piątek, 12 kwietnia 2019

Wspomnienia Ryszarda Woźniaka o dziadku

Fragment wspomnień zmarłego w ubiegłym roku Ryszarda Woźniaka, który dotyczy jego dziadka Piotra Bandoły (1866-1950).

Dziadek nasz Piotr Bandoła (...) będąc młodym chłopcem pasał krowy i chodził do szkoły,  a potem, gdy już był młodzieńcem jeździł konną furmanką po węgiel dla handlarzy żydowskich do dalekich kopalń w Libiążu lub w Brzeszczach. W ten sposób zarabiał trochę pieniędzy na utrzymanie rodziny, gdyż w tych czasach była wielka bieda i niedostatek. Kultura upraw rolnych była bardzo niska i trudno było wtedy wyżyć nawet z dzięsięciomorgowego gospodarstwa licznym na owe czasy rodzinom.
Nadszedł jednak czas, że trzeba było się zastanowić nad zdobyciem jakiegoś zawodu dającego możliwość ugruntowania sobie przyszłości. Wtedy to młody Piotr postanowił zostać murarzem, a potem przeszedł specjalny kurs, po ukończeniu którego otrzymał nominację na majstra murarskiego, czyli tak zwanego palera. 
(...) Rok 1914 zapisał się czarnymi zgłoskami w dziejach ludzkości. Wydarzenia w Sarajewie przyspieszyły wybuch I wojny światowej, która zatopiła świat w morzu krwi i nieszczęść i nie oszczędziła cierpień żadnej rodzinie. Dziadek, jak wielu mężczyzn, otrzymał powołanie do armii austriackiej i został wysłany na front. (...) Można chyba powiedzieć, iż do dziadka uśmiechnęło się szczęście, gdyż jeszcze w okresie działań wojennych został zdemobilizowany, ponieważ ukończył wtedy 50 lat i zgodnie z obowiązującą ustawą mógł wrócić do cywila. (...) Oprócz murarki jego domeną było gospodarstwo rolne. Dziadek Piotr był typem prawdziwego wiejskiego gospodarza, który znał swoją godność, nosił się z powagą i wyznawał zasadę, że "dobre twoje- dobre moje", co w dużej mierze odnosiło się do spotkań w świątyni Bachusa (miejscowej austerii).
Typowy strój gospodarski, a więc przestronny surdut zwany kapotą, szerokie spodnie wpuszczone do butów z cholewami oraz sumiaste wąsy, które zawsze podkręcał, dodawały mu dostojeństwa i powagi. To sprawiało w sumie wrażenie, że miał w sobie coś z Boryny. Jego wygląd zewnętrzny, pełne godności zachowanie oraz rozwaga i trafność sądu kojarzyły się nieodparcie z cechami Reymontowskiego bohatera. Do jego popularności przyczyniał się ponadto fakt, że był on, jak już wspomniałem mistrzem murarskim, co w jeszcze większym stopniu przydawało mu miru i znaczenia we wsi. Nauczył on wielu murarskiego fachu.(...) Stopniowo 
jednak z biegiem czasu zrezygnował z murarki na rzecz pracy w polu. Jego codzienną ewangelią była praca na roli, do której był przywiązany głęboko. Krajał uparcie lemieszem gliniaste skiby i chociaż słoneczko rzucało na ziemię ostatnie promienie, nie odrywał utrudzonych dłoni od swego pługa. Rano skoro świt brał na ramię wyklepaną uprzednio kosę, szedł w pole i siekł jak zwykle z powagą koniczynę, bądź zboże, nie zwracając uwagi na przypiekające lipcowe słońce. 
Podziwiali też ludzie ową Bandołowską zachłanność pracy , a i Mama opowiadała, że dobrze musiała się natrudzić, aby na czas odebrać skoszony przez niego pokos. Kiedy dziadkowi przyszła ochota na papierosa, to aby nie tracić czasu wołał:
- Przysiec że ta Maryś, a jo se zakurze.
Wtedy Mama brała kosę niczym chłop, położyła pokos i odebrała, a w tym czasie dziadek skończył "zakurkę". Sąsiedzi widząc to mawiali:
- Te Bandoły zażarte i do roboty i do zabawy !
A była to rzeczywiście prawda.
W niedzielę po całotygodniowym trudzie paler Bandoła obchodził swe poletka i rozmiłowanym okiem spoglądał na kołyszące się w lekkim podmuchu wiatru łany zbóż, na równo okopane zagony kwitnących ziemniaków, w które wsiąkło tyle potu i znoju.
Wieczorem po pracowitym dniu cała rodzina zasiadała do kolacji i wtedy z misek znikała kasza z grochem podlana obficie mlekiem. Słychać było tylko grzechot łyżek, bowiem prowadzenie rozmów przy jedzeniu było surowo zakazane. Dopiero wówczas, gdy dziadek odłożył swoją łyżkę, obtarł sumiaste wąsy i powiedział "liganckie"- było znakiem, że wieczerza skończona. Potem kładziono się spać, by skoro świt znów wyruszyć w pole na kolejny pracowity dzień.
W tych czasach dziadek już dawno rozstał się był ze swoim palerstwem, które było osobnym rozdziałem w jego życiu i stanowiło niemal legendę. (...) I tylko czasem kompani dziadka, zasiadający w dawnej austerii, przy kielichu byli wdzięcznymi słuchaczami, jak to dawniej się murowało i ...popijało.
Wbrew swemu rozważnemu usposobieniu dziadek miewał czasami odruchy ułańskiej wręcz fantazji. Jadąc w pole drogą, która prowadziła przez tory kolejowe, widział wyraźnie nadjeżdżający pociąg. Wtedy podcinał siarczyście konie batem, podciągał lejce i brawurowo, w pełnym galopie "przelatywał" przez szyny, ocierając się niemal o lokomotywę. Kiedy na to patrzyłem, zdawało mi się, iż ani chybi wpadnie pod pociąg i wtedy będzie zgubiony bez ratunku. Zamykały mi się oczy przerażone, ale gdy po chwili usłyszałem donośny głos dziadka: 
- Wio psiakrew !
oddychałem z ulgą, wiedziałem bowiem, że znów uniknął śmierci.
(...) Dziadek wysoko cenił pracę, ale miał też w tym względzie duże wymagania. Na zakup nowych butów, ubrania, tudzież innej odzieży trzeba było sobie zasłużyć. Ale jeśli Bożej pomocy i własnemu wysiłkowi wybraniec losu rzeczywiście na coś zasłużył, ofiarowanie zakupionego przedmiotu odbywało się bardzo uroczyście. Dziadek- mistrz ceremonii zasiadał z patriarchalną powagą za stołem, wzywał do siebie owego szczęśliwca, wręczał mu prezent i mówił z łaskawością:
- Mos ! A patrz i rób !
podtykając z godnością swa rękę do pocałowania. Wówczas obdarowany cmokał zamaszyście "w mankiet" dostojnego ofiarodawcę i spoglądał z nabożeństwem na otrzymany przedmiot, przysięgając sobie zarazem w duchu, że odtąd będzie więcej pracował jak dotychczas.
Jeśli chodzi o zamiłowanie "kulturalno- oświatowe", dziadek czytywał gazety, aby móc zabrać głos w gronie starszyzny wioskowej przy kuflu piwa w gospodzie. Tam bowiem panowała odpowiednia atmosfera do tego rodzaju dysput. Natomiast książek raczej nie czytywał. Pewnego rodzaju zobaczył książkę, którą czytała Mama, o melodramatycznym nieco tytule "Przez miłość do nędzy". Zaintrygowany zabrał się z zainteresowaniem do czytania. Nie wiadomo, czy przeczytał ją do końca, wszelako zapewne pod wpływem treści tej książki zaczął Mamie przymawiać:
- No widzis Marysiu- przez miłość do nędzy. 
Była to wyraźna aluzja do tego, że kiedy zamierzano mamę wyswatać z majstrem szewskim Kublinem w Wadowicach, to nie chciała nawet o tym słyszeć, albowiem kochała Ojca.
(...) Nieprzewidziane koleje losu sprawiły, iż dziadkowie podjęli dosyć drastyczny zamiar. Był to rok 1938. Od dłuższego czasu nasilały się nieporozumienia między nimi, a sąsiadami. Obwiniały się obydwie strony, mnożyły się zarzuty, uciekano się do różnych, nie tylko słownych argumentów. W końcu doszło do tego, że dziadkowie zdecydowali się sprzedać swoją gospodarkę i przenieść na tak zwany Pagórek Malatowski, aby tam zamieszkać. Życie jednak lubi płatać niespodzianki- okazało się późniejsza ich sąsiadka L. była prawdziwą jędzą, która im zatruwała żywot. Gdy chodziliśmy do nich na Pagórek, babka z żalem wspominała lata spędzone na Bandołówce, ale cóż- nie można było odwrócić biegu wydarzeń.
Potem przyszła wojna i wysiedlenie, lecz Opatrzność Boża pozwoliła dziadkowi wrócić szczęśliwie do swego gniazda.
Będąc już dorosłym odwiedzałem dziadka- był on podówczas już sędziwym staruszkiem. Spoglądając na mnie i uśmiechając się melancholijnie mówił:
- Ja dziecko, jak ten czas leci. Tyś już jest kawaler, a mnie te osiemdziesiąt lat tak przeleciało, jakbyś te drzwi otworzył i zamknął.
(...) Dziadek mimo swego sędziwego wieku trzymał się nad podziw dobrze. (...) A wypiwszy sobie "głębszego" opowiadał o dawnych palerskich czasach i powtarzał swoje ulubione powiedzenie: "hosa ! hosa!". Zawsze w takich przypadkach budziła się w nim energia, stawał się wtedy ożywiony, jakby powracał w tym momencie wigor i fantazja z minionej przeszłości.
Lecz przyszedł czas, że srebrna nić żywota głównego bohatera naszej opowieści zaplątała się w nożyce mściwej Mojry. Nastąpiło to w lipcu 1951 roku, ale całkiem niespodziewanie, bowiem dziadek nie chorował wcale. Wyszedł na pole, aby przynieść drewienek do pieca, a później usiadł na ławce i za parę minut już nie żył. Babka wołała go na obiad, ale wtedy już dusza jego pukała do niebieskiej bramy Bożego klucznika.
Tak skończył swoją ziemską wędrówkę nestor rodu Bandołowskiego- dziadek Piotr, który w chwili zgonu miał 85 lat.

Piotr Bandoła, dziadek Ryszarda Woźniaka, to jeden z trzech znanych majstrów murarskich z Choczni o tym samym imieniu i nazwisku. Został zapamiętany szczególnie jako budowniczy kościoła w Osieku w latach 1904-1907.
Był dwukrotnie żonaty:
  • z Anielą Katarzyną z domu Widlarz (1873-1915), z którą miał cztery córki (Balbinę, Katarzynę Anastazję, Marię i Heleną) oraz sześciu synów (Maksymiliana, Ferdynanda, Stanisława, Kazimierza, Jana i Władysława),
  • z Katarzyną z domu Sordyl z Kaczyny (1889-1970), z którą miał czworo dzieci: Józefa, Piotra (późniejszego choczeńskiego sołtysa), Franciszkę i Teresę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz