piątek, 9 września 2016

Exodus września - część II

Drugi i ostatni fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka, dotyczący tułaczki po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku. 
Tekst został udostępniony dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, syna Ryszarda. 
Część I- LINK

Jak powszechny był ów wrześniowy exodus[1] niech świadczy fakt, że opisana wyżej wyprawa Ojca nie była bynajmniej jedyną w rodzinie. Oto wujciu Julian Bąk wraz z wujciem Janem Bandołą, dobrawszy sobie do kompanii szwagra tego ostatniego, młodego Fryderyka Garusa, 3 września około trzeciej po południu także wyruszyli w długą i niebezpieczną podróż na wschód kraju.
Przed wymarszem cała trójka przyszła do nas, by się pożegnać. Wujciu Jasiek ze łzami w oczach, wujciu Julek z widocznym przygnębieniem na twarzy, natomiast 16-letni Frydek z jakąś dziwną, nonszalancką nadzieją. Kto wie, może spodziewał się że przeżyje jakąś wspaniałą przygodę - w każdym razie w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.
Gdyby mogli przeczuć, że opuszczając swe domy i rodziny narażą się na jedno wielkie pasmo niebezpieczeństw, nic przy tym nie zyskując, zapewne nigdy by tego nie uczynili. Jednakże wszędzie panowała powszechna psychoza zagrożenia, szerzona w wiadomych celach przez niemiecką propagandę. Wspominam to z wielką żałością i skurczem serca, bo przecież zaledwie dwa dni wcześniej żegnaliśmy Ojca z jego kompanami, wyruszającego - podobnie jak oni - na ów bezsensowny szlak.
Nasi uciekinierzy już przed Wadowicami ujrzeli kilkadziesiąt trupów żołnierzy i cywilów, którzy zginęli na skutek ciągłych nalotów niemieckich samolotów ostrzeliwujących bezbronny tłum. Spiesznym marszem dotarli do Lgoty koło Kalwarii, gdzie mieszkał kuzyn wujcia Julka – Teofil Bąk. Przybysze poprosili go, aby pojechał do Choczni na rowerze i wywiedział się, jak tam się przedstawia sytuacja. Po półtorej godzinie był już z powrotem, oświadczając, że Niemców jeszcze nie ma, a kobiety z dziećmi pozostają na miejscu, Okazało się to bardzo roztropnym posunięciem w przyszłości.
Z Lgoty nie mieszkając szybkim krokiem podążyli do Skawiny. Tam zastali przerażający widok. Oto cała zgraja różnych rzezimieszków zaczęła rozbijać sklepy, wynosząc z nich obfite łupy. Trójka wędrowców postanowiła skorzystać z okazji i weszła do zdemolowanych sklepów. Zaopatrzyli się tam w nową odzież i zabrali do swych toreb dużą ilość artykułów spożywczych, papierosów oraz co użyteczniejszych rzeczy, licząc się z tym, że im się to przyda w dalszej drodze, jako towar wymienny za żywność. Wzięli też ze sobą garnki, aby mieć w czym ugotować coś ciepłego podczas podróży. Obok sklepu mieściła się restauracja, w której pozostała pełna beczka piwa. Widząc to wybili szpunt[2] i uraczyli się piennym napojem za wszystkie czasy, wypijając po kilkanaście kufli i gasząc swoje niezwykłe pragnienie. Mając w nogach przebyte niemal 40 km, rozłożyli się w nieodległym zagajniku i po spożyciu posiłku zasnęli kamiennym snem do białego rana.
Po krzepiącym siły wypoczynku skoro świt ruszyli dalej. Kierowali się szlakiem na Kraków. W ciągu dnia przeżyli kilka nalotów Luftwaffe. Niemieckie samoloty atakowały skupioną na trasie gęstwinę ludzką; miały zresztą doskonałe pole do popisu – drogą wraz z wojskiem poruszały się masy cywilnych uciekinierów skutecznie blokujących drogę żołnierzom. Messerschmitty bezkarnie kontynuowały swe bestialskie rajdy – zniżały się i lotem koszącym atakowały tłumy, siekąc seriami z broni pokładowej i zbierając obfite żniwo śmierci. Przeżyli więc chwile grozy i tylko dzięki szybkiej ucieczce udało się im wpaść do pobliskiego lasu i uratować życie. Zdarzało się, że samoloty zaskakiwały ich niespodzianie – wtedy zapadali w pobliskie chaszcze lub nawet kryli się w kartoflisku, aby schować się przed atakami wroga, który strzelał do wszystkiego, co się poruszało.
W swej marszrucie trzymali się linii Wisły; była to dla nich trasa orientacyjna, żeby nie zboczyć ze szlaku drogi. Na noc starali się lokować w stodołach, bowiem na terenach przybrzeżnych grasowały szajki rozbestwionych rabusiów, które grabiły napotkanych ludzi; zdarzały się wypadki pobicia, a nawet zabójstw. Rychło też doświadczyli dobrodziejstw posiadania rozmaitych rzeczy zabranych z rozbitych sklepów w Skawinie. Teraz mogli wymienić te artykuły na chleb i mleko; w szczególnej cenie były papierosy.
