeżyli więc chwile grozy i tylko dzięki szybkiej ucieczce udało się im wpaść do pobliskiego lasu i uratować życie. Zdarzało się, że samoloty zaskakiwały ich niespodzianie – wtedy zapadali w pobliskie chaszcze lub nawet kryli się w kartoflisku, aby schować się przed atakami wroga, który strzelał do wszystkiego, co się poruszało.
W swej marszrucie trzymali się linii Wisły; była to dla nich trasa orientacyjna, żeby nie zboczyć ze szlaku drogi. Na noc starali się lokować w stodołach, bowiem na terenach przybrzeżnych grasowały szajki rozbestwionych rabusiów, które grabiły napotkanych ludzi; zdarzały się wypadki pobicia, a nawet zabójstw. Rychło też doświadczyli dobrodziejstw posiadania rozmaitych rzeczy zabranych z rozbitych sklepów w Skawinie. Teraz mogli wymienić te artykuły na chleb i mleko; w szczególnej cenie były papierosy.
Zdarzało się też, że droga wypadła im przez tereny lesiste. Gdzieś daleko świeciły łuny pożarów, z niewielkiej odległości dolatywał huk armat, słychać też było odległe detonacje bomb. Co chwilę strzelały w górę rakiety świetlne i sygnalizacyjne. Artyleria niemiecka ostrzeliwała rejon szosy i skrzyżowania dróg. Czuli się zagrożeni w tej nawale ognia, postanowili więc odbić trochę w bok i weszli do pobliskiej wsi. Tam udało się im zdobyć nieco pożywienia; pokrzepili się więc i wypoczęli nieco, po czym udali się w dalszą drogę. Tu było jeszcze cicho, więc szli sobie spokojnie polnymi drogami.
Pogoda była piękna; słońce złociło swymi promieniami pola, lasy i przydrożne domy. Przyszła im do głowy myśl, aby wypróbować maszynki fryzjerskie – jedną ze skawińskich zdobyczy. Zaczęli więc nawzajem strzyc swe fryzury. W trakcie tych postrzyżyn nagle, ni stąd, ni zowąd zagwizdał pocisk artyleryjski i eksplodował tuż obok, po nim drugi i następne. Siła wybuchu była tak wielka, że przewróciła wujcia Jaśka na ziemię, a wujcia Julka z Frydkiem przygniotła do drzewa. W trakcie tej kanonady zerwali się czym prędzej i w szaleńczym biegu popędzili do pobliskiego lasu. Kiedy się tam znaleźli, poczuli się nieco bezpieczniej. Najprawdopodobniej całkiem nieświadomie strzygli się w pobliżu jakiejś polskiej baterii i artyleria niemiecka wymacała jej stanowisko.
Każdy dzień był pełen niepokoju, ale mimo wszystko musieli kontynuować swą drogę w nieznane. Przemożna konieczność uciekania przed atakującym wrogiem była jakimś wewnętrznym nakazem chwili, któremu nie potrafili się oprzeć. Ta psychoza strachu ogarniała zresztą wszystkich. Mijali więc wsie i miasteczka i byli świadkami różnych dramatycznych scen. Jedni ludzie pakowali swój dobytek na wozy i wyruszali w drogę, inni natomiast zawracali, nie chcąc zostawiać swego dobytku na pastwę losu. Po wsiach było pełno ludzi – szukali pożywienia i jakiegoś miejsca na nocleg. Wszędzie czuło się atmosferę zagrożenia i lęku. Oprócz tego wielkim problemem i dolegliwością stała się nękająca wszystkich plaga głodu. Coraz trudniej było zdobyć jakiekolwiek pożywienie, bowiem tymi szlakami poruszała się cała armia uciekinierów. Ta chmara ludzka starała się za wszelką cenę zdobyć choć kęs chleba, aby nie opaść z sił i móc dalej wędrować.
Włościanie pilnie więc strzegli swego martwego, a zwłaszcza żywego inwentarza, który w tej sytuacji był szczególnie zagrożony. Nasi peregrynanci próbowali mimo wszystko zakręcić się koło świń, stanowiących wielce łakomy kąsek. Wujciu Julek, który był „fachowcem” od spraw interpersonalnych, chciał nawet dokonać transakcji zakupu, ale właściciel odmówił. Niezrażony tym wuj, z podziwu godną wytrwałością, próbował nakłonić go do zmiany decyzji. Czy gospodarz pod wpływem siły perswazji tego ostatniego zmienił wreszcie zdanie, czy też - co bardziej prawdopodobne - świniak dziwnym trafem „pomylił drogę”, jak to się stało w Reymontowskich „Chłopach”, dość, że poszedł w końcu pod nóż.
Ponieważ ubój nastąpił w warunkach polowych, sprytni wujowie przy pomocy Frydka opalili świnię nad płomieniem ogniska, wnętrzności wyrzucili, aby „insza gadzina” też się pożywiła, natomiast mięso ugotowali w wielkim garze, a ściślej w kotle do prania bielizny, który „zorganizowali” gdzieś po drodze. Niestety, potem trzeba było taszczyć sakramencko ciężki sagan na wyłamanych sztachetach, ale choć się namęczyli niewąsko, mieli przynajmniej solidną wyżerkę.
Trawestując znane powiedzenie wypadałoby tu jednakże rzec: „nie samym mięsem człowiek żyje”. Niestety, nigdzie nie można było zdobyć ani kawałka chleba. Szukając wszędzie weszli wreszcie do chaty, stojącej na uboczu pod lasem, w której gospodyni zdecydowała się sprzedać im bochenek chleba za 5 zł. Mimo, że oszczędnie nim gospodarowali zjedli go za dwa dni i dalej byli głodni, a szans na kupno kolejnego nie było żadnych.
Aliści wujowie głowy mieli nie od parady, a w nich sporo inwencji, zatem za pomocą handlu wymiennego nabyli pewną ilość zboża, którą od razu zmełli na młynku w jakimś opuszczonym domu. Nie zważając na fakt iż ziarno było świeże (nie wysuszone), wujciu Jasiek otrzymaną „mąkę” zamiesił, wyrajbował[3] i dodał cebulki. Tak spreparowaną masę włożyli do słomianek; w międzyczasie napalili w piecu i uznawszy po pewnym czasie, iż ciasto jest „wyruszane” wsadzili je po piekarnika.
Jakież było ich zdumienie, kiedy po pewnym czasie z pieca, miast przyjemnego zapachu chleba zaczął się wydobywać swąd i dym. Okazało się, że nie dość, że mąka była ześrutowana z mokrego zboża, to brak było w niej tzw. nociasty, czyli zaczynu, bez którego, jak wiadomo, żadne ciasto nie wyrośnie. Stąd też zamiast spodziewanych czterech rumianych bochenków, wyciągnęli z piecowej czeluści cztery żałosne ćwiartki – na spodzie spalone, a na górze jeszcze nie upieczone. Efekt wujowych eksperymentów piekarniczych w niczym nie przypominał nawet najpodlejszego placka pieczonego na blasze, co może budzić zdziwienie, bo w końcu obydwóm wypiek chleba nie był obcy. Jednakże, ponieważ byli potężnie głodni, podjedli owych spalonych spodów i pokładli się spać.
Wczesnym rankiem puścili się w dalszą drogę. W trosce o jego cenną zawartość wujowie taszczyli garnek z mięsem, a Frydek niósł niedopieczone pseudoplacki. Powierzenie ich właśnie jemu było dużym błędem starszej dwójki, a w szczególności wujcia Jaśka, który nie przewidział żarłocznych instynktów swojego szwagierka. Rosły ten młodzian dziwnie jakoś przyzostawał i ociągał się w marszu, narzekając na rzekomy ból nogi. Tymczasem był to pretekst, by móc bez przeszkód podżerać zakalcowatą antyreklamę chleba, która aczkolwiek wpół surowa, miała dość słodkawy smak.
Idący w przedzie Jasiek i Julek, nie mogąc się doczekać na towarzysza, zaczęli go w końcu przynaglać do szybszego marszu. Ten jednak nie kwapił się przyspieszać dotąd, aż nie opróżnił zawartości torby do najmniejszej okruszynki.
Na efekty tego nierozważnego czynu nie trzeba było długo czekać. Lekkomyślny głodomór dostał gorączki, wypieków na twarzy, a przede wszystkich silnych bóli brzucha. Sytuacja stała się poważna: ze względu na stan zdrowia chłopaka wujowie musieli się zatrzymać, mimo, że w takim przypadku przysłowie powiada, iż periculum in mora. Jęczącego z bólu Frydka ułożyli na sianie w stodole, a sami pobiegli po pomoc. Mieli szczęście – udało się im znaleźć w pobliżu jakąś znającą się na rzeczy znachorkę, która dowiedziawszy się co w trawie piszczy, sporządziła odwar z ziół i odczyniła urok. Nie wiadomo które remedium przyniosło lepszy skutek, w każdym razie nazajutrz rano niefortunny amator zakalca wyzdrowiał, można więc było ruszać w dalszą drogę.
