poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Opowieść pożółkłej fotografii

"Opowieść pożółkłej fotografii" to tytuł artykułu Heleny Staniek, który ukazał się w "Kalendarzu Śląskim" z 2016 roku. Autorka opisuje w nim starą fotografię rodzinną i usiłuje znaleźć jej powiązania z Chocznią.
Na pożółkłym zdjęciu, które Helena Staniek uzyskała od swojej krewnej z Wiednia, znajduje się pięciu przedstawicieli rodziny Niebrojów z Dziećmorowic koło Orłowej na Śląsku Cieszyńskim- miejscowości położonej obecnie na terenie Republiki Czeskiej.
Józef i Barbara Niebrojowie z dziećmi: Rudolfem,
Różą (większa z dwóch dziewczynek- matka Heleny Staniek) i Ludmiłą.
Fotografia z archiwum Heleny Staniek
Sądząc z wieku przedstawionych na fotografii dzieci i znając ich daty urodzenia można założyć, że zdjęcie zostało wykonane w drugiej dekadzie XX wieku, ale jeszcze przed wybuchem I wojny światowej.
Najciekawsze z choczeńskiego punktu widzenia nie jest samo zdjęcie- Niebrojowie nie posiadali żadnych związków rodzinnych z Chocznią- ale jego odwrotna strona.
Okazało się, że zdjęcie zostało wykorzystane jako pocztówka i to pocztówka wysłana do ...Choczni.
I nie chodziło tu wcale o Chocen w Czechach, ale wyraźnie o Chocznię w Galicji.
Nazwa tej miejscowości nic Helenie Staniek nie mówiła, ale posługując się internetem ustaliła (błędnie zresztą), że Chocznia jest obecnie dzielnicą Wadowic.
Oprócz nazwy miejscowości, do której zdjęcie/pocztówka została wysłana, podano oczywiście imię i nazwisko adresata, ale niestety jego część została przycięta, by jak domyśla się autorka, zdjęcie zmieściło się do czyjegoś albumu. Obecnie można odczytać tylko jego imię: Jakub i początek nazwiska: Kłapu...
Na uciętym fragmencie znajdował się również stempel pocztowy z datownikiem, dlatego nie da się ustalić daty wysłania widokówki. Sam znaczek pocztowy zachował się tylko w niewielkim fragmencie.
Natomiast z napisanego po czesku tekstu wynika, że ów Jakub Kłapu... zaprosił Niebrojów do odwiedzin w Choczni, a pocztówka ich przedstawiająca stanowiła odpowiedź na to zaproszenie.
Zdaniem Heleny Staniek autorką kilku zdań skreślonych na odwrocie zdjęcia była jej starka (babka) Barbara, która mimo polskiego (śląskiego) pochodzenia uczęszczała do czeskiej szkoły, jako jedynej w okolicy.
Temat pożółkłej rodzinnej fotografii, która okazała się pocztówką, niezwykle zaintrygował panią Staniek. Postanowiła wyjaśnić "jak się zdjęcie, wysłane do kogoś prawdopodobnie zupełnie obcego, w jakiejś Choczni gdzieś w Galicji, jako odpowiedź na zaproszenie Niebrojów do odwiedzenia adresata, znalazło w posiadaniu wnuczki mojego Stryja i kim był tajemniczy Jakub Kłapu ...".
Ponownie użyła wyszukiwarki internetowej i bez trudu stwierdziła, że najbardziej pasujące nazwisko, które jest używane w okolicy Wadowic, to Kłaput.
Skąd ów Kłaput mógł się znaleźć na tak zwanym Zaolziu?
Otóż jak pisze autorka:
W styczniu 1919 roku żołnierze 12 Wadowickiego Pułku Piechoty po skierowaniu cieszyńskich jednostek wojskowych na front wschodni, walczyli na Ziemi Cieszyńskiej z czeskimi najeźdźcami. To żołnierze tego pułku, pomordowani bagnetami i kolbami karabinów czeskich legionistów, spoczywają na cmentarzu w Stonawie.
W związku z wielokrotnie przez moją Mamę powtarzaną zabawną historyjką o tym , jak to Niebrojowie gościli wówczas w swoim domu kilku polskich żołnierzy, dopiero teraz uświadomiłam sobie, że byli to prawdopodobnie właśnie żołnierze wadowickiego pułku piechoty.
Starka poczęstowała ich kawą zbożową z kozim mlekiemi razowym chlebem, jaki na co dzień jadano w ich domu, a że razowa mąka w naszej gwarze nazywana jest „chorą mąką". Starka, podając im ten prosty posiłek, usprawiedliwiała się, że ma niestety tylko ten chory chleb, na co jeden z żołnierzy zareagował zdziwieniem:„chory, a dlaczego chory?".
Którymś z tych żołnierzy mógł być adresat kartki - Jakub Kłapu(t). Prawdopodobnie zapisał sobie adres gościnnego domu i po powrocie do Choczni zaprosił Niebrojów do siebie. Starka, nie namyślając się długo, wzięła jedyne zachowane zdjęcie rodzinne sprzed kilku lat, napisała parę zdań i wysłała do Choczni.
I dalej:
Jeśli Jakub z Choczni był jednym z żołnierzy goszczonych "chorym chlebem", to może Rudolf, który w roku 1919 jako siedemnastolatek poznał -prawdopodobnie niewiele od siebie starszego - Jakuba, kiedy kilkanaście miesięcy później zmuszony był do ucieczki przed czeskimi bojówkarzami, przypomniał sobie tę znajomość oraz zaproszenie i udał się do Choczni, albo będąc już w nieodległym od Choczni Bielsku, lub nieco odleglejszym Mikołowie, odwiedził znajomego sprzed kilku lat? Pokazano mu wówczas zdjęcie otrzymane z Orłowej. Dla rodziny Jakuba nie miało większego znaczenia. Dla Rudolfa, a zwłaszcza teraz dla nas, potomków Barbary i Józefa Niebrojów, okazało się cenną pamiątką, która przemówiła do nas językiem historii naszych stron rodzinnych i pozwoliła uściślić wiele szczegółów z życia przodków.
Ta historia brzmi prawdopodobnie, ale należy pamiętać, że autorce nie udało się dowieść związków Jakuba Kłaputa z Chocznią, choć poszukiwała takiej informacji wśród współczesnych Kłaputów o choczeńskim rodowodzie.
Rzeczywiście nazwisko Kłaput (jako jedyne pasujące) występowało w Choczni już w XVII wieku, ale później rzadko pojawiało się wśród jej mieszkańców (w przeciwieństwie do Wadowic).
Owszem w 1849 roku wdowa Katarzyna Strzeżoń poślubiła w Choczni Antoniego Kłaputa, a urodzona około 1800 roku Ewa Michalak, wdowa po Bartłomieju Brandysie ponownie wyszła za Kłaputa, ale te pary nie posiadały dzieci w Choczni.
Co więcej, w okresie od 1883 roku aż do II wojny światowej nie ochrzczono w Choczni żadnego chłopca o nazwisku Kłaput. Jedynym dzieckiem o nazwisku Kłaput, które w tym czasie ochrzczono w Choczni, była Stefania, córka Andrzeja Kłaputa z Zygodowic i Marianny Gracówny z Choczni.
Andrzej, Marianna i malutka Stefania wyemigrowali wkrótce później do Ameryki i tam przychodziły na świat ich kolejne dzieci, ta para nie pasuje więc zupełnie na rodziców poszukiwanego Jakuba.
O innych Kłaputach z Choczni przed II wojną światową brak jest jakichkolwiek wzmianek także w świeckich dokumentach z tego czasu: spisach członków kasy oszczędnościowej w Choczni, dokumentach z gminy, katolickich stowarzyszeń młodzieży, itp.
Na kolejne potwierdzone związki Kłaputów z Chocznią czekać należy do 1972 roku, kiedy Władysława Bryndza z Choczni poślubiła Mieczysława Kłaputa z Wyźrału.
Podsumowując- poszukiwany Jakub Kłaput mógł na prawdę zamieszkiwać w Choczni (i sadząc z adresu na zdjęciu/widokówce rzeczywiście tam mieszkał, choć zapewne niezbyt długo), ale nie pozostawił po sobie żadnych śladów w zachowanych do dziś dokumentach pisanych.
Zagadka pożółkłej fotografii/pocztówki wciąż pozostaje nie w pełni rozwiązana.