Zdarzało się też, że droga wypadła im przez tereny lesiste. Gdzieś daleko świeciły łuny pożarów, z niewielkiej odległości dolatywał huk armat, słychać też było odległe detonacje bomb. Co chwilę strzelały w górę rakiety świetlne i sygnalizacyjne. Artyleria niemiecka ostrzeliwała rejon szosy i skrzyżowania dróg. Czuli się zagrożeni w tej nawale ognia, postanowili więc odbić trochę w bok i weszli do pobliskiej wsi. Tam udało się im zdobyć nieco pożywienia; pokrzepili się więc i wypoczęli nieco, po czym udali się w dalszą drogę. Tu było jeszcze cicho, więc szli sobie spokojnie polnymi drogami.
Pogoda była piękna; słońce złociło swymi promieniami pola, lasy i przydrożne domy. Przyszła im do głowy myśl, aby wypróbować maszynki fryzjerskie – jedną ze skawińskich zdobyczy. Zaczęli więc nawzajem strzyc swe fryzury. W trakcie tych postrzyżyn nagle, ni stąd, ni zowąd zagwizdał pocisk artyleryjski i eksplodował tuż obok, po nim drugi i następne. Siła wybuchu była tak wielka, że przewróciła wujcia Jaśka na ziemię, a wujcia Julka z Frydkiem przygniotła do drzewa. W trakcie tej kanonady zerwali się czym prędzej i w szaleńczym biegu popędzili do pobliskiego lasu. Kiedy się tam znaleźli, poczuli się nieco bezpieczniej. Najprawdopodobniej całkiem nieświadomie strzygli się w pobliżu jakiejś polskiej baterii i artyleria niemiecka wymacała jej stanowisko.
Każdy dzień był pełen niepokoju, ale mimo wszystko musieli kontynuować swą drogę w nieznane. Przemożna konieczność uciekania przed atakującym wrogiem była jakimś wewnętrznym nakazem chwili, któremu nie potrafili się oprzeć. Ta psychoza strachu ogarniała zresztą wszystkich. Mijali więc wsie i miasteczka i byli świadkami różnych dramatycznych scen. Jedni ludzie pakowali swój dobytek na wozy i wyruszali w drogę, inni natomiast zawracali, nie chcąc zostawiać swego dobytku na pastwę losu. Po wsiach było pełno ludzi – szukali pożywienia i jakiegoś miejsca na nocleg. Wszędzie czuło się atmosferę zagrożenia i lęku. Oprócz tego wielkim problemem i dolegliwością stała się nękająca wszystkich plaga głodu. Coraz trudniej było zdobyć jakiekolwiek pożywienie, bowiem tymi szlakami poruszała się cała armia uciekinierów. Ta chmara ludzka starała się za wszelką cenę zdobyć choć kęs chleba, aby nie opaść z sił i móc dalej wędrować.
Włościanie pilnie więc strzegli swego martwego, a zwłaszcza żywego inwentarza, który w tej sytuacji był szczególnie zagrożony. Nasi peregrynanci próbowali mimo wszystko zakręcić się koło świń, stanowiących wielce łakomy kąsek. Wujciu Julek, który był „fachowcem” od spraw interpersonalnych, chciał nawet dokonać transakcji zakupu, ale właściciel odmówił. Niezrażony tym wuj, z podziwu godną wytrwałością, próbował nakłonić go do zmiany decyzji. Czy gospodarz pod wpływem siły perswazji tego ostatniego zmienił wreszcie zdanie, czy też - co bardziej prawdopodobne - świniak dziwnym trafem „pomylił drogę”, jak to się stało w Reymontowskich „Chłopach”, dość, że poszedł w końcu pod nóż.
Ponieważ ubój nastąpił w warunkach polowych, sprytni wujowie przy pomocy Frydka opalili świnię nad płomieniem ogniska, wnętrzności wyrzucili, aby „insza gadzina” też się pożywiła, natomiast mięso ugotowali w wielkim garze, a ściślej w kotle do prania bielizny, który „zorganizowali” gdzieś po drodze. Niestety, potem trzeba było taszczyć sakramencko ciężki sagan na wyłamanych sztachetach, ale choć się namęczyli niewąsko, mieli przynajmniej solidną wyżerkę.
Trawestując znane powiedzenie wypadałoby tu jednakże rzec: „nie samym mięsem człowiek żyje”. Niestety, nigdzie nie można było zdobyć ani kawałka chleba. Szukając wszędzie weszli wreszcie do chaty, stojącej na uboczu pod lasem, w której gospodyni zdecydowała się sprzedać im bochenek chleba za 5 zł. Mimo, że oszczędnie nim gospodarowali zjedli go za dwa dni i dalej byli głodni, a szans na kupno kolejnego nie było żadnych.