Jak już wspominałem, wrzesień 1939 roku był piękny, pogoda upalna, ale niemal bez kropli deszczu. Z jednej strony było to zbawienne dla całej rzeszy uciekinierów i ofiar wojny, lecz z drugiej głód i pragnienie często dawały im się we znaki. Nie było się czego napić – czasami brakowało nawet wody. Kiedy język naszym wędrowcom tak wysechł, że wedle Zagłobowego określenia „mogliby nim drzewo strugać”, napotkali jakąś chatę, w której, ku ich radości, udało się im kupić dwa litry mleka. Nie zwrócili nawet uwagi na to, że w domu tym było podejrzanie dużo much. Gosposia nalała im mleka do garnka i troskliwie przykryła szmatką, aby się w drodze nie zakurzyło.
Przygoda z zakalcem snadź nie nauczyła wujów przezorności, bowiem nieroztropnie pozwolili nieść garnek Frydkowi. Ten był wszakże tak spragniony, że wkrótce wytrąbił większą część płynu i... po raz drugi stał się ofiarą swojego nieprzeciętnego łakomstwa. Zrobiło mu się niedobrze, znów dostał sensacji żołądkowych i po chwili – jak szybko mleko wypił, tak szybko je zwrócił - notabene razem z muchami, z którymi je nieopatrznie wyżłopał. Wszystko stało się jasne, kiedy wujciu Jasiek spróbował tego podejrzanego mleka. Było mocno osikowe[4] i jako takie nie nadawało się do spożycia; tym samym wyjaśniła się przesadna troskliwość owej gospodyni – obawiała się, by zbyt wcześnie ta prawda nie wyszła na jaw.
Tak czy owak, wujowie znów klęli na czym świat stoi, bo nie dość, że ponownie musieli robić przymusowy postój, to nadal mieli w gębie Saharę i na dokładkę jęczącego Frydka na głowie. Po dłuższym poszukiwaniu wynaleźli wreszcie przygodnego felczera, który dał cierpiętnikowi jakąś miksturę do wypicia. Ten po pewnym czasie doszedł jakoś do siebie na tyle, że kontynuowanie marszu stało się możliwe.
Jak widać, świętej cierpliwości trzeba było do tego enfant terrible. Jego spontaniczna natura i podziwu godna lekkomyślność przysparzała Jaśkowi i Julkowi coraz więcej kłopotów; zapewne gdyby lepiej go znali, za nic w świecie nie zgodziliby się zabrać go ze sobą. Ba, mądry Polak po szkodzie.
W olbrzymiej rzece uchodźców nierzadko zdarzało się niespodzianie natknąć się na znajome osoby. Tak też stało się w przypadku naszych wędrowców. Po drodze napotkali na niejakiego Antasa z Czechowic, który był rzeźnikiem z zawodu i zięcia sąsiada Garusów, Gawrońskiego. Widzieli też Wojtalę z Choczni, z synem Henrykiem (notabene późniejszym mężem Elzy, siostry Mietka i Władka Drapów). Wszyscy oni kierowali się z okolic Biłgoraja w stronę Lwowa, twierdząc, że tam właśnie nasze wojsko zatrzyma napór Niemców.
A w okolicach Biłgoraja trwały ciężkie walki. Wynikało to z faktu, że były tam skoncentrowane oddziały polskie, a wielkie kompleksy leśne, a w szczególności Puszcza Solska, stanowiły dogodne miejsce do obrony. Były to dotąd najtrudniejsze momenty dla walczących żołnierzy, jak również dla tych, którzy przypadkowo wpadli w tę straszliwą pułapkę wojny. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo nalotów niemieckich. Bombowce wroga były niezwykle operatywne i niemal bez przerwy bombardowały polskie pozycje, gdyż panowały w powietrzu niepodzielnie. Nawet gęsto bijące działa przeciwlotnicze nie zdołały im przeszkodzić. Natomiast messerschmitty dokonywały za dnia lotów koszących na niewielkiej wysokości, strzelając z karabinów maszynowych i działek pokładowych do ukrytych w chałupach żołnierzy. Ci nie mieli spokoju nawet w nocy - często musieli się przenosić na inne miejsce z uwagi na silny ostrzał artylerii niemieckiej.
Widząc to wszystko nasi uciekinierzy nie byli w stanie dalej przeżywać tego piekła i postanowili wyrwać się z oka cyklonu. Zaczęli się przedzierać polnymi drogami, wykorzystując przerwy między nalotami samolotów. Wszędzie napotykali na ślady śmierci i zniszczenia. Rozbite działa polskie, strzaskane wozy, a w rowach trupy żołnierzy dawały wyobrażenie zaciętości walk. Opalone korony drzew i rozwalone domy dopełniały swym żałosnym wyglądem krwawego obrazu wojny.
Kiedy tak przekradali się chyłkiem pomiędzy pozycjami obronnymi naszych pododdziałów, jakiś znajomy głos zawołał wujcia Julka. Ten odwrócił się i zobaczył kapitana Gondka[5], syna byłego kierownika szkoły w Choczni. Korzystając z krótkiej chwili wytchnienia, oficer poczęstował ich papierosami i namawiał, żeby kierowali się w stronę Lwowa.
- We Lwowie tworzy się ośrodek polskiej obrony – powiedział. – Tam was umundurują, dadzą broń i będziecie mogli walczyć z Niemcami w obronie miasta. Każdy ochotnik jest potrzebny!
Oczywiście, kapitan Gondek, jako oficer liniowy rozumował po wojskowemu – nie pojmował tego, że ci młodzi ludzie pragną właśnie jak najdalej uciec od piekła wojny.
Podążyli więc dalej – przez Tomaszów Lubelski i Gródek Jagielloński kierowali się na Przemyśl i Lwów. Co prawda wyrwali się z zasięgu bezpośrednich działań frontowych, ale na każdym kroku spotykali się ze zbójeckimi praktykami Wehrmachtu. Słyszeli ciągłe wybuchy bomb i eksplozje pocisków artyleryjskich. Wieczorem, kiedy zapadał zmrok na horyzoncie widoczne były daleki łuny palących się domów i błyski lecących pocisków.
Następnego dnia, kiedy byli już bardzo zmęczeni, trafiła im się niespodziana gratka: za niewielką opłatą i paczkę papierosów udało się im wtarabanić na przygodną furmankę. Przejeżdżali przez Przemyśl – wujciowi Julkowi od razu nasunęły się wspomnienia z niedawnego pobytu w wojsku. Jakże odmiennie to wyglądało teraz! Przez miasto przetaczały się nieustannie skrzypiące wozy i tłumy pieszych uciekinierów, objuczonych tobołkami, bagażami, nierzadko prowadzącymi ze sobą krowy i kozy, a na rozmaitych wózkach ciągnących cały swój dobytek. Barwny ten korowód ginął w tumanach kurzu i pyłu, a nad tym wszystkim unosił się gwar i nawoływanie trwożnych głosów ludzkich; ze zgrozą spoglądano w niebo w obawie przed złowieszczym warkotem samolotowych silników, zwiastujących śmierć.
Drogi w kierunku Lwowa zatłoczone były wozami taborowymi, które wciskały się w kolumny maszerujących wojsk i utrudniały im przemarsz. Wojsko rekwirowało wozy chłopskie i furmanki, na które siadali żołnierze, mający otarte nogi. W ten sposób ciągle powiększał się ten nieformalny tabor, hamujący skutecznie ruch oddziałów. Co i rusz powstawał na szosie zator, a zaprowadzenie jakiegokolwiek ładu było wręcz niemożliwe. Kiedy następował nalot wszystko pierzchało na wsze strony, kryjąc się przed morderczymi atakami wroga. Po jakimś czasie, gdy samoloty odlatywały, koszmarny pochód ruszał dalej, zostawiając po sobie trupy ludzkie i końskie oraz szczątki roztrzaskanych wozów. I tak trwała ta niekończąca się droga przez mękę.
Nasi bohaterowie wydostawszy się z jednej matni, wkraczali na drogę wiodącą ich do nowej pułapki. W okolicach Janowa i Jaworowa krajobraz po bitwie wyglądał podobnie jak pod Biłgorajem. Śmierć wszędzie pozostawiała krwawe ślady, a wiele świeżych mogił żołnierskich było tego widomym znakiem.