piątek, 26 kwietnia 2019

Zły Maciek

Zły Maciek to jedno z dwóch dwuczłonowych nazwisk używanych w siedemnastowiecznej Choczni. Innym równie ciekawym nazwiskiem złożonym z dwóch członów było miano Krowi Ogon.
Nie wiadomo właściwie, dlaczego pewien żyjący w Choczni w XVI wieku Maciej otrzymał przydomek „zły” i dlaczego to określenie wraz z jego imieniem przeszło później na jego potomków, utrwalając się jako nazwisko rodowe.
W każdym razie niejaki Jakub Zły Maciek został zapisany podczas wizytacji biskupiej w Choczni już w 1617 roku, z powodu sporów z żoną.
Ten sam Jakub Zły Maciek – tym razem pisany łącznie w formie Złymacziek- był w 1619 roku wraz z żoną Ewą wymieniony jako ojciec ochrzczonego w Wadowicach Mikołaja.
Ponieważ w pierwszej połowie XVII wieku proboszczowie choczeńscy nie prowadzili jeszcze ksiąg chrztów, zgonów i małżeństw, to na nieliczne zapisy dotyczące choczeńskich Złych Maćków można natrafić jedynie w wadowickich księgach metrykalnych.
W 1643 roku pojawia się w nich adnotacja o chrzcie Krzysztofa Złymaćka, syna Macieja i Jadwigi.
To dowód, że tradycyjne w rodzie Złych Maćków imię Maciej pojawiło się w nim po raz kolejny- być może w odniesieniu do wnuka pierwszego Maćka Złego.
Nie jest do końca jasne, czy ów Maciej- ojciec Krzysztofa, to ten sam Maciej Zlimaczek, który wraz z żoną Agnieszką chrzcił w 1665 roku córkę Elżbietę. Wydarzenie to miało miejsce nie Wadowicach, a w Choczni i zostało zapisane do pierwszej księgi metrykalnej przez choczeńskiego proboszcza księdza Kacpra Sasina.
W tym samym 1665 roku doszło w Choczni do ślubu Krzysztofa Złego Maćka (syna Macieja, ochrzczonego 22 lata wcześniej w Wadowicach) i Agnieszki Kumanionki (Koman).
Ta para doczekała się czworga dzieci ochrzczonych w Choczni: Jakuba (1669), Katarzyny (1672), Jacentego (1674) i Grzegorza (1678).
Być może posiadali jednak więcej dzieci, chrzczonych na przykład w Wadowicach, jako że domostwo Złych Maćków znajdowało się niezbyt daleko od granicy z Wadowicami, na wzgórku przed Pagorkiem Malatowskim (patrząc od strony Wadowic).
Oprócz chrztów dzieci Krzysztofa i Agnieszki Złych Maćków zapisano ponadto w Choczni w 1676 roku chrzest Felicji, córki Jakuba Złego Maćka i jego żony Ewy.
Przedstawicielki tego rodu wymieniano także trzykrotnie w metrykach małżeństw:
- w 1657 roku Dorota Zły Maciek poślubiła Sebastiana Tarkotę,
- w 1685 roku Anastazja Złymaciek poślubiła Sebastiana Notę
- i wreszcie w 1692 roku Krystyna Złymaciek wyszła za Sebastiana Sikorę.
Zapisy dotyczące Złych Maćków kończą się w Choczni w 1701 roku, kiedy to 16 października odnotowano śmierć wymienianego wcześniej Krzysztofa (w wieku 58 lat).
W ostatnich dekadach XVII wieku ich nazwisko zapisywano z reguły łącznie, najczęściej w formie Złymaciek, ale również jako Złymaczek, Zlimaczek, itp.
Wraz ze śmiercią Krzysztofa kończy się niezbyt długa historia związków tego oryginalnego nazwiska z Chocznią.
Potomkowie Złych Maćków, tyle że po linii żeńskiej, mieszkali w Choczni nadal i mieszkają w niej również obecnie, choć prawdopodobnie nie są świadomi swoich związków z pierwszym Maćkiem „Złym” i zapoczątkowanym przez niego rodem.
By ustalić współczesnych potomków Złych Maćków w Choczni, należało sprawdzić, czy wymienione wyżej: Dorota, Anastazja i Krystyna Zły Maciek doczekały się dzieci w Choczni i czy wśród ich ewentualnych dalekich potomków są osoby nadal zamieszkujące Chocznię.
Z tej trójki dzieci w Choczni posiadała tylko Anastazja, żona Sebastiana Noty. Jej dzieci występują jednak w księgach metrykalnych nie jako Notowie, lecz Ciborowie, czyli pod nazwiskiem, które Sebastian używał równolegle do mian Nota i Koszorek.
Spośród pięciorga dzieci Anastazji i Sebastiana skupić się należy na ich jedynym synu Tomaszu, urodzonym w 1709 roku.
Tenże Tomasz Cibor wraz z żoną Reginą ochrzcił w Choczni ośmioro dzieci ( w latach 1735-1757), z których troje zawierało małżeństwa w Choczni. Byli to Jan Kanty Cibor (ur. w 1744 roku), mąż Barbary ze Stankiewiczów, Błażej Cibor (ur. w 1755 roku), mąż Rozalii z domu Czap oraz Urszula Cibor (ur. w 1757 roku), żona Floriana Pindela.
Choczeńskimi potomkami Błażeja Cibora, a tym samym nosicielami genów „Złych Maćków” byli między innymi:
- nauczyciel i kierownik szkół Ferdynand Balon (1898-1949)
- ksiądz Józef Balon (1911-1996)
- ksiądz Szymon Dąbrowski (1859-1921)
- doktor nauk medycznych – stomatolog Henryk Świętek (1942-2013)
- ksiądz Józef Zajda (1950-2016).
Liczna grupa potomków choczeńskich Złych Maćków zamieszkuje obecnie w USA (po Janie Garżelu 1891-1965).
Można długo wymieniać nazwiska osób wywodzących się od Złych Maćków:
Adamek, Arsenault, Bakalarski, Balon, Bednarz, Brahm, Bryndza, Cibor, Dąbrowski, Domicz, Emmons, Fairbanks, Fryś, Gabor, Garżel, Gębala, Jensen, Kapłon, Korzeń, Kudłek, Kwiatkowski, Leńczuk, Ligus, Micherdziński, Mirocha, Moerings, Młynarczyk, Nowak, Peck, Pindel, Piskorczyk, Polak, Radwan, Radzimski, Ray, Shaw, Skorek, Steinwachs, Sychowski, Szczur, Śliwakowski, Świętek, Tomiczek, Wańdyga, Warmuz, Wątroba, Wcisło, Wilson, Wójcik, Zajda, Zawiła, Żydek, itd.

Co ciekawe, nazwa miejscowa związana ze Złymi Maćkami pojawia się w Choczni jeszcze w 1787 w Metryce Józefińskiej- austriackim spisie własności nieruchomości. Zanotowano w niej, że Półrolek Złomaczowski, czyli dawne pół roli należące do Złych Maćków, było wtedy własnością choczeńskich Widlarzów. Natomiast w kolejnym spisie z 1844 roku dawny Pórolek Złomaczowski figuruje w przeważającej mierze jako własność Wincentego Szczura.

środa, 24 kwietnia 2019

Chocznianie przed Kolegium Karno- Administracyjnym w 1967 roku

Ogłoszenie z 4 maja 1967 roku

Wydział Spraw Wewnętrznych Prezydium Powiatowej Rady Narodowej podaje do publicznej wiadomości, iż Ob. W. J. (...) zamieszkały w Choczni powiat Wadowice, został w dniu 19.04.1967 ukarany przez Kolegium Karno- Administracyjne przy Prezydium PRN w Wadowicach grzywną w wysokości 500 złotych (...) i podaje orzeczenie do publicznej wiadomości (...) przez okres 14 dni.
Za to że dnia 18 marca 1967 roku w Wadowicach jechał rowerem w stanie wskazującym na użycie alkoholu, co stanowi wykroczenie.
(...) Orzeczenie o ukaraniu Kolegium uzasadniło w sposób następujący:
Obwiniony przyznał się do zarzucanego mu wykroczenia, że w dniu krytycznym wypił dwa piwa, a następnie jechał rowerem przez miasto w Wadowicach. Biorąc pod uwagę niską szkodliwość społeczną czynu, stopień zawinienia sprawcy, okazaną skruchę i szczere przyznanie się do winy, Kolegium wymierzyło względną grzywnę, a nadto postanowiono podać do publicznej wiadomości orzeczenie Kolegium na przeciąg 14 dni.
----
Ogłoszenie z 13 marca 1967 roku

Wydział Spraw Wewnętrznych Prezydium Powiatowej Rady Narodowej podaje do publicznej wiadomości, iż Ob. C. L. (...) zamieszkały w Choczni powiat Wadowice, został w dniu 24.02.1967 ukarany przez Kolegium Karno- Administracyjne przy Prezydium PRN w Wadowicach grzywną w wysokości 1500 złotych z zamianą w razie nieuiszczenia w terminie na 50 dni aresztu zastępczego i podaje orzeczenie do publicznej wiadomości (...) przez okres 14 dni.
Za to że dnia 12 stycznia 1967 roku w restauracji "Beskidzkiej" będąc w stanie nietrzeźwym wywołał awanturę i usiłował pobić konsumenta, przy czym używał słów nieprzyzwoitych, zakłócając spokój i porządek publiczny, co stanowi wykroczenie.
(...) Orzeczenie o ukaraniu Kolegium uzasadniło w sposób następujący:
Obwiniony przyznał się do zarzucanego mu wykroczenia w całym tego słowa znaczeniu, w sposób niebudzący wątpliwości, że w dniu krytycznym będąc w restauracji "Beskidzkiej" w Wadowicach w stanie nietrzeźwym wywołał awanturę z obywatelem T., usiłując go pobić i używał w stosunku do niego słów nieprzyzwoitych, wywołując tym samym zgorszenie wśród konsumentów restauracji oraz zakłócił spokój i porządek publiczny. 
Biorąc pod uwagę szkodliwość społeczną czynu, stopień zawinienia sprawcy, okazaną skruchę i solenne postanowienie poprawy złożone w swoim pisemnym oświadczeniu, dające gwarancję, że obwiniony nie dopuści się podobnego czynu, (...) Kolegium postanowiło wymierzyć obwinionemu stosunkowo względną grzywnę. Z uwagi na wymóg prewencji ogólnej postanowiono orzeczenie podać do publicznej wiadomości (...) na przeciąg 14 dni.
----
Ogłoszenie z 28 stycznia 1967 roku