Aliści wujowie głowy mieli nie od parady, a w nich sporo inwencji, zatem za pomocą handlu wymiennego nabyli pewną ilość zboża, którą od razu zmełli na młynku w jakimś opuszczonym domu. Nie zważając na fakt iż ziarno było świeże (nie wysuszone), wujciu Jasiek otrzymaną „mąkę” zamiesił, wyrajbował[3] i dodał cebulki. Tak spreparowaną masę włożyli do słomianek; w międzyczasie napalili w piecu i uznawszy po pewnym czasie, iż ciasto jest „wyruszane” wsadzili je po piekarnika.
Jakież było ich zdumienie, kiedy po pewnym czasie z pieca, miast przyjemnego zapachu chleba zaczął się wydobywać swąd i dym. Okazało się, że nie dość, że mąka była ześrutowana z mokrego zboża, to brak było w niej tzw. nociasty, czyli zaczynu, bez którego, jak wiadomo, żadne ciasto nie wyrośnie. Stąd też zamiast spodziewanych czterech rumianych bochenków, wyciągnęli z piecowej czeluści cztery żałosne ćwiartki – na spodzie spalone, a na górze jeszcze nie upieczone. Efekt wujowych eksperymentów piekarniczych w niczym nie przypominał nawet najpodlejszego placka pieczonego na blasze, co może budzić zdziwienie, bo w końcu obydwóm wypiek chleba nie był obcy. Jednakże, ponieważ byli potężnie głodni, podjedli owych spalonych spodów i pokładli się spać.
Wczesnym rankiem puścili się w dalszą drogę. W trosce o jego cenną zawartość wujowie taszczyli garnek z mięsem, a Frydek niósł niedopieczone pseudoplacki. Powierzenie ich właśnie jemu było dużym błędem starszej dwójki, a w szczególności wujcia Jaśka, który nie przewidział żarłocznych instynktów swojego szwagierka. Rosły ten młodzian dziwnie jakoś przyzostawał i ociągał się w marszu, narzekając na rzekomy ból nogi. Tymczasem był to pretekst, by móc bez przeszkód podżerać zakalcowatą antyreklamę chleba, która aczkolwiek wpół surowa, miała dość słodkawy smak.
Idący w przedzie Jasiek i Julek, nie mogąc się doczekać na towarzysza, zaczęli go w końcu przynaglać do szybszego marszu. Ten jednak nie kwapił się przyspieszać dotąd, aż nie opróżnił zawartości torby do najmniejszej okruszynki.
Na efekty tego nierozważnego czynu nie trzeba było długo czekać. Lekkomyślny głodomór dostał gorączki, wypieków na twarzy, a przede wszystkich silnych bóli brzucha. Sytuacja stała się poważna: ze względu na stan zdrowia chłopaka wujowie musieli się zatrzymać, mimo, że w takim przypadku przysłowie powiada, iż periculum in mora. Jęczącego z bólu Frydka ułożyli na sianie w stodole, a sami pobiegli po pomoc. Mieli szczęście – udało się im znaleźć w pobliżu jakąś znającą się na rzeczy znachorkę, która dowiedziawszy się co w trawie piszczy, sporządziła odwar z ziół i odczyniła urok. Nie wiadomo które remedium przyniosło lepszy skutek, w każdym razie nazajutrz rano niefortunny amator zakalca wyzdrowiał, można więc było ruszać w dalszą drogę.
Jak już wspominałem, wrzesień 1939 roku był piękny, pogoda upalna, ale niemal bez kropli deszczu. Z jednej strony było to zbawienne dla całej rzeszy uciekinierów i ofiar wojny, lecz z drugiej głód i pragnienie często dawały im się we znaki. Nie było się czego napić – czasami brakowało nawet wody. Kiedy język naszym wędrowcom tak wysechł, że wedle Zagłobowego określenia „mogliby nim drzewo strugać”, napotkali jakąś chatę, w której, ku ich radości, udało się im kupić dwa litry mleka. Nie zwrócili nawet uwagi na to, że w domu tym było podejrzanie dużo much. Gosposia nalała im mleka do garnka i troskliwie przykryła szmatką, aby się w drodze nie zakurzyło.
Przygoda z zakalcem snadź nie nauczyła wujów przezorności, bowiem nieroztropnie pozwolili nieść garnek Frydkowi. Ten był wszakże tak spragniony, że wkrótce wytrąbił większą część płynu i... po raz drugi stał się ofiarą swojego nieprzeciętnego łakomstwa. Zrobiło mu się niedobrze, znów dostał sensacji żołądkowych i po chwili – jak szybko mleko wypił, tak szybko je zwrócił - notabene razem z muchami, z którymi je nieopatrznie wyżłopał. Wszystko stało się jasne, kiedy wujciu Jasiek spróbował tego podejrzanego mleka. Było mocno osikowe[4] i jako takie nie nadawało się do spożycia; tym samym wyjaśniła się przesadna troskliwość owej gospodyni – obawiała się, by zbyt wcześnie ta prawda nie wyszła na jaw.