Nieprzyjacielowi wszystko sprzyjało: działanie grup dywersyjnych, olbrzymia przewaga lotnictwa i broni pancernej, doskonałe uzbrojenie, świeże i często zmieniające się oddziały oraz sprawne zaopatrzenie w amunicję i żywność. Nawet aura była po ich stronie bowiem przez wyschnięte koryta rzek czołgi i wojska pancerne przemieszczały się bez trudności.
Godne podkreślenia jest jednak to, że pomimo tak ciężkich warunków i tragicznych okoliczności żołnierz polski, nieludzko zmęczony, bez amunicji, wsparcia lotnictwa i artylerii, walczył do ostatniego tchu i nie poddawał się na swych, nierzadko z góry skazanych na klęskę, pozycjach.
Kiedy zdawało się, że możliwości prowadzenia walki przerastają możliwości ludzkie, stało się coś, co było najgorsze ze wszystkich, czego nikt z walczących żołnierzy się nie spodziewał – zdradziecki cios w plecy ze strony sowieckiej. Nastąpił w momencie, kiedy zdawało się, iż jednak nasza armia okrzepnie, a w błotach i trzęsawiskach Polesia oraz Wołynia pancerne zagony Wehrmachtu zostaną zatrzymane.
Wstał piękny poranek wrześniowy, jasny i promienny, pełen niewysłowionego czaru polskiego babiego lata. Lekkie, świetliste mgły opalizowały niebo na horyzoncie. Okoliczne, z lekka pofałdowane pola mieniły się w ciepłych blaskach słońca świeżą zielenią ozimin, płowością ściernisk, czarnobrunatnymi smugami zaoranych pól i rdzą ugorów - niczym olbrzymi łowicki pasiak, rozpostarty od horyzontu do horyzontu. Pojedyncze przydrożne drzewa rzucały przed siebie długie cienie. Spokój i słodycz miłego sercu krajobrazu stanowiły dziwny kontrast dla rozgrywającej się naokół tragedii.
Ten sielankowy nastrój dnia przez chwilę przytłumił ciągłe niepokoje, budzące się wciąż w sercach Polaków. Jakaś dziwna, a nieokreślona otucha wstępowała we wszystkich. Choczeńscy uciekinierzy wciąż szli z innymi naprzód; nawet głód i pragnienie jakby mniej im doskwierało. Wokół dały się słyszeć krzepiące głosy; niektórzy napotykani żołnierze mówili, że Lwów jest już niedaleko. „Tam jest nasza nadzieja obrony, jeszcze się odgryziemy Szwabom za wszystkie wcześniejsze klęski”. Rosły więc polskie serca, bowiem nikt jeszcze nie wiedział, jaka straszliwa niespodzianka ich czeka.
Nasi peregrynanci niemal cudem zdobyli gdzieś bochenek chleba i pod wieczór skierowali swe kroki do wznoszącego się opodal wielkiego stogu[6] słomy, który jakby zapraszał do swego wnętrza, roztaczając lubą perspektywę wypoczynku dla srodze utrudzonych członków. Jednak nadzieje okazały się płonne – wewnątrz znajdowało się wielu takich, którzy już wcześniej obrali to miejsce na nocleg. Wśród ogólnego zamieszania i rozgwaru Jasiek i Julek posłyszeli jakby znajome głosy. Okazało się, że w stogu znajdował się także wujciu Kazek z Krakowa z wujenką Józką. Jakiż osobliwy traf sprawił, że spotkali się w tak niezwykłych okolicznościach!
Wytworzyła się dość delikatna i niezręczna zarazem sytuacja – wujciu Jasiek od dłuższego czasu bowiem nie utrzymywał żadnych kontaktów z bratem i bratową. Siłą rzeczy na parlamentariusza nadawał się jedynie wujciu Julek, który przeprowadził z nimi krótką rozmowę. Z przekazanych, zdawkowych informacji dowiedział się jedynie, że znajdują się w promieniu kilkunastu kilometrów od Lwowa.