Wydział Spraw Wewnętrznych Prezydium Powiatowej Rady Narodowej podaje do publicznej wiadomości, iż Ob. P. J. (...) zamieszkały w Choczni powiat Wadowice, został w dniu 10.01.1967 ukarany przez Kolegium Karno- Administracyjne przy Prezydium PRN w Wadowicach grzywną w wysokości 2500 złotych (...) i podaje orzeczenie do publicznej wiadomości w Prezydium GRN Chocznia  i zakładzie pracy (...) przez okres 14 dni.
Za to, że dnia 31 grudnia 1966 roku w godzinach wieczornych w Wadowicach przy ulicy Wojska Polskiego wywołał zgorszenie i zakłócił porządek publiczny, będąc w stanie nietrzeźwym, przez to, że wywracał się po chodniku, leżał na chodniku oraz używał słów nieprzyzwoitych w obecności większej liczby osób, w tym dzieci, co stanowi wykroczenie.
(...) Obwiniony przyznał się w całej rozciągłości do zarzucanego mu wykroczenia, jak we wniosku o ukaranie, a  wyrażona skrucha i postanowienie solenne poprawy daje gwarancję, że obwiniony nie dopuści się podobnego wykroczenia. Zważywszy nadto jako okoliczność łagodzącą, że czynu tego dopuścił się z okazji wyjątkowej uroczystości rodzinnej - urodzenia syna - oraz trudne warunki materialne, stosunkowo młody wiek, Kolegium pomimo recydywy wymierzyło stosunkowo względną grzywnę, a z uwagi na wymóg prewencji ogólnej orzekło karę dodatkową w postaci podania orzeczenia do publicznej wiadomości.


czwartek, 18 kwietnia 2019

Egzekucja braci Świętków w Wielki Czwartek 1942 roku

W Wielki Czwartek 1942 roku, który wypadał wówczas 2 kwietnia, okupanci niemieccy dokonali w Żywcu egzekucji 11 Polaków, wśród których znajdowało się dwóch mieszkańców Choczni. Byli to bracia Jan i Józef Świętkowie, synowie choczeńskiego sołtysa Władysława Świętka.
Jan Świętek, starszy z braci, w chwili egzekucji miał 31 lat. Przed wojną przewodniczył Katolickiemu Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej w Choczni, był delegatem na wojewódzki zjazd tej organizacji w 1935 roku. W ramach stowarzyszenia prowadził między innymi amatorski zespół teatralny. Jednocześnie pracował w sporym gospodarstwie rolnym swojego ojca. W czasie wojny był uczestnikiem tajnych kompletów i przygotowywał się podobno do egzaminów maturalnych.


Jan Świętek
Młodszy o półtora roku Józef Świętek był handlowcem, właścicielem sklepu towarów mieszanych. W styczniu 1938 roku poślubił o pięć lat młodszą Helenę Malata, bratanicę znanego choczeńskiego wójta Maksymiliana Malaty. Ich małżeństwo trwało niespełna dwa lata, jako że już w październiku 1939 roku Helena zmarła „na suchoty”. Przedwcześnie owdowiały Jan ożenił się po raz drugi w lutym 1941 roku. Tym razem jego wybranką była Maria z domu Balon, siostra księdza Józefa Ferdynanda Balona. Efektem ich związku był syn Henryk Świętek, który urodził się 26 marca 1942 roku, czyli w czasie, gdy jego ojciec przebywał już w areszcie.
Józef z pierwszą żoną Heleną
Powodem aresztowania braci Świętków był ich czynny udział w konspiracyjnej organizacji, która zajmowała się wprowadzaniem do obrotu handlowego fałszowanych kart odzieżowych, co było traktowane przez Niemców jako sabotaż gospodarczy.
Imienne karty odzieżowe (Reichskleiderkarte) zostały wprowadzone przez okupantów w ramach racjonowania towarów. Przydział materiałów dla Polaków był dużo mniejszy, niż dla Niemców, a zaopatrzenie w odzież na podstawie przydziałów kartkowych nie przedstawiało się najlepiej. Poszczególnym artykułom odzieżowym przypisane były punkty, np.: sukienkę można było kupić za 30, płaszcz typu prochowiec lub żakiet za 25, koszulę nocną za 18, pas
do pończoch za 8 punktów. Ilość punktów,  na które opiewała karta, nie wystarczała np. na zakup ubrania roboczego.
Organizacja, w której działali Świętkowie, zajmowała się wykradaniem z urzędów druków niemieckich kart odzieżowych, fałszowaniem wpisów i wprowadzaniem kart do obrotu handlowego. Jej zasięg działalności obejmował nawet Pragę i Wiedeń, ponieważ można było tam nabyć materiały w najlepszym gatunku i z mniejszymi ograniczeniami, niż na obszarze polskich terenów przyłączonych do Rzeszy. Świętkowie starali się pozyskać zaufanie tamtejszych kupców przez wręczanie im paczek z wyrobami wędliniarskimi, organizowanymi przez pracujących w masarniach innych członków ich organizacji. Rozprowadzane przez konspiratorów kartki umożliwiały nie tylko osiągnięcie im osobistych korzyści, ale i zakup odzieży przez potrzebujących i wysyłanie jej do więzień, obozów, dla jeńców wojennych, a także przekazywanie osobom będącym w ciężkiej sytuacji materialnej.
Do aresztowania braci Świętków doszło 24 lutego 1942 roku w Choczni. 
Ich ojciec Władysław opisał to wydarzenie w swoim wierszowanym pamiętniku "Śmierć i wygnanie":

Czterdziesty drugi rok wstąpił na scenę,
Pamiętny wielce dla mnie i mej żony,
W nim me dwa syny wprzód już wymienione
Popadły w niemieckie szpony.
Z Bielska policja autem przyjechała
Wiosną, prawie w dzień świętego Macieja,
Aresztując ich, obydwu zabrała
Została tylko nadzieja.

Zostali przewiezieni do Bielska, gdzie przetrzymywano ich przez miesiąc, a następnie trafili do więzienia w Mysłowicach. W śledztwie byli brutalnie bici i poddawani torturom, więziono ich w zimnych celach i głodzono. Nie dopuszczono do ich widzenia z rodzicami, zezwolono jedynie na wysłanie wiadomości z Mysłowic.
W śledztwie dotyczącym fałszywych kart odzieżowych zatrzymano łącznie 34 osoby, 11 spośród nich skazano na karę śmierci przez powieszenie.

Tak o tym pisał Władysław Latkiewicz w artykule „Egzekucja na targowicy w Żywcu 2 IV 1942”:

Publiczna egzekucja miała na celu zastraszenie ludności i zniszczenie wszelkich przejawów przeciwstawiania się zarządzeniom władz hitlerowskich. Dzień lub dwa przed egzekucją zbudowano w Żywcu na placu targowym szubienicę i aresztowano 100 zakładników, których na pół godziny przed przywiezieniem skazańców, ustawiono za szubienicą i oświadczono, że w razie jakiegoś zaburzenia i wrogiej akcji ze strony tłumu, wszyscy oni zostaną rozstrzelani. Po chwili nadjechały trzy samochody z Mysłowic. W pierwszym była grupa gestapowców, w drugim skazańcy, a w trzecim więźniowie, którzy mieli wykonać egzekucję. Kolumna ta zatrzymała się najpierw przed budynkiem Liceum Ogólnokształcącego, siedziby żywieckiej placówki gestapo, gdzie również znajdował się szpital wojskowy. Tam wprowadzono skazańców i dano im jakieś zastrzyki odurzające, następnie ponownie załadowano ich do samochodu i ta sama kolumna ruszyła w kierunku targowicy. Każdy ze skazańców miał ręce skute z tyłu kajdankami, co bardzo utrudniało im zeskakiwanie z samochodu i prawie każdy z nich zeskakując przewracał się i nie mógł wstać o własnych siłach; wówczas więźniowie, którzy z nimi przyjechali podchodzili, brali ich za ręce i ustawiali na nogach. Następnie każdy skazaniec prowadzony był pod ramię - z prawej strony przez więźnia, a z lewej przez gestapowca - na podium pod ustawioną szubienicę, gdzie na poprzecznej belce zwisały przygotowane pętle. Wśród tych gestapowców rozpoznany został wyżej wymieniony Olma, Volksdeutsch z Mikuszowic. Po ustawieniu wszystkich jedenastu pod pętlami wystąpił Hering, landrat w Żywcu, wysoki mężczyzna w okularach, członek NSDAP, który osobiście kierował egzekucją i czuwał, aby ta zbrodnia dokonała się zgodnie z przepisami prawa niemieckiego. (…)
Hering w końcu wezwał gestem oficera gestapo do odczytania wyroku po niemiecku, a następnie po polsku. Potem, na dany przez Heringa znak ruchem pejcza, przystąpiono do zakładania pętli, a na drugi gest podbito skazańcom stopnie spod nóg i wszyscy zawiśli na szubienicy. Ginęli w jakimś zamroczeniu, nieprzytomnie, jedynie Antoni Ryczek w ostatniej chwili zawołał "Niech żyje Polska". Henio Błaszczyński budził szczególną litość i ogólne wzruszenie, gdyż był niskiego wzrostu i oprawcy nic mogli mu założyć pętli. Gestapowiec w cywilnym ubraniu musiał go podnieść i przy tym szamotaniu chłopak oprzytomniał i zawołał rozpaczliwym głosem: "Puścić mnie! .Mamo, tatusiu ratujcie! Ja chcę żyć." To były jego ostatnie słowa, potem ciało zawisło w krótkich konwulsyjnych drgawkach. Wśród tłumu oddalonego około 50 metrów od szubienicy oprócz płaczu rozległ się krzyk ciotki Henia, pani Przybyszowej, która zawołała: "Heniu! Dziecko moje, i tyś tu!" Wówczas jeden z policjantów podskoczył do niej i uderzył ją w twarz i kolba w plecy. Przed dalszymi razami zasłonił ją stojący w pobliżu mąż, na widok którego policjant odstąpił i pozwolił odprowadzić ją w głąb tłumu. Wśród szlochów dał się również słyszeć rozpaczliwy głos ojca Jeziorskiego, który na widok syna zawołał: "Robertku! Synu mój!" - i upadł zemdlony. Odgłosy rozpaczliwych szlochów żegnały skazańców, a w sercach tłumu zamiast strachu i niewolniczego poddaństwa obudziło się uczucie zemsty i chęć odwetu. Po chwili niebo pokryło się ciemna, śniegowa chmura i tłum w ciszy i skupieniu zaczął rozchodzić się do domów, Po 15 minutach zwolnili Niemcy 100 zakładników. Teraz dopiero rodziny napływowych Niemców oraz Volksdeutschów przyszły oglądać pozostawione ciała pomordowanych. Zbrodnia ta wywarła na wszystkich wstrząsające wrażenie. Powracający ludzie byli do tego stopnia zdenerwowani, że tracili wprost pamięć i orientację i nie mogli trafić do swych domów.