Tak czy owak, wujowie znów klęli na czym świat stoi, bo nie dość, że ponownie musieli robić przymusowy postój, to nadal mieli w gębie Saharę i na dokładkę jęczącego Frydka na głowie. Po dłuższym poszukiwaniu wynaleźli wreszcie przygodnego felczera, który dał cierpiętnikowi jakąś miksturę do wypicia. Ten po pewnym czasie doszedł jakoś do siebie na tyle, że kontynuowanie marszu stało się możliwe.
Jak widać, świętej cierpliwości trzeba było do tego enfant terrible. Jego spontaniczna natura i podziwu godna lekkomyślność przysparzała Jaśkowi i Julkowi coraz więcej kłopotów; zapewne gdyby lepiej go znali, za nic w świecie nie zgodziliby się zabrać go ze sobą. Ba, mądry Polak po szkodzie.
W olbrzymiej rzece uchodźców nierzadko zdarzało się niespodzianie natknąć się na znajome osoby. Tak też stało się w przypadku naszych wędrowców. Po drodze napotkali na niejakiego Antasa z Czechowic, który był rzeźnikiem z zawodu i zięcia sąsiada Garusów, Gawrońskiego. Widzieli też Wojtalę z Choczni, z synem Henrykiem (notabene późniejszym mężem Elzy, siostry Mietka i Władka Drapów). Wszyscy oni kierowali się z okolic Biłgoraja w stronę Lwowa, twierdząc, że tam właśnie nasze wojsko zatrzyma napór Niemców.
A w okolicach Biłgoraja trwały ciężkie walki. Wynikało to z faktu, że były tam skoncentrowane oddziały polskie, a wielkie kompleksy leśne, a w szczególności Puszcza Solska, stanowiły dogodne miejsce do obrony. Były to dotąd najtrudniejsze momenty dla walczących żołnierzy, jak również dla tych, którzy przypadkowo wpadli w tę straszliwą pułapkę wojny. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo nalotów niemieckich. Bombowce wroga były niezwykle operatywne i niemal bez przerwy bombardowały polskie pozycje, gdyż panowały w powietrzu niepodzielnie. Nawet gęsto bijące działa przeciwlotnicze nie zdołały im przeszkodzić. Natomiast messerschmitty dokonywały za dnia lotów koszących na niewielkiej wysokości, strzelając z karabinów maszynowych i działek pokładowych do ukrytych w chałupach żołnierzy. Ci nie mieli spokoju nawet w nocy - często musieli się przenosić na inne miejsce z uwagi na silny ostrzał artylerii niemieckiej.
Widząc to wszystko nasi uciekinierzy nie byli w stanie dalej przeżywać tego piekła i postanowili wyrwać się z oka cyklonu. Zaczęli się przedzierać polnymi drogami, wykorzystując przerwy między nalotami samolotów. Wszędzie napotykali na ślady śmierci i zniszczenia. Rozbite działa polskie, strzaskane wozy, a w rowach trupy żołnierzy dawały wyobrażenie zaciętości walk. Opalone korony drzew i rozwalone domy dopełniały swym żałosnym wyglądem krwawego obrazu wojny.
Kiedy tak przekradali się chyłkiem pomiędzy pozycjami obronnymi naszych pododdziałów, jakiś znajomy głos zawołał wujcia Julka. Ten odwrócił się i zobaczył kapitana Gondka[5], syna byłego kierownika szkoły w Choczni. Korzystając z krótkiej chwili wytchnienia, oficer poczęstował ich papierosami i namawiał, żeby kierowali się w stronę Lwowa.
- We Lwowie tworzy się ośrodek polskiej obrony – powiedział. – Tam was umundurują, dadzą broń i będziecie mogli walczyć z Niemcami w obronie miasta. Każdy ochotnik jest potrzebny!
Oczywiście, kapitan Gondek, jako oficer liniowy rozumował po wojskowemu – nie pojmował tego, że ci młodzi ludzie pragną właśnie jak najdalej uciec od piekła wojny.
Podążyli więc dalej – przez Tomaszów Lubelski i Gródek Jagielloński kierowali się na Przemyśl i Lwów. Co prawda wyrwali się z zasięgu bezpośrednich działań frontowych, ale na każdym kroku spotykali się ze zbójeckimi praktykami Wehrmachtu. Słyszeli ciągłe wybuchy bomb i eksplozje pocisków artyleryjskich. Wieczorem, kiedy zapadał zmrok na horyzoncie widoczne były daleki łuny palących się domów i błyski lecących pocisków.