Wczesnym rankiem chocznianie puścili się w dalszą drogę i więcej już krakauerów[7] nie zobaczyli. Idąc traktem polnym, wijącym się pośród zarośli i krzewów, odnieśli wrażenie, jakby kanonada artyleryjska, która od wielu dni im nieustannie towarzyszyła, zaczęła przygasać; po dłuższej chwili faktycznie nastąpiła cisza. Jeszcze bardziej zdziwiło i zaniepokoiło ich to, że w mijanych sadach i opłotkach napotykali na ludzi, którzy żywo gestykulując rozprawiali głośno o szerzącej się jak pożar wieści, jakoby Lwów miał skapitulować. Było to tak dalece nieprawdopodobne, że w żaden sposób nie chcieli dać temu wiary, tym bardziej, że jeszcze wczoraj słyszeli całkiem odmienne wiadomości. Jednak napotykane bezładne gromadki polskich żołnierzy, snujących się tu i ówdzie, z opuszczonymi głowami, bez broni, zdawały się potwierdzać tę straszną wieść.
Po przejściu następnych paru kilometrów nagle posłyszeli za sobą tętent galopujących koni. Dwóch żołnierzy krzyczało coś do nich z daleka. Stanęli jak wryci i po chwili tuż przed nimi zatrzymali się kawalerzyści w charakterystycznych granatowych czapkach z czerwoną gwiazdą. A więc nie było wątpliwości: byli to Rosjanie. Posypały się krótkie i ostre pytania:
- Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty![8]
Po obejrzeniu okazanych im dowodów osobistych żołnierze (jak się okazało z NKWD[9]) zrewidowali ich w poszukiwaniu broni. Może też liczyli na jakąś zdobycz w postaci zegarków, ale się zawiedli, bo chocznianie wówczas już nic przy sobie nie mieli. Wreszcie rzucili tonem nie znoszącym sprzeciwu:
- Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia![10]
Czym prędzej więc zawrócili, bo w tej sytuacji nie mogli zrobić nic innego. Straszna nowina okazała się być prawdą: Lwów, napadnięty zdradziecko od tyłu, skapitulował. Wszystkie hołubione w sercach nadzieje w jednej chwili rozsypały się jak domek z kart. Polska przestała istnieć – została rozdarta na dwie połowy: jedną zagarnęli Niemcy, a drugą Sowieci. Złowrogie przepowiednie o IV rozbiorze naszej Ojczyzny stały się faktem.
Kiedy szli już z powrotem, zauważyli że na tych terenach co chwilę pojawiały się patrole rosyjskie; Niemców już tu nie było. Po drodze spotykali innych uciekinierów, którzy ich ostrzegali przed Ukraińcami, dokonujących rabunków i zabójstw Polaków, wracających do swych domostw. Trzeba więc było zachowywać najdalej posuniętą ostrożność.
Przeszedłszy parę kilometrów dalej napotkali jeszcze kilkakrotnie patrole rosyjskie; ci żołnierze także pytali, czy wędrowcy mają zegarki i nie ukrywali zawodu, że jest inaczej. Byli jednak uprzejmiejsi; częstowali ich papierosami i radzili, by jak najrychlej postupat’ obratno, do czego akurat nie trzeba było naszych zachęcać.
Chyłkiem i spiesznie zarazem przekradali się bocznymi drogami i nie oparli się aż na terenach, na których już niepodzielnie panował Wehrmacht. Zobaczyli na trakcie idące kolumny rozbrojonych oddziałów polskich, konwojowane przez niemieckie straże. Ci młodzi ludzie byli świadomi tego, że ich los został przesądzony – czekały ich Stalagi[11] i długa niewola. Na ich twarzach widać było krańcowe zmęczenie i rezygnację; wielu było rannych, którzy poruszali się z najwyższym trudem, a brutalni żołdacy kolbami karabinów wciąż ich popędzali naprzód.
Trójka chocznian ze zgrozą patrzyła na tę martyrologię bohaterskich żołnierzy, którzy poświęcili swe życie dla Ojczyzny. Wielu z nich padło na polach bitew, wielu miało umrzeć, nim dotrą do miejsca przeznaczenia. Ich widok budził litość i współczucie, ale nie wolno było podejść by podać im papierosa czy łyk wody, bez narażenia się na brutalne pobicie albo nawet i kulę w łeb.
Wujciu Julek w duchu dziękował Bogu, że nie znalazł się w ich gronie – wszak ledwo dwa lata temu ukończył służbę wojskową i tylko swej pracy na kolei (która niedawno została zmilitaryzowana) zawdzięczał, że nie został zmobilizowany przed wybuchem wojny. Miał ledwie 26 lat, a wujciu Jasiek – 31. Każdy z nich miał świadomość, że gdzieś tam wyczekują na tamtych matki i żony z dziećmi, nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyją i co się z nimi dzieje. Tym bardziej więc współczuli tym nieszczęśnikom, a jednocześnie wdzięczni byli Opatrzności, że - mimo wszystko – dość szczęśliwie pokierowała ich losem.
Tak więc cała trójka, zgnębiona ogromem wrażeń i iście traumatycznych[12] przeżyć, szparko podążała w kierunku rodzinnych stron. Po drodze napotykali spalone domy, rozwalone obejścia gospodarskie – nawet drzewa owocowe były połamane w wyniku przejazdu kolumn pancernych. Na drogach dało się słyszeć dudnienie silników samochodów i pojazdów wojskowych oraz głośny wrzask niemieckich komend. Gdzieś daleko odzywały się przytłumione odgłosy detonacji pocisków artyleryjskich, ale wojna dobiegała już kresu.
Uciekinierzy nadal starali się iść bocznymi drogami, aby uniknąć kontaktu z patrolami– tym razem niemieckimi. Nieraz wstępowali do przydrożnej chaty, gdzie udawało się im wyprosić kawałek chleba. Czasem droga wiodła przez pastwiska i resztki zniszczonych lasów. Gdzieniegdzie wiły się dymy pastuszych ognisk; zwabieni zapachem pieczonych ziemniaków zatrzymywali się na chwilę, aby trochę podjeść i odpocząć. Pasący krowy chłopcy nie odmawiali im tej prostej strawy, dopytując się w zamian o szczegóły wydarzeń z frontu.
Szli spiesznym marszem na zachód, trzymając się linii Rzeszów – Dębica – Tarnów – Kraków. Myśl o tym, że oto kończy się ich niedola, a w domach czekają z utęsknieniem na ich powrót najbliżsi, dodawała im sił. Żyli jak ptaki polne – jak nie udało się im wyżebrać kromki chleba czy miski zupy, piekli wygrzebane z kartofliska ziemniaki lub po prostu jedli karpiele. Po drodze spotykali ludzi pracujących przy kopaniu ziemniaków czy sianiu zboża. I oni byli ciekawi wieści z frontu, w rewanżu opowiadając, jakie nowe porządki wprowadzają niemieccy okupanci. Przy tej okazji częstowano ich czasem resztkami własnej żywności, co dla zmizerowanych i wygłodniałych wędrowców było nie lada gratką.
Od długotrwałych i intensywnych marszów poocierali sobie nogi, ale nawet nie zwracali uwagi na ból; moczyli stopy w wodzie, troskliwie owijali w onuce i szli ciągle naprzód. Czasem udało się im przysiąść na chłopskiej furmance – wtedy trochę odpoczywali. Po całodziennym marszu zasypiali kamiennym snem w przydrożnej stodole lub nawet pod drzewem. W tych stronach czuli się bezpieczniej – tutaj nie było Ukraińców, którzy permanentnie zagrażali Polakom na wschodnich terenach.
Każdy dzień przybliżał ich do najbliższych. Wreszcie, po długiej, uciążliwej i bardzo niebezpiecznej wędrówce dotarli do swych domów i rodzin, gdzie na szczęście, wszystko zastali po dawnemu. Musieli przebyć przeszło 700-kilometrowy szlak, pełen zagrożeń i czyhającej na każdym kroku śmierci, aby - nie zyskując nic prócz stresu, zgryzot i wyczerpania - znaleźć się na powrót w swych cichych okolicach. Za to radość w ich rodzinach była ogromna – wszyscy domownicy witali ich serdecznie i dziękowali Bogu gorąco, że wreszcie spadł im z serca ciężki kamień troski o losy mężów, ojców braci i synów.
Kampania wrześniowa i równie powszechny, co bezsensowny towarzyszący jej exodus się skończyły, lecz czas hitlerowskiego piekła się dopiero rozpoczynał. Koszmar faszystowskiej nocy trzeba było nam wszystkim przeżywać przez wiele długich miesięcy i okupić niezliczonymi ofiarami i wielkim cierpieniem.



[1] exodus (łac. wyjście) – opuszczenie Egiptu przez plemiona hebrajskie; tu: masowe wyjście, ucieczka z jakiegoś terytorium; także masowa emigracja, opuszczenie kraju ojczystego.