Zwłoki powieszonych wywieziono do KL Auschwitz w celu spalenia w tamtejszym krematorium.

Po wojnie mieszkańcy Żywca w miejscu, gdzie stała szubienica wznieśli pomnik, który po sprzedaniu przez miasto targowicy w prywatne ręce, przeniesiony w nieco inne miejsce.

wtorek, 16 kwietnia 2019

Ojciec Dominik Dunin

Burgrabia krakowski Józef Szpot Dunin (ur. około 1758 roku – zmarły w 1817 roku) był nie tylko dziedzicem sołtystwa w Choczni, ale i za sprawą małżeństwa z Justyną z Remerów (1769-1842) posiadaczem majątków w Lgocie i w Witanowicach Górnych.
Właśnie w Witanowicach 5 października 1789 roku przyszedł na świat jego najstarszy syn, ochrzczony trojgiem imion: Franciszek, Antoni i Michał. Jego rodzicami chrzestnymi byli dziadkowie: Rozalia Dunin z Choczni i Antoni Remer z Witanowic oraz w drugiej parze: Wawrzyniec Kaliński, dzierżawca z Tomic i babka Salomea Remer z Łodzińskich.
Rodzina Józefa i Justyny Duninów przebywała zarówno w Lgocie, jak i w Witanowicach Górnych oraz w Choczni, gdzie osiadła ostatecznie po 1804 roku.
Franciszek Dunin był absolwentem gimnazjum św. Anny w Krakowie, gdzie rozpoczął edukację w 1805 roku.
Po ukończeniu nauki i pobycie we dworze w Choczni 27-letni wówczas Franciszek podjął decyzję o wstąpieniu do Zakonu Świętego Pawła Pierwszego Pustelnika, zwanego potocznie paulinami, którego celem była (i jest) kontemplacja, modlitwa, pokuta, upowszechnianie kultu maryjnego oraz sprawowanie sakramentu pokuty i pojednania.
Po ślubach wieczystych Franciszek Dunin przyjął imię zakonne Dominik i odtąd na kartach historii występował jako ojciec Dominik Dunin.
Po ukończeniu studiów teologicznych otrzymał święcenia kapłańskie w Warszawie, po czym podjął pracę kaznodziei w konwencie warszawskim. Następnie przebywał w Częstochowie, a w latach 1824-30 w Leśnej na Podlasiu. Tam pełnił funkcję podprzeora i zajmował się biblioteką.
Gdy po raz kolejny powrócił do Częstochowy, zostały szybko potwierdzone jego talenty muzyczne, które ujawnić się musiały we wcześniejszym etapie jego życia, zapewne jeszcze podczas nauki w gimnazjum w Krakowie.  
W Częstochowie już w ostatnich latach XVI wieku powstała kapela instrumentalno-wokalna, „nie tylko dla potrzeb kultu religijnego, ale również ze względu na chęć posiadania okazalszej reprezentacji przy powitaniu licznie odwiedzających Jasną Górę znakomitości krajowych i zagranicznych” (za „Z dziejów muzyki polskiej” Paweł Podejko 1969). Początkowo w skład kapeli wchodzili wyłącznie zakonnicy, później zaczęto angażować także muzyków świeckich.
W czasie, gdy do tej kapeli trafił ojciec Dominik Dunin, przeżywała ona trudny okres, podobnie jak i sam zakon. Po 1820 roku, na skutek kasacji domów zakonnych przez zaborców wzrosły problemy ekonomiczne zakonu. Nie był on już w stanie w takim stopniu, jak do tej pory, pełnić funkcji mecenasa muzyki, co przekładało się na możliwość łożenia środków na kapelę, co w rezultacie przyczyniło się do obniżenia jej poziomu. Z powodów politycznych ograniczeniu uległy również osobiste kontakty kapelistów z innymi ośrodkami muzycznymi w  kraju i zagranicą.
Uzdolniony muzycznie o. Dominik otrzymał wkrótce tytuł succentora, czyli pomocnika kantora, odpowiedzialnego za prowadzenie i nauczanie śpiewu chorałowego.
Zwieńczeniem kariery muzycznej o. Dominika było objęcie przez niego stanowiska kantora chóru (cantor chori). Czuwał nad poziomem wykonawczym chóru i jego repertuarem oraz wprowadzał własne kompozycje wokalno-muzyczne, których tytuły nie zachowały się niestety do czasów współczesnych.
Utalentowany muzyk zmarł w stosunkowo młodym wieku 43 lat, w Święto Bożego Narodzenia 1832 roku.

piątek, 12 kwietnia 2019

Wspomnienia Ryszarda Woźniaka o dziadku

Fragment wspomnień zmarłego w ubiegłym roku Ryszarda Woźniaka, który dotyczy jego dziadka Piotra Bandoły (1866-1950).

Dziadek nasz Piotr Bandoła (...) będąc młodym chłopcem pasał krowy i chodził do szkoły,  a potem, gdy już był młodzieńcem jeździł konną furmanką po węgiel dla handlarzy żydowskich do dalekich kopalń w Libiążu lub w Brzeszczach. W ten sposób zarabiał trochę pieniędzy na utrzymanie rodziny, gdyż w tych czasach była wielka bieda i niedostatek. Kultura upraw rolnych była bardzo niska i trudno było wtedy wyżyć nawet z dzięsięciomorgowego gospodarstwa licznym na owe czasy rodzinom.
Nadszedł jednak czas, że trzeba było się zastanowić nad zdobyciem jakiegoś zawodu dającego możliwość ugruntowania sobie przyszłości. Wtedy to młody Piotr postanowił zostać murarzem, a potem przeszedł specjalny kurs, po ukończeniu którego otrzymał nominację na majstra murarskiego, czyli tak zwanego palera. 
(...) Rok 1914 zapisał się czarnymi zgłoskami w dziejach ludzkości. Wydarzenia w Sarajewie przyspieszyły wybuch I wojny światowej, która zatopiła świat w morzu krwi i nieszczęść i nie oszczędziła cierpień żadnej rodzinie. Dziadek, jak wielu mężczyzn, otrzymał powołanie do armii austriackiej i został wysłany na front. (...) Można chyba powiedzieć, iż do dziadka uśmiechnęło się szczęście, gdyż jeszcze w okresie działań wojennych został zdemobilizowany, ponieważ ukończył wtedy 50 lat i zgodnie z obowiązującą ustawą mógł wrócić do cywila. (...) Oprócz murarki jego domeną było gospodarstwo rolne. Dziadek Piotr był typem prawdziwego wiejskiego gospodarza, który znał swoją godność, nosił się z powagą i wyznawał zasadę, że "dobre twoje- dobre moje", co w dużej mierze odnosiło się do spotkań w świątyni Bachusa (miejscowej austerii).
Typowy strój gospodarski, a więc przestronny surdut zwany kapotą, szerokie spodnie wpuszczone do butów z cholewami oraz sumiaste wąsy, które zawsze podkręcał, dodawały mu dostojeństwa i powagi. To sprawiało w sumie wrażenie, że miał w sobie coś z Boryny. Jego wygląd zewnętrzny, pełne godności zachowanie oraz rozwaga i trafność sądu kojarzyły się nieodparcie z cechami Reymontowskiego bohatera. Do jego popularności przyczyniał się ponadto fakt, że był on, jak już wspomniałem mistrzem murarskim, co w jeszcze większym stopniu przydawało mu miru i znaczenia we wsi. Nauczył on wielu murarskiego fachu.(...) Stopniowo 
jednak z biegiem czasu zrezygnował z murarki na rzecz pracy w polu. Jego codzienną ewangelią była praca na roli, do której był przywiązany głęboko. Krajał uparcie lemieszem gliniaste skiby i chociaż słoneczko rzucało na ziemię ostatnie promienie, nie odrywał utrudzonych dłoni od swego pługa. Rano skoro świt brał na ramię wyklepaną uprzednio kosę, szedł w pole i siekł jak zwykle z powagą koniczynę, bądź zboże, nie zwracając uwagi na przypiekające lipcowe słońce. 
Podziwiali też ludzie ową Bandołowską zachłanność pracy , a i Mama opowiadała, że dobrze musiała się natrudzić, aby na czas odebrać skoszony przez niego pokos. Kiedy dziadkowi przyszła ochota na papierosa, to aby nie tracić czasu wołał:
- Przysiec że ta Maryś, a jo se zakurze.
Wtedy Mama brała kosę niczym chłop, położyła pokos i odebrała, a w tym czasie dziadek skończył "zakurkę". Sąsiedzi widząc to mawiali:
- Te Bandoły zażarte i do roboty i do zabawy !
A była to rzeczywiście prawda.
W niedzielę po całotygodniowym trudzie paler Bandoła obchodził swe poletka i rozmiłowanym okiem spoglądał na kołyszące się w lekkim podmuchu wiatru łany zbóż, na równo okopane zagony kwitnących ziemniaków, w które wsiąkło tyle potu i znoju.
Wieczorem po pracowitym dniu cała rodzina zasiadała do kolacji i wtedy z misek znikała kasza z grochem podlana obficie mlekiem. Słychać było tylko grzechot łyżek, bowiem prowadzenie rozmów przy jedzeniu było surowo zakazane. Dopiero wówczas, gdy dziadek odłożył swoją łyżkę, obtarł sumiaste wąsy i powiedział "liganckie"- było znakiem, że wieczerza skończona. Potem kładziono się spać, by skoro świt znów wyruszyć w pole na kolejny pracowity dzień.
W tych czasach dziadek już dawno rozstał się był ze swoim palerstwem, które było osobnym rozdziałem w jego życiu i stanowiło niemal legendę. (...) I tylko czasem kompani dziadka, zasiadający w dawnej austerii, przy kielichu byli wdzięcznymi słuchaczami, jak to dawniej się murowało i ...popijało.
Wbrew swemu rozważnemu usposobieniu dziadek miewał czasami odruchy ułańskiej wręcz fantazji. Jadąc w pole drogą, która prowadziła przez tory kolejowe, widział wyraźnie nadjeżdżający pociąg. Wtedy podcinał siarczyście konie batem, podciągał lejce i brawurowo, w pełnym galopie "przelatywał" przez szyny, ocierając się niemal o lokomotywę. Kiedy na to patrzyłem, zdawało mi się, iż ani chybi wpadnie pod pociąg i wtedy będzie zgubiony bez ratunku. Zamykały mi się oczy przerażone, ale gdy po chwili usłyszałem donośny głos dziadka: 
- Wio psiakrew !
oddychałem z ulgą, wiedziałem bowiem, że znów uniknął śmierci.
(...) Dziadek wysoko cenił pracę, ale miał też w tym względzie duże wymagania. Na zakup nowych butów, ubrania, tudzież innej odzieży trzeba było sobie zasłużyć. Ale jeśli Bożej pomocy i własnemu wysiłkowi wybraniec losu rzeczywiście na coś zasłużył, ofiarowanie zakupionego przedmiotu odbywało się bardzo uroczyście. Dziadek- mistrz ceremonii zasiadał z patriarchalną powagą za stołem, wzywał do siebie owego szczęśliwca, wręczał mu prezent i mówił z łaskawością:
- Mos ! A patrz i rób !
podtykając z godnością swa rękę do pocałowania. Wówczas obdarowany cmokał zamaszyście "w mankiet" dostojnego ofiarodawcę i spoglądał z nabożeństwem na otrzymany przedmiot, przysięgając sobie zarazem w duchu, że odtąd będzie więcej pracował jak dotychczas.
Jeśli chodzi o zamiłowanie "kulturalno- oświatowe", dziadek czytywał gazety, aby móc zabrać głos w gronie starszyzny wioskowej przy kuflu piwa w gospodzie. Tam bowiem panowała odpowiednia atmosfera do tego rodzaju dysput. Natomiast książek raczej nie czytywał. Pewnego rodzaju zobaczył książkę, którą czytała Mama, o melodramatycznym nieco tytule "Przez miłość do nędzy". Zaintrygowany zabrał się z zainteresowaniem do czytania. Nie wiadomo, czy przeczytał ją do końca, wszelako zapewne pod wpływem treści tej książki zaczął Mamie przymawiać:
- No widzis Marysiu- przez miłość do nędzy. 
Była to wyraźna aluzja do tego, że kiedy zamierzano mamę wyswatać z majstrem szewskim Kublinem w Wadowicach, to nie chciała nawet o tym słyszeć, albowiem kochała Ojca.
(...) Nieprzewidziane koleje losu sprawiły, iż dziadkowie podjęli dosyć drastyczny zamiar. Był to rok 1938. Od dłuższego czasu nasilały się nieporozumienia między nimi, a sąsiadami. Obwiniały się obydwie strony, mnożyły się zarzuty, uciekano się do różnych, nie tylko słownych argumentów. W końcu doszło do tego, że dziadkowie zdecydowali się sprzedać swoją gospodarkę i przenieść na tak zwany Pagórek Malatowski, aby tam zamieszkać. Życie jednak lubi płatać niespodzianki- okazało się późniejsza ich sąsiadka L. była prawdziwą jędzą, która im zatruwała żywot. Gdy chodziliśmy do nich na Pagórek, babka z żalem wspominała lata spędzone na Bandołówce, ale cóż- nie można było odwrócić biegu wydarzeń.
Potem przyszła wojna i wysiedlenie, lecz Opatrzność Boża pozwoliła dziadkowi wrócić szczęśliwie do swego gniazda.
Będąc już dorosłym odwiedzałem dziadka- był on podówczas już sędziwym staruszkiem. Spoglądając na mnie i uśmiechając się melancholijnie mówił:
- Ja dziecko, jak ten czas leci. Tyś już jest kawaler, a mnie te osiemdziesiąt lat tak przeleciało, jakbyś te drzwi otworzył i zamknął.
(...) Dziadek mimo swego sędziwego wieku trzymał się nad podziw dobrze. (...) A wypiwszy sobie "głębszego" opowiadał o dawnych palerskich czasach i powtarzał swoje ulubione powiedzenie: "hosa ! hosa!". Zawsze w takich przypadkach budziła się w nim energia, stawał się wtedy ożywiony, jakby powracał w tym momencie wigor i fantazja z minionej przeszłości.
Lecz przyszedł czas, że srebrna nić żywota głównego bohatera naszej opowieści zaplątała się w nożyce mściwej Mojry. Nastąpiło to w lipcu 1951 roku, ale całkiem niespodziewanie, bowiem dziadek nie chorował wcale. Wyszedł na pole, aby przynieść drewienek do pieca, a później usiadł na ławce i za parę minut już nie żył. Babka wołała go na obiad, ale wtedy już dusza jego pukała do niebieskiej bramy Bożego klucznika.
Tak skończył swoją ziemską wędrówkę nestor rodu Bandołowskiego- dziadek Piotr, który w chwili zgonu miał 85 lat.

Piotr Bandoła, dziadek Ryszarda Woźniaka, to jeden z trzech znanych majstrów murarskich z Choczni o tym samym imieniu i nazwisku. Został zapamiętany szczególnie jako budowniczy kościoła w Osieku w latach 1904-1907.
Był dwukrotnie żonaty:
  • z Anielą Katarzyną z domu Widlarz (1873-1915), z którą miał cztery córki (Balbinę, Katarzynę Anastazję, Marię i Heleną) oraz sześciu synów (Maksymiliana, Ferdynanda, Stanisława, Kazimierza, Jana i Władysława),
  • z Katarzyną z domu Sordyl z Kaczyny (1889-1970), z którą miał czworo dzieci: Józefa, Piotra (późniejszego choczeńskiego sołtysa), Franciszkę i Teresę.


środa, 10 kwietnia 2019

Spalenie plebani w 1663 roku

O spaleniu choczeńskiej plebani tak pisze Józef Putek w książce "Mroki średniowiecza":

(...) W roku 1663 spaliła się plebania. O spalenie tej plebanii obwinił ks. Sasin gospodarza Dudzika i porwawszy go oddał w ręce wójta choczeńskiego, aby go przez noc pod zamknięciem przytrzymał. Na drugi dzień jednak ks. Sasin nie pokazał się, choć według praw ówczesnych jego obowiązkiem było Dudzika do grodu w Oświęcimiu odstawić, skoro oskarżał go o podpalenie. Wobec tego wójt i gromada choczeńska postarały się o sprowadzenie do wsi „ministeriała" (woźnego ziemskiego), Adama Barutha z Kleczy, który w towarzystwie dwóch ziemian-szlachciców, Stanisława Lgockiego i Jana Gołeckiego, wezwał proboszcza do prawnego postąpienia z Dudzikiem, a gdy ten odmówił, wówczas woźny oraz wspomniani ziemianie zgłosili z tego powodu w grodzie oświęcimskim manifest, zawierający protestację przeciw nielegalnemu postępowaniu proboszcza.
Ks. Sasin twierdził, że plebanię choczeńską „zapaliła białogłowa niecnotliwa, Kurkowa, cudzołożnica Marcina Dudzika, za które spalenie sprawiedliwości świętej nie mogłem dojść, w której plebaniej szkodyjem miał na ośm tysięcy, czobym tego przysięgą popar, jako ona spaliła, ta białogłowa, z roszkazania tego swego cudzołożnika".
Nie bardzo jasno przedstawiała się sprawa z „cudzołożnikami" i dziwne jest twierdzenie, że ksiądz nie mógł znaleźć sprawiedliwości... Ów „cudzołożnik" Dudzik był kumem organisty i wytrykusa (kościelnego), a więc liczył się do parafialnej elity. Widocznie niezbyt prosta to była sprawa, skoro nawet ziemianie-szlachcice w obronie „cudzołożnika" stanęli, a proboszcz przezornie sprawy w grodzie oświęcimskim przeciw rzekomym podpalaczom i cudzołożnikom nie popierał. (...)

Wydaje się, że Józef Putek pisząc ten fragment swojej książki, opierał się na dwóch źródłach:
  • zachowanej do dziś krótkiej, odręcznej notatki księdza proboszcza Sasina, 
  • niedostępnych obecnie, a wykazanych w bibliografii "Sądowych księgach wsi Choczni z lat 1575-1842", nazywanych przez Putka w innych publikacjach księgami wójtowskimi lub gromadzkimi.