Następnego dnia, kiedy byli już bardzo zmęczeni, trafiła im się niespodziana gratka: za niewielką opłatą i paczkę papierosów udało się im wtarabanić na przygodną furmankę. Przejeżdżali przez Przemyśl – wujciowi Julkowi od razu nasunęły się wspomnienia z niedawnego pobytu w wojsku. Jakże odmiennie to wyglądało teraz! Przez miasto przetaczały się nieustannie skrzypiące wozy i tłumy pieszych uciekinierów, objuczonych tobołkami, bagażami, nierzadko prowadzącymi ze sobą krowy i kozy, a na rozmaitych wózkach ciągnących cały swój dobytek. Barwny ten korowód ginął w tumanach kurzu i pyłu, a nad tym wszystkim unosił się gwar i nawoływanie trwożnych głosów ludzkich; ze zgrozą spoglądano w niebo w obawie przed złowieszczym warkotem samolotowych silników, zwiastujących śmierć.
Drogi w kierunku Lwowa zatłoczone były wozami taborowymi, które wciskały się w kolumny maszerujących wojsk i utrudniały im przemarsz. Wojsko rekwirowało wozy chłopskie i furmanki, na które siadali żołnierze, mający otarte nogi. W ten sposób ciągle powiększał się ten nieformalny tabor, hamujący skutecznie ruch oddziałów. Co i rusz powstawał na szosie zator, a zaprowadzenie jakiegokolwiek ładu było wręcz niemożliwe. Kiedy następował nalot wszystko pierzchało na wsze strony, kryjąc się przed morderczymi atakami wroga. Po jakimś czasie, gdy samoloty odlatywały, koszmarny pochód ruszał dalej, zostawiając po sobie trupy ludzkie i końskie oraz szczątki roztrzaskanych wozów. I tak trwała ta niekończąca się droga przez mękę.
Nasi bohaterowie wydostawszy się z jednej matni, wkraczali na drogę wiodącą ich do nowej pułapki. W okolicach Janowa i Jaworowa krajobraz po bitwie wyglądał podobnie jak pod Biłgorajem. Śmierć wszędzie pozostawiała krwawe ślady, a wiele świeżych mogił żołnierskich było tego widomym znakiem.
Nieprzyjacielowi wszystko sprzyjało: działanie grup dywersyjnych, olbrzymia przewaga lotnictwa i broni pancernej, doskonałe uzbrojenie, świeże i często zmieniające się oddziały oraz sprawne zaopatrzenie w amunicję i żywność. Nawet aura była po ich stronie bowiem przez wyschnięte koryta rzek czołgi i wojska pancerne przemieszczały się bez trudności.
Godne podkreślenia jest jednak to, że pomimo tak ciężkich warunków i tragicznych okoliczności żołnierz polski, nieludzko zmęczony, bez amunicji, wsparcia lotnictwa i artylerii, walczył do ostatniego tchu i nie poddawał się na swych, nierzadko z góry skazanych na klęskę, pozycjach.
Kiedy zdawało się, że możliwości prowadzenia walki przerastają możliwości ludzkie, stało się coś, co było najgorsze ze wszystkich, czego nikt z walczących żołnierzy się nie spodziewał – zdradziecki cios w plecy ze strony sowieckiej. Nastąpił w momencie, kiedy zdawało się, iż jednak nasza armia okrzepnie, a w błotach i trzęsawiskach Polesia oraz Wołynia pancerne zagony Wehrmachtu zostaną zatrzymane.
Wstał piękny poranek wrześniowy, jasny i promienny, pełen niewysłowionego czaru polskiego babiego lata. Lekkie, świetliste mgły opalizowały niebo na horyzoncie. Okoliczne, z lekka pofałdowane pola mieniły się w ciepłych blaskach słońca świeżą zielenią ozimin, płowością ściernisk, czarnobrunatnymi smugami zaoranych pól i rdzą ugorów - niczym olbrzymi łowicki pasiak, rozpostarty od horyzontu do horyzontu. Pojedyncze przydrożne drzewa rzucały przed siebie długie cienie. Spokój i słodycz miłego sercu krajobrazu stanowiły dziwny kontrast dla rozgrywającej się naokół tragedii.
Ten sielankowy nastrój dnia przez chwilę przytłumił ciągłe niepokoje, budzące się wciąż w sercach Polaków. Jakaś dziwna, a nieokreślona otucha wstępowała we wszystkich. Choczeńscy uciekinierzy wciąż szli z innymi naprzód; nawet głód i pragnienie jakby mniej im doskwierało. Wokół dały się słyszeć krzepiące głosy; niektórzy napotykani żołnierze mówili, że Lwów jest już niedaleko. „Tam jest nasza nadzieja obrony, jeszcze się odgryziemy Szwabom za wszystkie wcześniejsze klęski”. Rosły więc polskie serca, bowiem nikt jeszcze nie wiedział, jaka straszliwa niespodzianka ich czeka.