[2] szpunt - drewniany mały kołek lub czop, służący do zatykania otworu w beczce (szpuntowania).
[3]wyrajbować (region. z niem.) – rozetrzeć.
[4] mleko osikowe – mleko będące w stanie przejściowym pomiędzy słodkim, a kwaśnym; jego spożycie powoduje perturbacje żołądkowe i biegunkę.
[5] Adam Gondek (1906 - 1984) syn nauczyciela i kierownika szkoły z Choczni. Członek klubu sportowego „Olimpia” w Choczni, „Związku Młodzieży” i chóru amatorskiego. Absolwent wadowickiego gimnazjum z 1928 roku. Po gimnazjum najpierw na wojskowym szkoleniu unitarnym w Różnie (1928-29), a następnie w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej (1929-1931). W 1931 roku promowany na oficera i przydzielony do 12 pułku piechoty na stanowisko dowódcy plutonu. Od 1934 do 1939 roku porucznik 20 pułku piechoty i wykładowca w szkole podchorążych w Krakowie. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 roku w stopniu kapitana, jako dowódca samodzielnej kompanii ciężkich karabinów maszynowych w składzie 6 Dywizji Piechoty. Dostał się do niewoli niemieckiej i przebywał w oflagach Arnswalde i Woldenberg. Po wojnie pracownik biurowy w Krakowie. Na emeryturę przeszedł w 1974 roku jako kierownik zaopatrzenia materiałowo-technicznego hotelu „Cracovia”. Po śmierci pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
[6] stóg - stożkowaty stos siana, rzadziej słomy lub snopków zboża, układany zwykle wokół pionowego drąga. Taki sposób przechowywania chroni składowany materiał przed zawilgoceniem przez opady atmosferyczne.
[7] krakauer (z niem. Krakauer – krakowianin) – żart. lub iron.: mieszkaniec Krakowa.
[8] Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty! (ros.) – Wy skąd? Polacy, czy nie? Pokażcie dokumenty!
[9] NKWD, Narodnyj Kommissariat Wnutriennych Dieł (ros.) - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ państwowy (ministerstwo) wchodzący w skład Rady Komisarzy Ludowych - rządu ZSRR, istniejący pod tą nazwą w latach 1917-1946. Początkowo NKWD zajmował się sprawami administracyjno-porządkowymi. Od 1934 r. rola komisariatu wzrosła po reorganizacji polegającej na wcieleniu do jego struktur OGPU (Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczieskoje Uprawlenije, Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny - policja polityczna, wywiad i kontrwywiad działające w ZSRR w latach 1922-1934) i mianowania jego szefa Gienricha Jagody ludowym komisarzem spraw wewnętrznych (szefem NKWD), co było jednym z elementów przygotowań Stalina do Wielkiej Czystki lat 1934-1939. NKWD skupił cały aparat represji policyjnych ZSRR - od milicji kryminalnej poprzez wywiad i kontrwywiad, wojska ochrony pogranicza, administracyjne sądownictwo doraźne (trójki NKWD), po system obozów koncentracyjnych i pracy przymusowej Gułag (Gławnoje Uprawlenije Łagieriej). Komisariat nadzorował również lokalne instytucje rządowe, następnie w 1946 r. przemianowany został na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR. Na terenie całego kraju NKWD działał zarówno bezpośrednio, jak i przez komisariaty spraw wewnętrznych poszczególnych republik, będące jego filiami. Komisariat był głównym narzędziem w rękach władz radzieckich, którym posłużono się do ogromnych represji wobec własnych obywateli i poza granicami byłego ZSRR, a także masowych deportacji różnych narodowości w tym Polaków. Organy NKWD były także wykonawcą zbrodni katyńskiej - mordu oficerów Wojska Polskiego w 1940 roku, oraz rozstrzeliwań Polaków po wojnie i uwięzienia w byłych obozach koncentracyjnych.
[10]Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia! (ros.) – No, dobrze! Teraz idźcie z powrotem! Dalej nie wolno!
[11] Stalag (niem. skrót od Stammlager für kriegsgefangene Mannschaften und Unteroffiziere) - w czasie II wojny światowej niemiecki obóz jeniecki dla szeregowców i podoficerów.
[12] traumatyczny (z łac.) – szokujący, wstrząsający.