Putek cytując fragment notatki ks. Sasina, dokonał niewielkich zmian w ortografii, a ponadto błędnie podał nazwisko domniemanej podpalaczki. 
Z zapisu choczeńskiego proboszcza wyraźnie wynika, że nie chodziło o żadną Kurkową, lecz Kżeśkową 
Kim była owa Kżeśkowa?
Może chodzić o Ewę Guzdek, która w 1652 roku poślubiła w Choczni Krzysztofa Garżela zwanego też Cudakiem i w niektórych późniejszych zapisach metrykalnych figuruje jako Ewa Krześkowa lub Krzysiowa, czyli żona Krzyśka.
Według zapisów metrykalnych do 1661 roku ta para ochrzciła pięcioro dzieci: Katarzynę, Wawrzyńca, Pryskę (Pryscyllę), Łucję i Elżbietę.
Ponieważ Krzysztof Garżel/Cudak zmarł w 1661 roku, to trudno przypisać mu ojcostwo Antoniego, ochrzczonego w 1663 roku, który zapisany jest formalnie również jako syn Krzysztofa i Ewy.
Być może Antoni był owocem związku Ewy z wymienionym w notatce "cudzołożnikiem" Marcinem Dudzikiem?
Biorąc pod uwagę datę ślubu z Krzysztofem (1651), można przyjąć, że w momencie spalenia plebani (1663) Ewa nie była już według ówczesnych standardów kobietą pierwszej młodości, a na dodatek obarczoną pięciorgiem lub sześciorgiem dzieci. Najmłodsze z jej potomstwa przyszło na świat właśnie w roku pożaru- nie wiadomo czy przed nim, czy też później.
Nie są znane jej dalsze losy. Co prawda w 1672 roku matką chrzestną Anny Żak była jakaś Krzyśkowa, ale nie wiadomo, czy chodzi właśnie o Ewę.
Pewną wątpliwość, czy Ewa Garżel z domu Guzdek, to rzeczywiście domniemana podpalaczka Krzyśkowa, mogą stanowić dwa fakty:
  • w 1657 roku zapisano w Choczni chrzest Anny, córki Feliksa Krzyska i jego żony Reginy. Podobne lub identyczne nazwisko pojawia się w metrykach po raz kolejny dopiero w latach 1688-1694, przy okazji chrztów dzieci Jana i Anny Krzesaków/Krzeszaków, a później w XVIII wieku (1707- Jakub Krzeska, 1740-Wojciech Krzyska). Takiego lub podobnego nazwiska nie odnotowano w spisach płatników podatku kościelnego, co oznacza, że o ile występujący w metrykach Krzyskowie i Krzesakowie rzeczywiście mieszkali w Choczni, a nie tylko chrzcili tam sporadycznie dzieci, to nie byli samodzielnymi rolnikami, ale ludnością poddańczą w stosunku do sołtystwa lub plebani
  • W 1659 roku odnotowano ślub Ewy Krzyśkowej i Grzegorza Wilczyńskiego. W tym czasie żył jeszcze Krzysztof Garżel/Cudak, mąż Ewy z domu Guzdek, więc zapis ten dotyczy innej Ewy Krzyśkowej, niż Ewa z domu Guzdek. Grzegorz i Ewa mieli w Choczni tylko jedno dziecko- syna Sebastiana w 1660 roku.

Pewne jest natomiast, że około 1663 roku jako Ewa Krzyśkowa występowała tylko żona Krzysztofa Garżela/Cudaka, żaden inny choczeński Krzysztof nie miał ani żony Ewy, ani córki Ewy i żaden Krzyska/Krzeska nie posiadał w Choczni żony/córki o imieniu Ewa.

Niewiele wiadomo o drugiej osobie, która miała być zamieszana w podpalenie plebani. Marcin Dudzik w choczeńskich księgach metrykalnych pojawia się tylko raz, jako ojciec chrzestny w 1679 roku, czyli mieszkał we wsi jeszcze 16 lat po spaleniu plebani. Jego nazwisko odnotowano także trzykrotnie w spisach płatników podatku kościelnego (taczma) w latach 1663-1665. Jest tam wymieniony w gronie zagrodników, czyli osób nie posiadających roli, ale posiadających zagrodę i to nie samodzielnie, lecz na spółkę z niejakim Koczurkiem. Dudzik mógł być więc drobnym rzemieślnikiem, czy handlarzem lub utrzymywać się z pracy na rzecz plebana albo sołtystwa. Trudno go jednak zaliczać do choczeńskiej elity. Chyba że przez jego tajemnicze powiązania z organistą i wytrykusem (kościelnym), o których pisze Putek, zapewne na podstawie niedostępnych dziś ksiąg wójtowskich. 

Pewnego sprostowania wymaga jeszcze jeden fragment "Mroków średniowiecza", związany ze spaleniem plebani i osobą księdza proboszcza Sasina. Z notatki proboszcza dotyczącej pożaru jasno wynika, że szkody wynikłe ze spalenia plebani wyniosły 8.000 złotych. Tymczasem Putek dowodzi, opierając się na tej samej notatce, że proboszcz Sasin "uciułał sobie majątku na 8.000 zł, olbrzymią naówczas sumę, która przedstawiała wartość 2000 korcy pszenicy". Podana kwota 8.000 złotych, czyli strata w wyniku pożaru, nie obejmowała przecież tylko osobistego majątku ks. Sasina, ale przede wszystkim wartość spalonego budynku, będącego własnością parafii, a nie proboszcza.
Z drugiej strony proboszcz Sasin rzeczywiście posiadał lub zgromadził duży majątek własny, czy też zarządzał dużym majątkiem parafialnym, skoro pożyczał niebagatelne sumy okolicznym ziemianom i miastu Wadowice (przykład- patrz link).

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

O Choczni w książce "Klecza w latach 1939-1945"

Nakładem Wydawnictwa Księży Pallotynów "Apostolicum" ukazała się niedawno książka pod tytułem "Klecza w latach 1939-1945", której autorami są Krzysztof Opyrchał i Bogdan Szpila.
Zawiera głównie wspomnienia świadków wydarzeń z okresu II wojny światowej- opowieści ludzi mieszkających w Kleczy w okresie niemieckiej okupacji.
Choć opracowanie dotyczy Kleczy, to można doszukać się w nim także wątków choczeńskich.
Na przykład w wykazie żołnierzy urodzonych w Kleczy i uczestniczących w kampanii wrześniowej 1939 roku wymieniony jest między innymi Piotr Grzywa, syn Mikołaja i Anny, urodzony w 1909 roku w Kleczy Górnej, ale już przed wojną zamieszkały w Choczni, gdzie w 1936 roku żona Julianna urodziła mu syna Tadeusza. Piotr Grzywa został powołany do służby wojskowej jako rezerwista i brał udział w walkach na froncie jako strzelec 11 pułku piechoty. Ostatecznie trafił do niewoli niemieckiej, po czym przetrzymywano go w stalagach w Limburgu, Frankenthal i Forbach. Po wojnie nadal mieszkał w Choczni, aż do śmierci w 1964 roku.
Z kolei we wspomnieniach Władysława Serwina ze stycznia 1945 roku pojawia rodzina wysiedleńców z Choczni:
(...) Spałem przed piecem w kuchni (...) wieczorem dziesiąta godzina była jak gdzieś hukło. W oknie widać światło, a to stodoła się pali. Momentalnie nastąpiło ogromne strzelanie. Przed tym domem była nie więcej jak piętnaście kroków piwnica. To babka spódnicą się nakryła, ja porwał kurtkę, koc i lecę do tej piwnicy. Wchodzimy do piwnicy, a z tego domu za rzeczką od Góralczyka przybiegła też żona z dzieckiem, chłopczyk może miał trzy lata. I przyleciała druga, co była wysiedlona z Choczni. Też z małym dzieckiem i mężem, fes chłopisko było. On gada do mnie:
- Tyś jest chłop, ja jest chłop, z babami będziemy w piwnicy siedzieć? Uciekajmy do lasu.
Tam taki trójkąt pola jest, to my do rogu lasu uciekli. A nad nami front przechodził. Wszystko my widzieli, bo księżyc świecił, widno było od śniegu. (...)
Kilka stron dalej znów mowa jest o wysiedlonych z Choczni, tym razem we wspomnieniach Marii Maleckiej z domu Janeckiej:
Nie wiem skąd znalazła się u nas Sołtysiewiczowa (Urszula z domu Bąk - uwaga moja) z córkami Lilą (Otylią - uwaga moja), Janką i swoją matką (Bronisławą- uwaga moja). Przychodzi do naszego domu i mówi, że nie ma gdzie mieszkać. Że ich wysiedlili z Choczni, a mąż został wcielony i wyjechał z wojskiem na początku wojny. Tata ich przyjął. Całą okupację u nas mieszkali w pokoju obok warsztatu krawieckiego.
Pod koniec wojny w tym samym pokoju- Sołtysiewiczowie przenieśli się do innego - mieszkało dwóch niemieckich lekarzy. (...)
Wymieniony wyżej Bronisław Sołtysiewicz (1906-1983), mąż Urszuli, był plutonowym 12 pułku piechoty w Wadowicach, członkiem orkiestry pułkowej. Po kampanii wrześniowej 1939 roku dostał się do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, jako starszy sierżant 3 dywizji. Brał udział w kampanii libijskiej i włoskiej. Awansował na stopień chorążego i został odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami.
Na wysiedleniu w Kleczy przebywał także chocznianin Andrzej Zając, znany działacz samorządowy i polityczny, bliski współpracownik Józefa Putka. Początkowo przesiedlono go na Lubelszczyznę, ale na własną rękę przeniósł się do Kleczy, gdzie pracował w sklepie kółka rolniczego. Nie znalazłem wzmianki na jego temat w książce p. Opyrchała i Szpili, natomiast pisze o tym na przykład Józef Turała w "Kronice wsi Chocznia".
Kolejne wątki choczeńskie pojawiają się natomiast w życiorysach trzech postaci wymienionych w książce o Kleczy z okresu wojny: Tadeusza Sadowskiego, siostry Marii Małgorzaty Banaś i proboszcza z Kleczy- księdza Franciszka Miśkowca.