Nasi peregrynanci niemal cudem zdobyli gdzieś bochenek chleba i pod wieczór skierowali swe kroki do wznoszącego się opodal wielkiego stogu[6] słomy, który jakby zapraszał do swego wnętrza, roztaczając lubą perspektywę wypoczynku dla srodze utrudzonych członków. Jednak nadzieje okazały się płonne – wewnątrz znajdowało się wielu takich, którzy już wcześniej obrali to miejsce na nocleg. Wśród ogólnego zamieszania i rozgwaru Jasiek i Julek posłyszeli jakby znajome głosy. Okazało się, że w stogu znajdował się także wujciu Kazek z Krakowa z wujenką Józką. Jakiż osobliwy traf sprawił, że spotkali się w tak niezwykłych okolicznościach!
Wytworzyła się dość delikatna i niezręczna zarazem sytuacja – wujciu Jasiek od dłuższego czasu bowiem nie utrzymywał żadnych kontaktów z bratem i bratową. Siłą rzeczy na parlamentariusza nadawał się jedynie wujciu Julek, który przeprowadził z nimi krótką rozmowę. Z przekazanych, zdawkowych informacji dowiedział się jedynie, że znajdują się w promieniu kilkunastu kilometrów od Lwowa.
Wczesnym rankiem chocznianie puścili się w dalszą drogę i więcej już krakauerów[7] nie zobaczyli. Idąc traktem polnym, wijącym się pośród zarośli i krzewów, odnieśli wrażenie, jakby kanonada artyleryjska, która od wielu dni im nieustannie towarzyszyła, zaczęła przygasać; po dłuższej chwili faktycznie nastąpiła cisza. Jeszcze bardziej zdziwiło i zaniepokoiło ich to, że w mijanych sadach i opłotkach napotykali na ludzi, którzy żywo gestykulując rozprawiali głośno o szerzącej się jak pożar wieści, jakoby Lwów miał skapitulować. Było to tak dalece nieprawdopodobne, że w żaden sposób nie chcieli dać temu wiary, tym bardziej, że jeszcze wczoraj słyszeli całkiem odmienne wiadomości. Jednak napotykane bezładne gromadki polskich żołnierzy, snujących się tu i ówdzie, z opuszczonymi głowami, bez broni, zdawały się potwierdzać tę straszną wieść.
Po przejściu następnych paru kilometrów nagle posłyszeli za sobą tętent galopujących koni. Dwóch żołnierzy krzyczało coś do nich z daleka. Stanęli jak wryci i po chwili tuż przed nimi zatrzymali się kawalerzyści w charakterystycznych granatowych czapkach z czerwoną gwiazdą. A więc nie było wątpliwości: byli to Rosjanie. Posypały się krótkie i ostre pytania:
- Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty![8]
Po obejrzeniu okazanych im dowodów osobistych żołnierze (jak się okazało z NKWD[9]) zrewidowali ich w poszukiwaniu broni. Może też liczyli na jakąś zdobycz w postaci zegarków, ale się zawiedli, bo chocznianie wówczas już nic przy sobie nie mieli. Wreszcie rzucili tonem nie znoszącym sprzeciwu:
- Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia![10]
Czym prędzej więc zawrócili, bo w tej sytuacji nie mogli zrobić nic innego. Straszna nowina okazała się być prawdą: Lwów, napadnięty zdradziecko od tyłu, skapitulował. Wszystkie hołubione w sercach nadzieje w jednej chwili rozsypały się jak domek z kart. Polska przestała istnieć – została rozdarta na dwie połowy: jedną zagarnęli Niemcy, a drugą Sowieci. Złowrogie przepowiednie o IV rozbiorze naszej Ojczyzny stały się faktem.
Kiedy szli już z powrotem, zauważyli że na tych terenach co chwilę pojawiały się patrole rosyjskie; Niemców już tu nie było. Po drodze spotykali innych uciekinierów, którzy ich ostrzegali przed Ukraińcami, dokonujących rabunków i zabójstw Polaków, wracających do swych domostw. Trzeba więc było zachowywać najdalej posuniętą ostrożność.
Przeszedłszy parę kilometrów dalej napotkali jeszcze kilkakrotnie patrole rosyjskie; ci żołnierze także pytali, czy wędrowcy mają zegarki i nie ukrywali zawodu, że jest inaczej. Byli jednak uprzejmiejsi; częstowali ich papierosami i radzili, by jak najrychlej postupat’ obratno, do czego akurat nie trzeba było naszych zachęcać.
Chyłkiem i spiesznie zarazem przekradali się bocznymi drogami i nie oparli się aż na terenach, na których już niepodzielnie panował Wehrmacht. Zobaczyli na trakcie idące kolumny rozbrojonych oddziałów polskich, konwojowane przez niemieckie straże. Ci młodzi ludzie byli świadomi tego, że ich los został przesądzony – czekały ich Stalagi[11] i długa niewola. Na ich twarzach widać było krańcowe zmęczenie i rezygnację; wielu było rannych, którzy poruszali się z najwyższym trudem, a brutalni żołdacy kolbami karabinów wciąż ich popędzali naprzód.