  • Tadeusz Sadowski "Tomo", znany jugosłowiański partyzant rodem z Babicy, na początku II wojny światowej pracował u bauera w Choczni. Od 1941 był zatrudniony w kamieniołomie w austriackim Mallnitz. Aresztowany za sabotaż uciekł podczas transportu i w 1943 roku dołączył do partyzantki pod dowództwem Josipa Broz-Tito. Uczestniczył w akcji zniszczenia kopalni rtęci w Idriji i zbiorników paliwa w Postojnej. Zginął podczas ataku na niemiecki bunkier
  • Siostra Maria Małgorzata Banaś (imię ze chrztu Ludwika) to nazaretanka,której proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 2003 roku. Po śmierci matki w 1905 roku mieszkała w Choczni u jej rodziny. W 1917 roku została przyjęta do postulatu w Krakowie, w 1918 rozpoczęła nowicjat, wraz z habitem i białym welonem otrzymała imię Maria Małgorzata. W 1926 w Grodnie złożyła profesję wieczystą. Przez 11 lat pracowała w domu sióstr nazaretanek w Krakowie, a od 1937 w Nowogródku. Jako jedyna zakonnica z Nowogródka przeżyła okupację sowiecką i hitlerowską. Po wojnie pozostała w Nowogródku, wtedy należącym do Białoruskiej Republiki Socjalistycznej w ramach ZSRR. Z braku księdza do 1956 roku samotnie organizowała tajne nauczanie katechizmu, przygotowywała narzeczonych do sakramentu małżeństwa, organizowała chrzty i pogrzeby.  
  • Ksiądz Franciszek Miśkowiec, proboszcz w Kleczy (1917-1955), wcześniej jako neoprezbiter sprawował posługę wikariusza w parafii choczeńskiej (1910-1913).  Więcej na jego temat tu- link.
Pod koniec książki kilka nazwisk chocznian zostało wymienionych również w wykazie związków małżeńskich, które zawierały w Kleczy w latach 1939-1945 osoby spoza tej miejscowości:
  • Stanisław Bąk z Choczni, który poślubił Zofię,
  • Józef Woźniak z Choczni, który poślubił Leonardę Jasińską z Wadowic,
  • Joanna (Janina) Guzdek z Choczni, która poślubiła Władysława Syskę z Przełaju,
  • Władysław Nowak z Choczni, który poślubił Jadwigę Oszustowicz z Jaroszowic.

piątek, 5 kwietnia 2019

Fotografie choczeńskich emigrantów - cz. 2


Władysław Widlarz (1921-1998) z Choczni z żoną Anną. Na emigracji w USA używał imienia Walter. Pracował dla firmy Kodak w Rochester.
Syn Antoniego i Balbiny z domu Kręcioch.


Siostra Mary Patientia Wcisło (1898-1996) ze Zgromadzenia Sióstr św. Feliksa (felicjanka). Z Choczni do USA wyjechała w 1910 roku. Przez 41 lat uczyła religii i języka polskiego w Good Counsel High School. W latach 1956-62 pełniła funkcję wikarii prowincjonalnej.
Córka Franciszka i Katarzyny z domu Guzdek.


Maria Kuś z domu Jarczak (1915-2009) emigrantka w Kanadzie - prowincja Quebec.
Córka Romana Jarczaka i Matyldy z domu Łapka, żona Andrzeja Kusia.


Franciszek Jan Ramza (1893-1967) z żoną Anną z domu Parzygnat.
Zdjęcie wykonane w 1916 roku w LaSalle w amerykańskim stanie Illinois.
Franciszek był synem Jana i Tekli z domu Widlarz, pracował jako robotnik w American Bottle Co (1917), później był właścicielem sklepu spożywczego na Bronson Street w Streator w stanie Illinois (1942).


Balbina Wyrcimaga z domu Kaczor (1907-1987)- emigrantka w Kanadzie.
Była żoną Sylvestra Wyrcimagi (od 1935 roku) i córką Ignacego Kaczora oraz Bronisławy z domu Janus. 
W Choczni zamieszkała jako dziecko, a w 1930 roku wyemigrowała do kanadyjskiej prowincji Winnipeg.
Od 1964 roku do śmierci mieszkała w miejscowości Gimli w prowincji Manitoba. Spoczywa na cmentarzu South Foley.
Fotografia z archiwum p. Baster.

środa, 3 kwietnia 2019

Eryk Münz - doktor praw

Eryk Aron Münz był synem choczeńskiego karczmarza Maurycego Münza i jego żony Zofii z domu Krieger.
Przyszedł na świat 15 października 1894 roku w choczeńskiej austerii dzierżawionej przez jego ojca.
W 1904 roku rozpoczął naukę w wadowickim gimnazjum, którą kontynuował aż do matury w 1912 roku.
Ponieważ w 1906 roku tragicznie zginął jego ojciec Maurycy, to prawną opiekę nad młodym Erykiem sprawował jego stryj Szymon Münz- znany wadowicki kupiec bławatny (prowadzący handel tkaninami).
Po maturze Münz przeprowadził się do Krakowa, gdzie począwszy od roku akademickiego 1912/13 studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W planowym ukończeniu studiów przeszkodził mu wybuch I wojny światowej. W 1919 roku Münz odebrał swoje dokumenty z UJ, a studia prawnicze dokończył w Wiedniu, uzyskując tytuł doktora praw. Tam też osiadł na stale. Mieszkał przy Hohenbergstrasse i pracował w przedsiębiorstwach przemysłowych jako urzędnik/radca prawny. W 1928 roku poślubił w Cieszynie lekarkę Berthę Auerbach, a dwa lata później urodziła się w Wiedniu ich jedyna córka Sofia.

Bertha Auerbach (1939)
W czerwcu 1938 roku Münz został zwolniony z pracy w ramach nazistowskich represji w stosunku do Żydów i mimo jego odwołań decyzja ta został podtrzymana. W związku z tym był zmuszony opuścić Wiedeń. Na krótko zamieszkał w Czechach, by następnie w czerwcu 1939 roku udać się wraz z żoną na emigrację do Anglii. 
Sofia Muenz, córka Eryka (1939)
W oczekiwaniu na przybycie córki Münzowie przebywali w ośrodku dla uchodźców Shenley w Redhill. Gdy jesienią 1939 roku wybuchła II wojna światowa Eryk Münz, jako formalnie obywatel niemiecki, został na krótko internowany przez władze brytyjskie i do listopada 1940 roku był osadzony w obozie dla internowanych. Tego losu uniknęła jego żona Bertha, która uzyskała kategorię "C", czyli uznano ją za osobę nie stanowiącą zagrożenia dla bezpieczeństwu państwa. W 1941 roku urzędowo potwierdzono jej kwalifikacje zawodowe i dyplom ukończenia studiów z Wiednia, a w 1943 roku wpisano ją do brytyjskiego rejestru medycznego
Dwa lata po skończeniu wojny Eryk Münz uzyskał angielskie obywatelstwo. Ponieważ nie znał specyfiki brytyjskiego prawa, pracował jako wolontariusz na rzecz uchodźców i kucharz oraz udzielał drobnych porad prawnych. Zamieszkiwał wówczas w Norbury Crescent w południowo- zachodnim Londynie. 


Zdjęcie wykonane po wojnie w Londynie
Od prawej stoją:
Eryk Muenz, Egon Rosenberg, Roma Huppert, Maurycy Huppert
Od prawej siedzą:
Bertha Auerbach/Muenz, Róża Rosenberg i Elza Huppert (kuzynki Eryka)
Zmarł 19 lipca 1950 roku w szpitalu St. Helier w Carshalton (hrabstwo Surrey) z powodu zakrzepicy wieńcowej. Rok później zmarła także po operacji guza mózgu jego żona Bertha. 


Bertha z córką Sofią w Londynie
Sofia, córka Eryka i Berthy, w 1952 roku poślubiła swojego kolegę szkolnego Johna Mayersa i doczekała się z nim trzech synów: Davida, Stephena i Andrewa.

W notatce wykorzystano zdjęcia i informacje przekazane przez panią Barbarę Kośmicką, a pochodzące z archiwum rodzinnego Rachel Mayers, żony wnuka Eryka. Bardzo dziękuję !


poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Badania genetyczne chocznian i ich potomków

Badanie genetyczne to stosunkowo nowe narzędzie, które możne dostarczyć ciekawych informacji nie tylko na temat pochodzenia własnej rodziny, ale i ludzi tworzących społeczność danej miejscowości, regionu, czy państwa.
Istnieją trzy rodzaje testów genetycznych przydatnych dla osób chcących dowiedzieć się o swoich przodkach więcej, niż da się to ustalić na podstawie nawet najstarszych metryk kościelnych i innych dokumentów przydatnych w tradycyjnie prowadzonych  poszukiwaniach genealogicznych.
Są to:
  • badanie Y-DNA, czyli materiału genetycznego przekazywanego z ojca na syna,
  • badanie DNA z mitochondriów, czyli materiału genetycznego przekazywanego po linii żeńskiej (matka- matka matki- matka matki matki itd.),
  • badanie DNA autosomalnego, dziedziczonego po wszystkich liniach bliższych przodków i wielu liniach przodków dawniejszych.