Trójka chocznian ze zgrozą patrzyła na tę martyrologię bohaterskich żołnierzy, którzy poświęcili swe życie dla Ojczyzny. Wielu z nich padło na polach bitew, wielu miało umrzeć, nim dotrą do miejsca przeznaczenia. Ich widok budził litość i współczucie, ale nie wolno było podejść by podać im papierosa czy łyk wody, bez narażenia się na brutalne pobicie albo nawet i kulę w łeb.
Wujciu Julek w duchu dziękował Bogu, że nie znalazł się w ich gronie – wszak ledwo dwa lata temu ukończył służbę wojskową i tylko swej pracy na kolei (która niedawno została zmilitaryzowana) zawdzięczał, że nie został zmobilizowany przed wybuchem wojny. Miał ledwie 26 lat, a wujciu Jasiek – 31. Każdy z nich miał świadomość, że gdzieś tam wyczekują na tamtych matki i żony z dziećmi, nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyją i co się z nimi dzieje. Tym bardziej więc współczuli tym nieszczęśnikom, a jednocześnie wdzięczni byli Opatrzności, że - mimo wszystko – dość szczęśliwie pokierowała ich losem.
Tak więc cała trójka, zgnębiona ogromem wrażeń i iście traumatycznych[12] przeżyć, szparko podążała w kierunku rodzinnych stron. Po drodze napotykali spalone domy, rozwalone obejścia gospodarskie – nawet drzewa owocowe były połamane w wyniku przejazdu kolumn pancernych. Na drogach dało się słyszeć dudnienie silników samochodów i pojazdów wojskowych oraz głośny wrzask niemieckich komend. Gdzieś daleko odzywały się przytłumione odgłosy detonacji pocisków artyleryjskich, ale wojna dobiegała już kresu.
Uciekinierzy nadal starali się iść bocznymi drogami, aby uniknąć kontaktu z patrolami– tym razem niemieckimi. Nieraz wstępowali do przydrożnej chaty, gdzie udawało się im wyprosić kawałek chleba. Czasem droga wiodła przez pastwiska i resztki zniszczonych lasów. Gdzieniegdzie wiły się dymy pastuszych ognisk; zwabieni zapachem pieczonych ziemniaków zatrzymywali się na chwilę, aby trochę podjeść i odpocząć. Pasący krowy chłopcy nie odmawiali im tej prostej strawy, dopytując się w zamian o szczegóły wydarzeń z frontu.
Szli spiesznym marszem na zachód, trzymając się linii Rzeszów – Dębica – Tarnów – Kraków. Myśl o tym, że oto kończy się ich niedola, a w domach czekają z utęsknieniem na ich powrót najbliżsi, dodawała im sił. Żyli jak ptaki polne – jak nie udało się im wyżebrać kromki chleba czy miski zupy, piekli wygrzebane z kartofliska ziemniaki lub po prostu jedli karpiele. Po drodze spotykali ludzi pracujących przy kopaniu ziemniaków czy sianiu zboża. I oni byli ciekawi wieści z frontu, w rewanżu opowiadając, jakie nowe porządki wprowadzają niemieccy okupanci. Przy tej okazji częstowano ich czasem resztkami własnej żywności, co dla zmizerowanych i wygłodniałych wędrowców było nie lada gratką.
Od długotrwałych i intensywnych marszów poocierali sobie nogi, ale nawet nie zwracali uwagi na ból; moczyli stopy w wodzie, troskliwie owijali w onuce i szli ciągle naprzód. Czasem udało się im przysiąść na chłopskiej furmance – wtedy trochę odpoczywali. Po całodziennym marszu zasypiali kamiennym snem w przydrożnej stodole lub nawet pod drzewem. W tych stronach czuli się bezpieczniej – tutaj nie było Ukraińców, którzy permanentnie zagrażali Polakom na wschodnich terenach.
Każdy dzień przybliżał ich do najbliższych. Wreszcie, po długiej, uciążliwej i bardzo niebezpiecznej wędrówce dotarli do swych domów i rodzin, gdzie na szczęście, wszystko zastali po dawnemu. Musieli przebyć przeszło 700-kilometrowy szlak, pełen zagrożeń i czyhającej na każdym kroku śmierci, aby - nie zyskując nic prócz stresu, zgryzot i wyczerpania - znaleźć się na powrót w swych cichych okolicach. Za to radość w ich rodzinach była ogromna – wszyscy domownicy witali ich serdecznie i dziękowali Bogu gorąco, że wreszcie spadł im z serca ciężki kamień troski o losy mężów, ojców braci i synów.