Co zrozumiałe test Y-DNA mogą wykonać tylko mężczyźni, ponieważ jedynie oni posiadają chromosom Y, w którym przechowany jest przekazywany z ojca na syna materiał genetyczny, wraz ze zmianami (mutacjami), które w nim zachodziły w ciągu tysięcy lat.
Według ustaleń genetyków wszyscy żyjący obecnie na świecie mężczyźni są potomkami jednego człowieka- genetycznego Adama, żyjącego kilkaset tysięcy lat temu. Oczywiście genetyczny Adam nie był jedynym żyjącym wówczas mężczyzną, ale tylko jego potomkowie przetrwali do dziś.
Kolejne mutacje, które zachodziły w Y-DNA potomków genetycznego Adama, są oznaczone kolejnymi literami alfabetu łacińskiego, a ich nosiciele tworzą tak zwane haplogrupy, czyli grupy osób pochodzących od tego samego męskiego przodka, u którego doszło do określonej mutacji.
Tak więc badając swoje Y-DNA określamy przynależność do którejś z głównych linii potomków genetycznego Adama, a w zależności od szczegółowości takiego badania umiejscawiamy się z określoną dokładnością w drzewie jego potomków.
Podobnie jest z badaniem DNA mitochondrialnego. Tu również określamy przynależność do którejś z linii potomków genetycznej Ewy, żyjącej zresztą w innych czasach, niż genetyczny Adam. Ten test mogą wykonywać zarówno kobiety, jak i mężczyźni, choć oni nie przekazują tego materiału genetycznego następnym pokoleniom.
Natomiast badanie DNA autosomalnego, dostępne dla kobiet i mężczyzn, pozwala na znalezienie krewnych ze wszystkich linii przodków.
Badania genetyczne do celów genealogicznych są popularne szczególnie w USA i tam właśnie istnieją największe ośrodki badawcze dysponujące największymi bazami osób już przebadanych, z którymi można porównywać swoje wyniki.
Badanie nie jest skomplikowane i polega na pobraniu śliny lub wymazu z wnętrza policzka. Wraz z upowszechnieniem się badań tego typu ich cena powinna ulec obniżeniu.
Obecnie koszt najtańszego badania (DNA autosomalnego) przewyższa na ogół 69 dolarów.
W amerykańskich bazach danych udało mi się do tej pory odnaleźć kilkanaście przebadanych osób, których przodkowie pochodzili z Choczni. Część z nich do tej pory zachowała choczeńskie nazwiska (Guzdek, Kręcioch, Ramenda, Wcisło). W przypadku pozostałych ich ostatni choczeńscy przodkowie nazywali się: Góralczyk+Bąk, Bąk, Wider, Widlarz, Zając+Kręcioch, Cap, Styła+Guzdek, Klos, Rokowski i Bandoła.
Oczywiście to zbyt mała grupa osób, by na podstawie jej wyników badań genetycznych wyciągać ogólne wnioski.
Rzuca się jednak w oczy, że moje pokrewieństwo z tymi osobami, ustalone  w sposób tradycyjny, czyli poprzez analizę metryk kościelnych, zostało w prawie wszystkich przypadkach potwierdzone przez badania genetyczne.
Jedynym wyjątkiem jest pewna Amerykanka nosząca używane w Choczni do dziś nazwisko i „metrykalnie” ze mną spokrewniona, której wyniki badania DNA autosomalnego nie wskazują jednak  na nasze wzajemne pokrewieństwo. W tym przypadku udało się ustalić, że jej urodzony w USA ojciec nie jest biologicznym dzieckiem chocznianina, choć nosi jego nazwisko. Wyjaśnienie tej rodzinnej tajemnicy to właśnie jeden z efektów przeprowadzonych przez jego córkę  (i przez mnie) badań genetycznych.
Co ciekawe, potwierdzenie pokrewieństwa w sposób genetyczny udało mi się uzyskać nawet w przypadku osoby, której przodek opuścił Chocznię już w drugiej połowie XVIII wieku, a nasz ostatni wspólny przodek żył w wieku XVII.
Interesujący jest też przypadek pewnego mieszkańca stanu Rhode Island, który jest dzieckiem adoptowanym i nie zna swoich biologicznych rodziców. Jego genetyczne podobieństwo do kilku potomków chocznian sugeruje, że niektórzy jego biologiczni przodkowie pochodzili właśnie z Choczni, co zawęża znacznie grono osób, które mogą być jego biologicznymi rodzicami i może przyczynić się do ustalenia ich danych.
Wydaje się, że poprzez małżeństwa zawierane dawniej w Choczni w obrębie tej samej niewielkiej społeczności doszło do wykształcenia się specyficznej populacji zbliżonej do siebie genetycznie (czyli wspólnoty osób pokrewnych) i różniącej się od mieszkańców sąsiednich miejscowości. To zresztą zjawisko występujące nie tylko w Choczni, ale również w innych okolicznych miejscowościach, widoczne na przykład w okolicach Zatora.
Cofając się w poszukiwaniach genealogicznych dotyczących mieszkańców małych miejscowości, dochodzi się zwykle do „wielokrotnych” przodków, od których wywodzimy się zarówno po linii ojca, jak i matki.
Cechy genetyczne tych „wielokrotnych” przodków są w naszym genomie szczególnie silne, ponieważ dziedziczymy je i ze strony męskiej i z żeńskiej.
Dlatego ośrodki gromadzące wyniki badań genetycznych przeszacowują zwykle stopień wzajemnego pokrewieństwa osób o choczeńskich korzeniach.
O ile na podstawie przeprowadzonych do tej pory badań genetycznych widać podobieństwo genetyczne potomków chocznian, to niewiele da się powiedzieć o ich dawnym pochodzeniu.
Przebadani Amerykanie nie są przecież tylko choczeńskiego, czy nawet tylko polskiego pochodzenia, ale jako potomkowie emigrantów w drugim, trzecim lub czwartym pokoleniu mają również anglosaskich, włoskich, irlandzkich, niemieckich, czy skandynawskich przodków.
Ci natomiast, którzy zachowali „choczeńskie” nazwiska, czyli choczeńską ciągłość genetyczną po linii męskiej, niekoniecznie wykonują droższe badania Y-DNA, pozwalające na wyciąganie wniosków co do pochodzenia po tej linii przodków.
Jedyną ciekawostką jest tu stwierdzenie występowania w Choczni rzadkiej podgrupy haplogrupy genetycznej E, oznaczonej symbolem E-V13. Męscy przodkowie tej osoby żyli w Choczni co najmniej od drugiej połowy XVII wieku. Nosiciele E-V13 według naukowców wywodzą się z Bałkanów. Obecnie E-V13 występuje dość często u mieszkańców północnej Grecji, Macedonii, Albanii i Czarnogóry. Obecność w Choczni tej podgrupy haplogrupy E pasuje do pojawienia się na tym terenie osadników na prawie wołoskim. Choć osadnicy na prawie wołoskim pojawili się w Choczni stosunkowo późno i nie należy ich utożsamiać wprost z Wołochami z Bałkanów, to jednak osoby o takim pochodzeniu mogły również wśród nich występować. W Polsce, gdzie dominują różne podgrupy haplogrupy R, które wiąże się z ludami indoeuropejskimi: Słowianami, Germanami i Celtami, nosiciele bałkańskiej E-V13 stanowią maksymalnie 2-3% męskiej populacji.
Zbadanie swojego przybliżonego pochodzenia etnicznego na podstawie wyników badań DNA autosomalnego oferuje reklamująca się ostatnio w telewizji firma MyHeritage.
Wobec mieszanego pochodzenia amerykańskich potomków chocznian można brać tu pod uwagę jedynie przebadane osoby z samej Choczni oraz ewentualnie te fragmenty ich genomu, przypisanego przez MyHeritage do określonej populacji, który jest dzielony i przez nich i przez potomków emigrantów z Choczni.
MyHeritage posługuje się jednak dość ogólnymi pojęciami i dla nich przebadany chocznianin jest na przykład w:
  • 42 % Europejczykiem z Europy Wschodniej (Polska, Białoruś, Mołdawia, część Czech, Słowacji, Rosji, Litwy, Łotwy, Węgier, Ukrainy i Rumunii),
  • 25 % Bałkańczykiem (była Jugosławia, część Grecji, Albanii, Bułgarii i Rumunii),
  • 21 % Skandynawem,
  • 12 % Bałtem (Litwa, Łotwa i Estonia).

Komentarza i wyjaśnienia wymagają zwłaszcza trzy ostatnie pozycje.
Wpływ bałkański, ujawniony też w badaniu Y-DNA, może wiązać się ze wspomnianym wyżej osadnictwem na prawie wołoskim.
W przypadku pochodzenia skandynawskiego i to w tak znacznym procencie (stosunkowo nieodległego w czasie) w grę może wchodzić okres najazdu szwedzkiego (potopu) w latach 1655-1660 i gwałty dokonywane przez szwedzkich żołnierzy na miejscowej ludności. Co ciekawe, większą obecność fragmentów genomu przypisanych przez MyHeritage Skandynawom posiadają ci chocznianie, którzy mają także przodków z miejscowości położonych bliżej Zatora i Oświęcimia, gdzie stacjonował silny garnizon szwedzki. Przez wspomniany już efekt „wielokrotnych” przodków ta domieszka mogła ulec wzmocnieniu i przetrwać w tak znacznym procencie do dziś. Kolejną ciekawostką jest fakt, że te same „skandynawskie” fragmenty genomu stwierdzono u potomków żydowskich mieszkańców Choczni.
Natomiast w przypadku obecności domieszki bałtyjskiej jedynym domysłem jest stacjonowanie w okresie zimowym (tak zwana hiberna) wojsk koronnych w Choczni w XVI i XVII wieku i dzieci z mieszanych związków choczeńskich kobiet z towarzyszami pancernych chorągwi i członkami ich pocztów. O takich związkach wspominał w swoich opracowaniach Józef Putek,  a na ich ślady trafiamy także w starych choczeńskich zapisach metrykalnych.
Dokładniejszych danych niż MyHeritage usiłują dostarczyć tak zwane kalkulatory genetyczne. Uzyskane w nich wyniki bywają bardzo rozbieżne. W dużym stopniu zależą od tego, z jakimi populacjami możemy się w nich porównać i w jakim stopniu rzetelnie dobrany został ich skład.
Ogólnie rzecz biorąc, nieliczni przebadani chocznianie wykazują w nich najmniejszy dystans genetyczny w stosunku do współczesnych Słowaków, następnie Czechów, a dopiero na trzecim miejscu Polaków. Jeżeli kalkulator nie uwzględnia Czechów i Słowaków, to populacją najbliższą przebadanym chocznianom są Ukraińcy z okolic Lwowa, a na drugim miejscu Polacy. W kalkulatorze uwzględniającym populacje regionalne przebadani chocznianie różnią się dość znacznie od Polaków z Podkarpacia i Polaków z okolic położonych na północ od Krakowa.
W stosunku do odległych w czasie populacji chocznianie są zapewne, tak jak i pozostali Polacy, mieszanką w różnych proporcjach: ludów pojawiających się w Europie w epoce brązu, rolników z epoki kamiennej oraz europejskich łowców-zbieraczy.
Badania genetyczne do celów genealogicznych i populacyjnych stale się rozwijają i z czasem uzyskane za ich pomocą wnioski będą z pewnością bardziej miarodajne.