Kampania wrześniowa i równie powszechny, co bezsensowny towarzyszący jej exodus się skończyły, lecz czas hitlerowskiego piekła się dopiero rozpoczynał. Koszmar faszystowskiej nocy trzeba było nam wszystkim przeżywać przez wiele długich miesięcy i okupić niezliczonymi ofiarami i wielkim cierpieniem.



[1] exodus (łac. wyjście) – opuszczenie Egiptu przez plemiona hebrajskie; tu: masowe wyjście, ucieczka z jakiegoś terytorium; także masowa emigracja, opuszczenie kraju ojczystego.
[2] szpunt - drewniany mały kołek lub czop, służący do zatykania otworu w beczce (szpuntowania).
[3]wyrajbować (region. z niem.) – rozetrzeć.
[4] mleko osikowe – mleko będące w stanie przejściowym pomiędzy słodkim, a kwaśnym; jego spożycie powoduje perturbacje żołądkowe i biegunkę.
[5] Adam Gondek (1906 - 1984) syn nauczyciela i kierownika szkoły z Choczni. Członek klubu sportowego „Olimpia” w Choczni, „Związku Młodzieży” i chóru amatorskiego. Absolwent wadowickiego gimnazjum z 1928 roku. Po gimnazjum najpierw na wojskowym szkoleniu unitarnym w Różnie (1928-29), a następnie w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej (1929-1931). W 1931 roku promowany na oficera i przydzielony do 12 pułku piechoty na stanowisko dowódcy plutonu. Od 1934 do 1939 roku porucznik 20 pułku piechoty i wykładowca w szkole podchorążych w Krakowie. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 roku w stopniu kapitana, jako dowódca samodzielnej kompanii ciężkich karabinów maszynowych w składzie 6 Dywizji Piechoty. Dostał się do niewoli niemieckiej i przebywał w oflagach Arnswalde i Woldenberg. Po wojnie pracownik biurowy w Krakowie. Na emeryturę przeszedł w 1974 roku jako kierownik zaopatrzenia materiałowo-technicznego hotelu „Cracovia”. Po śmierci pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
[6] stóg - stożkowaty stos siana, rzadziej słomy lub snopków zboża, układany zwykle wokół pionowego drąga. Taki sposób przechowywania chroni składowany materiał przed zawilgoceniem przez opady atmosferyczne.
[7] krakauer (z niem. Krakauer – krakowianin) – żart. lub iron.: mieszkaniec Krakowa.
[8] Wy otkuda? Paliaki ili niet? Pakażytie dokumienty! (ros.) – Wy skąd? Polacy, czy nie? Pokażcie dokumenty!
[9] NKWD, Narodnyj Kommissariat Wnutriennych Dieł (ros.) - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ państwowy (ministerstwo) wchodzący w skład Rady Komisarzy Ludowych - rządu ZSRR, istniejący pod tą nazwą w latach 1917-1946. Początkowo NKWD zajmował się sprawami administracyjno-porządkowymi. Od 1934 r. rola komisariatu wzrosła po reorganizacji polegającej na wcieleniu do jego struktur OGPU (Objedinionnoje Gosudarstwiennoje Politiczieskoje Uprawlenije, Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny - policja polityczna, wywiad i kontrwywiad działające w ZSRR w latach 1922-1934) i mianowania jego szefa Gienricha Jagody ludowym komisarzem spraw wewnętrznych (szefem NKWD), co było jednym z elementów przygotowań Stalina do Wielkiej Czystki lat 1934-1939. NKWD skupił cały aparat represji policyjnych ZSRR - od milicji kryminalnej poprzez wywiad i kontrwywiad, wojska ochrony pogranicza, administracyjne sądownictwo doraźne (trójki NKWD), po system obozów koncentracyjnych i pracy przymusowej Gułag (Gławnoje Uprawlenije Łagieriej). Komisariat nadzorował również lokalne instytucje rządowe, następnie w 1946 r. przemianowany został na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR. Na terenie całego kraju NKWD działał zarówno bezpośrednio, jak i przez komisariaty spraw wewnętrznych poszczególnych republik, będące jego filiami. Komisariat był głównym narzędziem w rękach władz radzieckich, którym posłużono się do ogromnych represji wobec własnych obywateli i poza granicami byłego ZSRR, a także masowych deportacji różnych narodowości w tym Polaków. Organy NKWD były także wykonawcą zbrodni katyńskiej - mordu oficerów Wojska Polskiego w 1940 roku, oraz rozstrzeliwań Polaków po wojnie i uwięzienia w byłych obozach koncentracyjnych.
[10]Nu ładna! Tiepier postupajtie obratno! Dalsze nie lzia! (ros.) – No, dobrze! Teraz idźcie z powrotem! Dalej nie wolno!
[11] Stalag (niem. skrót od Stammlager für kriegsgefangene Mannschaften und Unteroffiziere) - w czasie II wojny światowej niemiecki obóz jeniecki dla szeregowców i podoficerów.
[12] traumatyczny (z łac.) – szokujący, wstrząsający.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz