czwartek, 28 lipca 2022

Kolarze w Choczni galicyjskiej, międzywojennej i powojennej

 

Historii kolarstwa w rejonie Wadowic poświęcona jest publikacja Andrzeja Nowakowskiego „Kolarstwo szosowe na ziemi wadowickiej. Na 120-lecie kolarstwa w Polsce (1886-2006)” oraz artykuł Artura Kurka „Zorganizowany ruch kolarski w Wadowicach w dobie autonomii galicyjskiej”.

Według tego, co piszą Nowakowski i Kurek, pierwszy kontakt mieszkańców Choczni z rowerem i rowerzystami miał miejsce zapewne w Wadowicach, być może już w 1886 roku, kiedy to kilkuosobowa grupa krakowskich kolarzy odwiedziła miasto nad Skawą. Natomiast latem 1893 roku członkowie miejscowego Sokoła organizowali zarówno częste wycieczki na bicyklach, jak i odpłatne kursy jazdy na wysokich i niskich bicyklach, czyli rowerach starszego typu z jednym wyższym kołem i nowszych, podobnych do współczesnych,  w których koła były równej wielkości. 30 stycznia 1894 roku, gdy liczba umiejących jeździć na rowerze wzrosła do 8 osób, przy wadowickim Sokole utworzono  Oddział Cyklistów, działający prężnie przez kolejne kilkanaście lat. Jego członkami byli przede wszystkim przedstawiciele klasy średniej, bez robotników i chłopów oraz wyższych warstw społecznych. Członkowie Oddziału Cyklistów urządzali sobie oczywiście wycieczki po okolicy, a zmierzając do Andrychowa, czy Białej musieli po drodze mijać Chocznię. Nie organizowano jednak wyścigów kolarskich określanych wtedy jako gonitwy cyklistów.

 Ani Nowakowski, ani Kurek, nie wspominają jednak nic o najstarszym znanym mi przejeździe kolarzy przez Chocznię w 1893 roku. Informację o tym fakcie zamieściło wiedeńskie pismo „Radfahr-Sport”, poświęcone wyłącznie kolarstwu, już w swoim pierwszym próbnym numerze z 1 października. Przeczytać w nim możemy, że 17 sierpnia 1893 roku klub rowerowy z Mährisch Neustadt, czyli dzisiejszego Unicova pod Ołomuńcem na Morawach, zorganizował rowerowy przejazd sztafetowy na trasie Ołomuniec-Kraków, którego trasa wiodła między innymi przez Cieszyn, Skoczów, Bielsko, Chocznię, Wadowice i Kalwarię. Kolarze przekazywali sobie torbę z depeszą, która miała ostatecznie dotrzeć do dowództwa korpusu armii austriackiej w Krakowie. Start w Ołomuńcu nastąpił o 5.00 rano. Przejazd przez Morawy nie był pozbawiony pewnych trudności i niespodzianek- jeden z biorących udział w sztafecie stracił nieco czasu oczekując na przejazd pociągu pod zamkniętymi szlabanami kolejowymi, a inny wpadł do rowu i się dotkliwie poranił. Ponadto jazdę utrudniał przeciwny wiatr. O 11.42 sztafeta dotarła do Cieszyna, gdzie torbę z przesyłką przejęli miejscowi członkowie Męskiego Stowarzyszenia Rowerowego. O 13.52 na kolejną zmianę sztafety wyruszył z Białej Krakowskiej p. Tuch z Krakowskiego Klubu Rowerzystów, który po przejeździe przez Chocznię przybył do Wadowic. Tu okazało się, że następny uczestnik sztafety nie stawił się z powodu choroby i Tuch musiał kontynuować jazdę do Kalwarii. Trasę Biała-Kalwaria (58 km) pokonał w 2 godziny i 37 minut. O 18.17 depeszę przewożoną przez kolarzy otrzymał w Krakowie na ulicy Karmelickiej 34 kapitan sztabu generalnego von Muenzel, a o 21.00 odbył się uroczysty bankiet w Hotelu Pod Różą. Cały przejazd zajął kolarzom 13 godzin i 17 minut, czyli biorąc pod uwagę przebyty dystans (238 km), ich średnia prędkość wynosiła prawie 18 kilometrów na godzinę.

 



Kolejna relacja o przejeździe na rowerze przez Chocznię pochodzi z „Oesterreichische Touring-Club” z 1900 roku. Tym razem był to przejazd solowy w wykonaniu kapitana Franza Sokolla, który barwnie opisywał go na łamach w/w pisma. Sokoll wyruszył z Przemyśla, a jego celem były Litomierzyce w zachodnich Czechach. W bliższe nam okolice przybył 14 października. Trasę od Myślenic opisywał w ten sposób:

Od Myślenic okolica jest przepiękna, po obu stronach drogi jest wiele gór z gęsto zalesionymi grzbietami, zwłaszcza po lewej stronie góry wznoszą się na ładną wysokość. Z wielu miejsc na drodze widać stromo opadające na północ gołe grzbiety Babiej Góry, która z gęsto zalesionych grzbietów Beskidów unosi wyzywająco głowę na tle chmur. Obszar staje się bogaty w krajobrazy, jeśli zobaczysz Kalwarię, słynne galicyjskie miejsce pielgrzymkowe. Na szczycie dość stromej zalesionej góry można zobaczyć piękny i duży klasztor, kościół gotycki z dwiema wieżami, od wschodu w kierunku Cevronka (Cedronu- uwaga moja) liczne kaplice, których białe ściany tworzą przyjemny kontrast ze wspaniałą zielenią leśnych jodeł. Naprzeciwko na wschodnim brzegu Cevronka wznosi się zalesiony szczyt z ruinami Zamku Lanckorońskiego, którego gruzy są widoczne nad wierzchołkami jodeł.

15 października w drodze z Wadowic do Frydka-Mistka Sokoll przejeżdżał między innymi przez Chocznię, której wprost nie poświęcił jednak ani słowa w swojej relacji, choć odnoszą się do niej jego pewne ogólne uwagi i spostrzeżenia. Tego dnia Sokoll zanotował między innymi:

Gdy wypoczęty po zdrowym śnie opuszczałem gościnne progi Hotelu „Herrenhaus”odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że w nocy padało. Podczas wyjazdu z Wadowic zauważam, że dziki południowo-zachodni wiatr ma do mnie szczególną życzliwość, susząc mokrą szosę. (…) Na szczęście nie padało zbyt mocno, więc droga szybko wyschła, ale musiałem sam walczyć z wiatrem. Poza tym droga nie była w najlepszym stanie- prawie cały odcinek z Wadowic do Białej był wyboisty i z wyjątkiem równego odcinka koło Kęt wymagał podjazdów pod górę i zjazdów. Malownicze uroki tej zalesionej górskiej okolicy pozostawały chwilami zamknięte dla mojego wzroku, ponieważ przez pokonywanie grzbietów podnóża Beskidów odczuwałem lekkie pragnienie, w pełni wynagrodzone jednak przez wgląd w ten górzysty region. Trasa przebiegała wzdłuż uroczo położonego Inwałdu i przez Andrychów u stóp skały (?), przechodząc przez Kęty, gdzie droga w dolinie Soły biegła prosto na południe. (…) Granicę śląską, linię rozgraniczającą Europę i Pół-Azję przekroczyłem 16.10, trzy dni po moim wyjeździe z Przemyśla. Podczas jazdy zauważyłem, że im dalej na zachód, tym wyraźniej zauważalne jest większe uporządkowanie. Podczas gdy na początku podróży większość wiejskich domów było w bardzo opłakanym stanie, często zniszczone, wykonane z drewna lub z niepalonej cegły i kryte luźna słomianą strzechą, to warunki zauważalnie poprawiają się zwłaszcza za Wadowicami. Domy robią już solidne wrażenie, są to albo stylowe chałupy z bali albo bardzo solidne murowane domostwa z wypalonych cegieł. Również miasta na zachód od Wadowic sprawiają wrażenie normalnych miast, a nie jak np. Radymno, Sędziszów, czy Ropczyce, które można odróżnić od okolicznych wiosek tylko tym, że są nieco większe i posiadają kilka ładnych murowanych budynków użyteczności publicznej. Jeśli przy wjeździe do takiego „miasta” nie byłoby tabliczki z jego nazwą, to spokojnie mogłoby ono przynależeć do gminy wiejskiej. Warunki poprawiają się, im bardziej zbliżasz się do granicy galicyjsko-śląskiej.

 

Kolarz z 1900 roku

O wyścigu kolarskim przez Chocznię w okresie międzywojennym donosiła „Lutnia Szkolna”- ilustrowane czasopismo literacko-artystyczne. 17 czerwca 1928 roku w ramach święta Przysposobienia Wojskowego odbył się „bieg kolarski” na trasie Wadowice- Chocznia-Inwałd, w którym brała udział kolarska drużyna wadowickiego gimnazjum. Pierwsze miejsce zajął Banach, drugie Pękala, a trzecie Golonka.

 Po wojnie w 1950 roku przez Chocznię wiodła trasa Wyścigu Pokoju po raz pierwszy nazwanego właśnie w ten sposób. Szeroka kadra Polski już wcześniej rywalizowała na fragmentach trasy przyszłego wyścigu, przejeżdżając przez Chocznię w dniu 18 kwietnia. 4 maja uczestnicy Wyścigu Pokoju mieli do pokonania etap z Chorzowa do Cieszyna o długości 194 km. Do Choczni wjechali od strony Wadowic o 13.10. Posuwali się w stronę Bielska w tumanach kurzu. Był to najwolniejszy etap w całym wyścigu, ale decydujący o losach tej majowej imprezy i bardzo pechowy dla Polaków. Większość mieszkańców Choczni miała wówczas pierwszą w życiu okazję, by zobaczyć wielobarwny peleton kolarzy. Jak pisze Andrzej Nowakowski  w artykule „Wyścig Pokoju w Wadowicach i w powiecie wadowickim w 1950 roku- suplement do historii wadowickiego kolarstwa”:

W zamyśle organizatorów wyścig ten dla wielomilionowej widowni, zwłaszcza wiejskiej i małomiasteczkowej miał być symbolem „awansu społecznego” tego środowiska, a zarazem widomym znakiem upowszechniania kultury fizycznej w nowym ustroju. Wrzawa wokół Wyścigu Pokoju miała być środkiem dla odwrócenia uwagi opinii publicznej od nowych bolesnych krzywd i niesprawiedliwości, jedynie częściowo ujawnionych i potępionych w 1965 roku i w latach następnych.

 Cztery lata później okazją do wzmianki gazetowej o kolarstwie i Choczni było Święto Dziesięciolecia Polski Ludowej. Z tej okazji sportowcy województwa krakowskiego podejmowali szereg zobowiązań, podejmując się w nich pobicia rekordów życiowych i zrzeszeniowych, postanawiając znacznie zwiększyć szeregi uprawiającej sport młodzieży, czy stając do budowy nowych obiektów sportowych. Wśród nich znalazł się także Zdzisław Ochman z Ludowego Zespołu Sportowego Chocznia, który zobowiązał się pobić rekord powiatu wadowickiego w kolarstwie, o czym pisała „Gazeta Krakowska” z 4 lipca 1954 roku, niestety nie podając żadnych szczegółów, na czym bicie tego rekordu miało polegać. Wspomniany Zdzisław Jan Ochman urodził się w Choczni w 1930 roku, jako syn Jana i Franciszki z domu Wykręt.

 W tym samym 1954 roku po raz pierwszy przez Chocznię przebiegała trasa wyścigu kolarskiego Tour de Pologne. 3 września etap z Poronina do Bielska został podzielony w ostatniej chwili na dwie części ze względu na zły stan drogi z Głogoczowa do Wadowic. Na tym odcinku kolarzy przewieziono samochodem, po czym wyruszyli na rowerach na ostatnie 38 kilometrów, na których odnotowano aż 30 defektów rowerów, a niektórzy kolarze stracili przez to od 4 do 7 minut. Kolejny raz uczestnicy Tour de Pologne przejeżdżali przez Chocznię 17 września 1958 roku. Sprawozdawca „Przeglądu Sportowego” informował później czytelników, że na przestrzeni od Andrychowa do Wadowic co 100 metrów szosę przecinały napisy mające dopingować faworyzowanych kolarzy. Licznie zgromadzeni kibice już pół godziny przed przejazdem peletonu mogli wysłuchać komunikatów o sytuacji na trasie, które podawała załoga radiowozu organizatorów. Rozdawano również foldery z programem wyścigu.

poniedziałek, 25 lipca 2022

Choczeńska kronika wypadków - część XVII

 "Nowiny" z 18 listopada 1905 roku podawały podobną informację, co "Deutsches Volksblatt" z 21 listopada tego samego roku (link):

Wypadek na kolei

Z Wadowic donoszą: Na tutejszej stacyi kolejowej najechał onegdaj pociąg osobowy nr 2.365 na konia z wozem, należącym do Władysława Widlarza z Choczni. Koń został ciężko pokaleczony, a wóz rozleciał się w drobne kawałki. Powodem wypadku było pozostawienie konia z wozem bez dozoru. 

----

Z kolei "Nowiny" z 27 lipca 1911 roku informowały:

W Choczni u Katarzyny Czech zajął się budynek mieszkalny, a ogień, dzięki energii komendanta straży pożarnej w Choczni, zlokalizowano.W Brodach ad Kalwarya budynek mieszkalny i budynki gospodarcze ze zbiorami Kołodzieja w samo południe spaliły się do szczętu — przytem spaliła się krowa, świnia i pies na łańcuchu. Dnia 23 b. m. spalił się w Wożnikach dom Sobków z całem urządzeniem o 10 rano. W tym samym dniu w Skawcach obrócił pożar w perzynę 18 domów ze stogami siana, zboża i wszelkiem urządzeniem, t. j. 1/5 część całej wioski.

----

O następnych pożarach w Choczni napisano w "Nowinach" z 22 sierpnia 1912 i 7 czerwca 1913 roku:

 W ubiegłym tygodniu zniszczył pożar kilka zabudowań gospodarskich we wsi Chobot koło Wadowic — z dymem poszły dotychczasowe zbiory. Szkoda nie była ubezpieczona. Pożar wznieciło uderzenie pioruna podczas szalejącej nad okolicą burzy. W tym samym czasie w pobliskiej wsi Tarnawie zabił piorun kobietę, uderzając w dzwonnicę kaplicy, w której zabobonna wieśniaczka dzwoniła „dla rozpędzenia chmur". W Choczni zniszczył pożar realność p. Józefa Zielińskiego, który po powrocie z Ameryki urządził sobie piękne gospodarstwo. Ubezpieczone było w tow. „Wisła", które dotąd nie wysłało komisyi, mimo, że od pożaru minęło już sporu czasu. W Wadowicach zapalił się d. 16-go bm. w realności 1. 88 w Rynku skład rupieci. Pożar groził rozszerzeniem się, mieszkańcy jednak nie wezwali straży, ale przez dwa dni gasili sami ogień — na próżno. Dopiero trzeciego dnia, kiedy ogień począł się wzmagać zawiadomiono straż, która pożar ugasiła. Niebezpieczeństwo było wielkie, zwłaszcza, że w kamienicy tej i dwu sąsiednich (jednego właściciela) niema studzien.

----

 Z Wadowic donosi nasz korespondent:

W Choczni, gminie odległej 3 km od Wadowic, po zburzeniu starego budynku mieszkalnego i stajni, przeniósł Andrzej Zając, woźny sądowy, całe urządzenie domowe i sprzęty do stodoły, gdzie dnia 29 bm o godzinie 12 w południe, wskutek nieostrożności robotników powstał w stodole tej pożar, w której spaliło się wszystko mienie Zająca. Szkodę oszacowano na 2000 koron. W trzy dni w tej samej wsi spaliło się gospodarstwo Widlarza, a równocześnie spalił się w Inwałdzie budynek, w którym 5-letnie dziecko poniosło śmierć w płomieniach.

----

Na koniec o pożarze, do którego nie doszło wprawdzie w Choczni, ale w opisie którego przewija się (w negatywnym świetle) chocznianin Antoni Pindel:

 W dniu 14-go lipca b. r. w Lipniku o g. wpół do 11-tej w nocy, wybuchł pożar szkolnego budynku przy 5-cio klasowej szkole niemieckiej, który doszczętu zgorzał. Przyczyna pożaru była następująca : Jak już kilkakrotnie w gazetach pisano, że kierownikiem tej to szkoły jest niejaki Antoni Pindel z Choczni rodem, polak ale dla judaszowkiego grosza duszą i ciałem oddany na usługi niemcom, posiada zaufanie i cieszy się ichże opieką za to, że w germanizacyi polskiej dziatwy w jego szkole jest mistrzem, według życzenia prusaków. Zato mu ta krzyżacka mać płaci z funduszów gminnych dodatku do jego stałej pensyi 500 K. rocznie i opał. Mając podostatkiem suchego opału — małżonka jego chcąc urządzić kąpiel dla siebie i dzieci swoich, rozpaliła o godzinie 1 i z południa, palił się aż do godziny 8 wieczór, przezto rozpalił się nietylko piec, ale i nawet i komin i wskutek gorąca wybuch pożar. Gdyby taka pani Pindlowa, za swoje pieniądze opał kupowała, myślę żeby go lepiej szanowała; ale że opał zadarmo, paliła całe półdnia gdyby w piekle tak ostrożną niebędąc, aż budynek spaliła. Spaliło się 25 ław szkolnych, które Wielmożna p. Pindlowa kazała z klas wynieść do stodoły spalonego budynku. Przez nieostrożność, naraziła gminę jak i sąsiada p. W. Rytko na znaczną szkodę, a kto odpowie za te szkody, wykaże śledztwo. ("Obrona Ludu" z 29 lipca 1906 roku)


czwartek, 21 lipca 2022

Ilustrowane wspomnienia Jana Latochy z wysiedlenia

Coraz częściej dochodziły sygnały o wysiedleniu ludności z terenów przyłączonych do Rzeszy. Tak się złożyło, że żona naszego wujka Filka Jana / brata mamy/ była siostrą żony dr Putka, a ten jak wiadomo jako polityk, pisarz i prawnik miał rozległe kontakty i sondował, co Niemcy zamierzają robić. W późniejszym okresie był aresztowany i siedział w Oświęcimiu, ale to po pierwszej fali wysiedlenia. Mieliśmy więc dostęp do tych złowrogich nowinek, które nam przekazywał wujek, a mieszkał również w Choczni opodal domu Putka. Te wiadomości pozwoliły nam na poczynienie pewnych przygotowań, a więc pakowanie odzieży, bielizny, przygotowanie toreb, zgromadzenie trochę suchego chleba, cukru, suszonej słoniny itp. Wszyscy się łudzili, że może do tego nie dojdzie, ale niestety nadzieja prysła 12.12.1940r. ok. 5-tej, kiedy to rozległ się łomot do drzwi i okien.  Niemcy w mundurach, niektórzy mówiąc łamaną polszczyzną, nakazali nam, aby do pół godziny przygotować się do wymarszu. Zabrać ze sobą można było tylko taki bagaż, aby nie przeszkadzał w marszu do punktu zbiórki. Trudno opisać wrażenie, jakie to polecenie wywołało na nas, zapanowało milczenie, pamiętam pobladłe twarze i w oczach rozpacz. Nie wiadomo było, co brać ze sobą, odzież, pościel, garnki czy żywność. Mama nie zapomniała o zwierzętach, zadała im paszy i zaniosła pożywienie psu do budy. Był to duży, kudłaty pies Bukiet i bardzo przywiązany do nas, o podpalanej maści. Wyznaczony czas na pakowanie minął szybko i wyruszyliśmy z domu, jak się okazało na cztery lata.  Popędzani przez Niemców, razem z sąsiadami, posypywał śnieg, ziemia była zamarznięta. W drodze spotkaliśmy grupki ludzi z wiadrami i miotłami, a byli to chyba Żydzi, którzy mieli za zadanie posprzątać po nas i przygotować miejsce dla nowych lokatorów, bauerów, sprowadzonych ze wschodnich kresów. Na zbiórkę wyznaczono plac obok starej remizy, nieopodal kościoła. Tam odbyło się sprawdzenie obecności i załadunek na ciężarowe samochody. Nie obyło się bez poszturchiwań, krzyków, nie zawsze bowiem mieściły się całe rodziny do jednego samochodu. Przewieziono nas do szkoły podstawowej w Wadowicach na Plantach. Mieszkańcy Wadowic przyglądali się całej operacji ze zdziwieniem. Czasem ktoś przywiązał jakąś kartkę do kamienia i sprytnie rzucił poza płot w celu przekazania rodzinie jakiejś ostatniej wiadomości. W szkole tej przesiedzieliśmy 3 doby. Trzeba wspomnieć o okropnych warunkach, jakie wytworzyły się po zajęciu sal i korytarzy przez tyle osób.  Nie dość, że było zimno, to jeszcze zapchała się kanalizacja i wszystkie nieczystości lały się z górnych pięter schodami w dół. Na trzeci dzień w środku nocy nastąpiła ewakuacja aleją w kierunku stacji PKP. Cała operacja była przeprowadzona pod osłoną nocy i w sposób dość brutalny. Popychaniom, a nawet uderzeniom kolbami karabinów nie było końca aż do załadowania nas do pociągu osobowego. Pamiętam, że nasz i sąsiadów dobytek był pokładziony byle jak, a my siedzieliśmy na tych tobołkach niemal pod samym dachem. Wyruszyliśmy tej samej nocy w nieznanym kierunku. Jechaliśmy przeważnie nocą – w kierunku Krakowa – do Radomia – Łodzi – Dęblina i znów do Łodzi a stamtąd do stacji docelowej – Nałęczowa. Wędrówka ta trwała 4 lub pięć dni. Jedynym ciepłym posiłkiem była woda z tzw. tundra czyli zbiornika lokomotywy. Sam zapach tej wody wystarczył, by zrezygnować z użycia jej. Był taki przypadek, że gdy pociąg nad ranem zatrzymał się przed semaforem jakiejś stacji, to Niemcy, którzy nas konwojowali, zatrzymali Żyda wiozącego bańki z mlekiem. Zabrali mu to mleko i zachęcali dzieci, by się posiliły. Mało kto korzystał z tej oferty. W Nałęczowie przed stacją też był przygotowany dla nas posiłek, była to jakaś zupa w kotle, ale niestety gotowana dzień wcześniej. W pobliżu stało szereg sań zaprzężonych w konie, śnieg bowiem był duży. Pojazdy te były   przeznaczone na rozwożenie nas po okolicznych wsiach. Kilka godzin trwało rozdzielanie wysiedlonych pomiędzy sołtysów. Nas zabrano do wsi Paulinów, pojechała tam też sąsiadka Ligęzowa (właściwie Ligięzowa- uwaga moja) z dwójką dzieci w naszym wieku. Ojciec ich po kampanii wrześniowej przedostał się do Armii Andersa i powrócił dopiero po wojnie. 

 


Jechaliśmy saniami jakieś 3 km. Dokuczał mróz i wiał przykry wiatr. Wspomnianą Ligęzową zabrał w całości z dziećmi gospodarz – Komsta, a my pod wieczór dotarliśmy do sołtysa, - Usarka. Zaraz zwołano zebranie i naradzano się kilka godzin, co z nami zrobić. Była to mała wioska licząca ok. 23 gospodarstwa, domy położone wzdłuż drogi na odcinku ok. pół km. Zabudowania ogrodzone płotem z desek. Wielkość gospodarstw wahała się od kilku do kilkunastu ha. Wcześniej przydzielono im już wysiedlonych z poznańskiego – wdowę z 3 dzieci. Nie trzeba dodawać, że nam po takiej poniewierce o głodzie i chłodzie było wszystko jedno, byle się ogrzać i przespać. Poczęstowano nas zaraz ciepłym posiłkiem. Po naradzie zapadły decyzje. Mnie zabrali Zasadowie, u których był już syn tej Maćkowiakowej. Siostrę starszą Janinę zabrał brat sołtysa Usarek, uzasadniając, że przyda się do bawienia dzieci. Mamę z najmłodszą siostrą zabrali Szeleźniakowie, uznali bowiem, że siostra jest za mała by oddzielać ją od matki. Najdłużej dyskutowano nad tatą. W końcu zabrał go Ginalski. Tata nieraz wspominał ten przykry moment, że nie było na niego chętnych, a gdy wszedł do tych Ginalskich, to dość długo stał przy drzwiach nim właściciel dość obcesowo powiedział: „choć pan dalej, co pan tak do cholery stoi przy drzwiach”. W ten sposób rozładował napięcie i potwierdził, że pogodził się z przyjęciem taty do swego domu. Byliśmy w zupełnie nieznanym terenie i u obcych nam ludzi. Mowa ich była śpiewna, końcówki wyrazów na „ta” i „wa” np. „chodźta”, „idziewa”. Początkowo mieli powody, by przypuszczać, że wysiedleni to jacyś ludzie, którzy zostali tu przysłani za karę, ale stopniowo sytuacja stawała się jasna, tym bardziej, iż napływały w tę okolicę nowe transporty wysiedlonych z różnych rejonów Polski. Zasadowie – to starsze małżeństwo, gospodarujące na kilkunastu ha gruntów przy pomocy 2 dorosłych synów: Henryka młodszego i Olka starszego. Trzeci Władysław był w Niemczech od kampanii w 39r. Tam pozostał i ożenił się później z Niemką – wdową. Był u nich, jak już wspominałem, chłopak Tadek Maćkowiak – wysiedlony z poznańskiego oraz Hela – służąca czy pomoc domowa, nieduża, korpulentna dziewczyna. Posiadali ładny dom, drewniany, kryty blachą, z zewnętrznymi okiennicami, podwórko zabudowane w kwadrat, dom  - stodoła, spichlerz, stajnia, obora, studnia a na środku piorunochron, wysoki słup – zakończony metalowym prętem. Byłem z natury nieśmiały i wszelkie zmiany otoczenia działały na mnie niekorzystnie. Wspomniałem o tym przy okazji zmiany szkoły. Tutaj też nie zadomowiłem się od razu. Do szybszego zaaklimatyzowania – przynajmniej częściowego – przyczynił się brak wolnego czasu. Razem z tym Tadkiem, starszym ode mnie – pomagaliśmy synom i tej Heli przy jak to tam określano „obrządzaniu” inwentarza. Hodowali 5-6 krów, 3 konie, świnie i drobny inwentarz. W południe krowy i konie wypuszczano na podwórko. Całe to towarzystwo biegało, piło wodę z koryta przy studni i wracało na swoje miejsca. Wpływało to dodatnio na kondycje zwierząt. Niebawem zatrudniono mnie przez jakieś 3 tygodnie przy omłotach. Odbywało się to za pomocą kieratu. Moim obowiązkiem było poganianie koni lub odgarnywanie zboża sprzed czyszczalni tzw. wialni, która poruszana była ręcznie. Chodzenie w kółko za koniami przez kilkanaście godzin dziennie było bardzo nużące. 

 


Z moich butów wyrosłem i chodziłem w gumowcach również ciasnawych. Aby je ocieplić co chwilę wkładałem do środka słomę. W późniejszym okresie pojawiło się okupacyjne obuwie na spodach drewnianych. Było w tych drewniakach cieplej, ale chodzenie okropne. Przyklejał się do drewna śnieg, a na piętach powstawały rany. Do dnia dzisiejszego mam na nogach pamiątkę po tym niemieckim wynalazku. Święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne, choć trzeba przyznać, że zapraszano nas do wspólnego stołu wigilijnego. Nowością w tym okresie było dla mnie wyścielanie kuchni słomą na okres świąt. Zauważyłem, że ktokolwiek ze znajomych przyszedł w odwiedziny do tych Zasadów, to był przyjmowany bardzo gościnnie. A jeżeli to była pora obiadowa to obowiązkowo zapraszany był do wspólnego spożycia posiłków. Przychodził tam dość często syn Szeleźniaków – Tadeusz – zwany Dziadkiem, u których była mama z moją siostrą. Co ciekawe, że był w wieku Olka, ale kolegował z młodszym synem Zasadów Henkiem. Grywał na skrzypcach. Później zainteresował się mną i wypożyczył mi takie robione przez niego skrzypce i uczył na nich gry. Nawet byłem dość pojętny i opanowałem ze słuchu kilka piosenek i skocznych oberków. Dobrze podobno grałem walca „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Umiejętności tej nie miałem okazji rozwijać w późniejszym okresie i poprzestałem na graniu w Paulinowie dla potrzeb moich rówieśników. Nazywano mnie nawet czasem Jankiem Muzykantem. W niektórych domach jak np. u Komstów, gdzie przebywała wspomniana Ligęzowa, była ładna biblioteka, a on sam często odwiedzał Zasadów i zapamiętałem go jako poważnego i kulturalnego pana. Był zatroskany o losy Polski. Zasadowie starali się go jak najlepiej ugościć. W okresie letnim powierzono mi jako główny obowiązek pasienie krów. Pędziłem je dwa razy dziennie na pastwisko, gdzie chodziły luzem. Wprawdzie na ogół krowy na pastwisku były tam wiązane na kołkach, ale skoro ja byłem do dyspozycji, to zrezygnowano z tej metody. Najtrudniej było to stado zagnać na miejsce przeznaczenia, a następnie upilnować jak wyskubywały ładniejszą trawę. Ciągnęło je wówczas do buraków i zboża, a ewentualne spustoszenie w tych uprawach byłoby dla mnie bardzo przykre. Mama doglądała nas i widząc, że to rozdzielenie nie jest najlepszym rozwiązaniem zaproponowała, by nam przydzielić jakieś mieszkanko i będziemy razem. Tata akurat znalazł pracę na stacji w Nałęczowie przy przeładunkach towarów. Stacja Nałęczów połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie i dla potrzeb tej cukrowni robotnicy przeładowywali różne towary z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Chodziło o węgiel, buraki, cukier itp. 



 Przyznano nam małą izdebkę u Mańków, po sąsiedzku Zasadów. Było niesamowicie ciasno, ale razem. Mieliśmy kartki na żywność. Po zakupy chodziło się do Nałęczowa – miasta oddalonego od Paulinowa o 5 km. a od stacji Nałęczów o 3 km. Nałęczów to pięknie położone na wzgórzach miasteczko uzdrowiskowe. Dużo zieleni, wille i woda mineralna, którą nawet obecnie reklamuje się w telewizji. Tam jeździł Prus i mieszkał Żeromski. Obecnie w jego „chacie” zorganizowano muzeum, poświęcone jemu. Po wojnie natomiast, jak nam pisano, ów Usarek brat sołtysa zakupił willę Oktawię /od żony pisarza/ i przeniósł ją do Paulinowa.  Do kościoła w niedzielę uczęszczaliśmy do Bochotnicy, na pograniczu Nałęczowa. Paulinów natomiast należał do parafii w Wąwolnicy, oddalonej o 8 km. Kupując chleb na kartki trzeba było od wczesnych godzin rannych odstać w długiej kolejce przed piekarnią. Drożdże były towarem deficytowym z uwagi na wykorzystywanie ich do nagminnie pędzonego bimbru. Piło się tam dość dużo nie tylko bimbru, ale i wódki, którą okupant oferował za kontyngenty zbożowe i mięsne. Na kartki nabywało się margarynę, marmoladę i inne towary. Ziemia była tam lżejsza do uprawy niż w naszych stronach, orkę można było wykonać jednym  koniem bez użycia kolców czyli wózka pod pług. Dlatego też uprawiano sporo pszenicy i buraków cukrowych., które przerabiała wspomniana już cukrownia w Garbowie /8 km/. Tata też czasem dojeżdżał do pracy w tej cukrowni. Z tego była pewna wymierna korzyść, bo przywoził w bańce cukier zalany kawą. W takiej formie można było wynosić z fabryki cukier, bo dla strażnika na bramie była to kawa. My też podejmowaliśmy się uprawy buraków cukrowych. Umowa była taka, że my wykonamy ręczne prace na kawałku o pow. ok. 30 arów to jest: sadzenie, pielenie, przerywanie, gracowanie, saletrowanie, wyrywanie, oczyszczanie i ułożenie w pryzmy, a w zamian otrzymamy 50 kg pszenicy i 20 kg cukru. Najgorzej było z końcowymi robotami, bo jeżeli harmonogram przewidywał dostawę buraków do cukrowni np. w grudniu, to rolnicy nie pozwalali wyrywać buraków zbyt wcześnie, a listopadzie były już przymrozki a niejednokrotnie śnieg. Trzeba było ustawiać maty i dobrze chuchać w ręce. 

 



W czasie takich prac mimo woli byłem przyczyną zamieszania i chwilowego zmartwienia moich najbliższych. Wysłano mnie bowiem z pola po jakieś cieplejsze ubranie do domu. Ja nie mając klucza wszedłem do tej izdebki przez okno i chcąc się ogrzać zasnąłem. Po dość długich poszukiwaniach znaleziono mnie w domu. Ja w okresie letnim nadal pasałem bydło u tych Zasadów i pomagałem w innych pracach polowych lub w obrządku. Wspomniana Hela zatrudniała mnie nawet do dojenia krów, za co wystawiała mi jak najlepszą opinię. Tam panował taki zwyczaj, że mężczyźni doili krowy. Nie jest to trudna i ciężka praca o ile krowa nie kopie i jest „miękka” w dojeniu. Mleko w baniach woziło się do mleczarni w Piotrowicach, oddalonych ok. 1,5 km. Była tam mała mleczarnia, gdzie ręcznie odciągało się śmietanę a chude mleko wracało do dostawcy, masło robiono tam w ręcznie napędzanej maselnicy. Niejednokrotnie pomagałem zatrudnionym tam kobietom w obracaniu tą beczką ze śmietaną, za co nalano mi maślanki z krupami maślanymi. Za pasanie krów u Zasadów mogłem otrzymać 50 kg pszenicy i lniane spodnie lub pozostać u nich na zimę. Wybierałem oczywiści pszenicę i te spodnie. Pozostając tam na zimę musiałbym tam też pracować. W porównaniu z naszymi warunkami produkcja rolna stała tam na nieco wyższym poziomie. Były przede wszystkim gospodarstwa o większym areale i ziemia była znacznie urodzajniejsza, łatwiejsza w uprawie, rolnicy posiadali tam więcej sprzętu /żniwiarki, snopowiązałki, kultywatory/. Uprawiano rośliny u nas nie spotykane, przynajmniej przed wojną. Np. tatarkę, proso, mak, konopie, len, soczewicę. Z konopi kręcono sznurki a z lnu po odpowiedniej obróbce przędzono na kołowrotku nici i tkano płótno na bieliznę, spodnie, worki, oczywiście sposobem chałupniczym. Wyciskało się też olej z rzepaku lub maku. Makuchy były przeznaczane na paszę. Wyciskanie oleju było zakazane przez okupanta. Taka olejarnia znajdowała się w sąsiedniej wsi Gutanowie. Miałem okazję przekonać się jaka to jest ciężka praca nim z tego ziarna wyciśnie się olej. Najciężej jest takie ziarno zemleć, później podgrzać i wycisnąć za pomocą prasy ręcznej. Olej taki nie był rafinowany i używanie go w kuchni do smażenia dawało ostry zapach. Na szczęście były tam nad kuchniami okapy.



 

poniedziałek, 18 lipca 2022

Dawne ogłoszenia drobne

 O historii Choczni i życiorysach chocznian można także dowiedzieć się czegoś nowego śledząc ogłoszenia drobne archiwalnych gazet.

Już w 1900 roku w ogłoszeniach drobnych Pisma Ludowego "Prawda" pojawiła się oferta sprzedaży domu w Choczni:

 Domek murowany z ogrodem blisko z dwoma morgami roli w Choczni, blisko przystanku kolejowego 3 km od miasta Wadowic, jest z wolnej ręki do sprzedania. Bliższej wiadomości udzieli Józef Guzdek w Choczni liczba domu 251, poczta Wadowice.

----

Znacznie większą nieruchomość oferowano na sprzedaż w 1910 roku, co obwieszczał dziennik "Nowiny": 

Realność wiejska w Choczni (pow. Wadowice) położona, składająca się z 16 1/2 morga gruntu (w którym mieści się 2 morgi lasu świerkowego), z domu w połowie murowanego, zabudowań gospodarczych murowanych i stodoły drewnianej, umieszczonych przy ogrodzie sadowym należącym do tej realności a 5/4 morga powierzchni mającym, tuż przy szkole i kościele parafialnym, dwa i pół kilometra od śródmieścia Wadowic (gdzie jest gimnazyum, Starostwo, Sąd Obwodowy, powiatowa Dyrekcya Skarbu, itp.) oddalona, w każdej chwili z całym inwentarzem i całą krescencyą do sprzedania. Stacya kolejowa w miejscu. Zgłoszenia: Wojciech Bryndza w Choczni Nr 287

Z kolei "Przyjaciel Ludu" nr 27 z 1903 roku podał następujące ogłoszenie jako przykład przedsiębiorczości chocznian:

Ule stożkowe, zamkowe i inne sporządza po najtańszych cenach Wawrzyniec Świętek w Choczni p. Wadowice

Młynki do czyszczenia zboża z plew, kąkolu, stokłosy i nikłego zboża, trwałe, w cenie od 20 do 40 koron poleca Wawrzyniec Świętek w Choczni p. Wadowice

----

Krótkie ogłoszenie o pracy z dwutygodnika "Przemysł Ceramiczny" z 1912 roku:

Strycharzy kilku, Marek Guzdek, cegielnia Chocznia 32b

Tytułem wyjaśnienia- strycharz to po prostu robotnik wyrabiajacy cegły, inaczej ceglarz. 

----

Jak się okazuje, Aleksander Widlarz, nauczyciel pochodzący z Choczni, dodatkowo zajmował się handlem drewnem, o czym świadczy jego ogłoszenie w języku niemieckim w "Oesterreichische Morgenzeitung und Handelsblatt" z 5 lutego 1918 roku. Tu jego tłumaczenie:

Wszelkie rodzaje drewna opałowego, budowlanego i do kopalń węgla kamiennego z dostawą koleją w dogodnych cenach- Firma Alexander Widlarz und Co. Holzlieferung Unternehmung, Sulkowice-Andrychow (Galizien).

----

W okresie powojennej biedy w "Gońcu" z 1919 roku znalazł się taki anons ówczesnego choczeńskiego organisty (poprzednika W. Woźnego):

"Herbata jabłkowa" z mlekiem jest smaczna i zdrowa, wymaga mało osłodzenia, zaś bez mleka, ma smak winny. Wysyłka franko najmniej 4 pakieciki za nadesłaniem 7 koron 80 halerzy. F. Jurecki, Chocznia, Galicya

----

Na koniec ogłoszenie matrymonialne zamieszczone w krakowskim dzienniku "Nowiny"  z 10 grudnia 1905 roku:

Dwóch kawalerów na stanowiskach poszukuje panien przyjemnej powierzchowności w celu matrymonialnym. Posag rzecz względna. Fotografia pożądana. Zgłoszenia A.B. Chocznia


czwartek, 14 lipca 2022

Genealogia choczeńskich Guzdków

Podobnie jak w przypadku innych choczeńskich rodów podstawą do sporządzenia genealogii Guzdków był spis wyborców z 1973 roku, czyli w czasach obowiązywania RODO najnowsze dostępne publicznie źródło, w którym wymienieni są wszyscy dorośli mieszkańcy Choczni sprzed niemal 50 lat. Myślę jednak, że współcześni Guzdkowie łatwo odnajdą w prezentowanych poniżej zestawieniach swoich dziadków, ojców lub siebie samych, ponieważ najmłodsi wyborcy z 1973 roku nie przekroczyli jeszcze 70 roku życia. Przygotowanie genealogii tego rodu nie było łatwe, jako że w 1973 roku w Choczni zameldowanych było aż 88 dorosłych Guzdków, mieszkających w 36 domach. Odszukanie ich przodków powiodło się w prawie każdym wypadku, a jedynym wyjątkiem był Marian Guzdek, urodzony w 1946 roku, który według danych z listy wyborczej był synem Elżbiety. Podstawowy wniosek z analizy przodków pozostałych Guzdków jest taki, że na podstawie ksiąg metrykalnych i innych danych nie da się udowodnić ich pochodzenia od jednej osoby, czyli wskazać konkretnego protoplasty rodu choczeńskich Guzdków, a  mieszkający w 1973 roku w Choczni Guzdkowie tworzą cztery linie rodowe- potomków Marcina, Wincentego, Wawrzyńca i Wojciecha Guzdków. Dwaj pierwsi żyli już w Choczni w II połowie XVII wieku, a Wawrzyniec i Wojciech urodzili się zapewne w pierwszej połowie kolejnego wieku (XVIII). Najliczniejsi byli potomkowie Wincentego Guzdka, którzy zamieszkiwali w 13 domach i Marcina Guzdka (w 12 domach). Natomiast potomków Wojciecha Guzdka wykazano w spisie wyborców w siedmiu domach, a Wawrzyńca Guzdka tylko w trzech.

Potomkowie Wincentego Guzdka


Tę linię rodową choczeńskich Guzdków można określić roboczo jako "biskupią", gdyż najbardziej znanym jej przedstawicielem jest arcybiskup Józef Guzdek. Pierwszymi znanymi jej przedstawicielami byli Wincenty Guzdek i jego żona Anna z Wilczków, mieszkający tuż powyżej kościoła parafialnego. Już w pokoleniu wnuków Wincentego i Anny nastąpił podział tej linii na dwie kolejne, zaczynające się od Wawrzyńca (ur. 1711) i jego młodszego brata Antoniego (ur. 1714). W 1973 roku linia potomków Wawrzyńca była reprezentowana na liście wyborczej tylko przez dwie kobiety: Irenę oraz Marię- córki Antoniego Guzdka i Elżbiety z domu Bryndza. Natomiast potomkowie Antoniego z 1714 roku, stanowiący właściwą linię "biskupią: byli znacznie liczniejsi i dość blisko ze sobą spokrewnieni. Wszyscy wywodzili się od Aleksego Guzdka (ur. 1756), a następnie jego syna Benedykta, jego wnuka Józefa i prawnuka Stanisława (ur. 1860). Arcybiskup Guzdek, wnuk Stefana Guzdka, jest prawnukiem tego właśnie Stanisława , ale w 1973 roku mieszkali też w Choczni potomkowie innych synów Stanisława: Jana Guzdka i Stanisława Guzdka oraz wdowa po ich bracie Tadeuszu (ich potomkowie nadal mieszkają w Choczni, choć nie zostali ujęci w spisie wyborców z 1973 roku).

Potomkowie Marcina Guzdka

O Marcinie Guzdku, pierwszym przedstawicielu tej linii wiadomo niewiele. W choczeńskich księgach metrykalnych nie ma ani metryki jego chrztu ani metryki małżeństwa z Katarzyną. Co więcej, według tychże ksiąg ochrzcił w Choczni tylko jedno dziecko- to znaczy syna Urbana w 1692 roku, później znanego jako kupiec zbożowy. Sądząc po dacie chrztu Urbana, Marcin musiał być znacznie młodszy od Wincentego, pierwszego przedstawiciela linii "biskupiej". Ta linia rodowa Guzdków podzieliła się na dwie za sprawą wnuków kupca Urbana, noszących imiona Łukasz i Alojzy Jan. W 1973 roku mieszkali w Choczni wnukowie i prawnukowie Jana Guzdka (ur. 1827), który był z kolei wnukiem wymienionego wyżej Łukasza oraz wnukowie, prawnukowie i pra-prawnukowie innego Jana Guzdka (ur. 1823), wnuka Alojzego Jana. Do potomków Marcina Guzdka należeli między innymi: Klemens Guzdek (w 1973 roku przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej w Choczni), ksiądz Jan Guzdek (kapelan środowisk polonijnych w USA), czy Józef Guzdek (ur. 1848)- ojciec największej liczby dzieci w Choczni (21).



Potomkowie Wojciecha Guzdka

W latach 20. XVIII wieku dzieci w Choczni miało dwóch Wojciechów Guzdków- mąż Zofii i mąż Rozalii z domu Garżel, ale metryka chrztu żadnego z nich niestety nie zachowała się, stąd nie wiadomo, czyimi byli synami. Do czasów współczesnych nazwisko Guzdek noszą nadal potomkowie Tomasza, urodzonego w 1721 roku, jako syn Wojciecha i Katarzyny. Guzdkowie z tej linii żyjący w Choczni w 1973 roku byli albo potomkami Mateusza Guzdka (ur. 1780), wnuka Tomasza, albo jego brata Klemensa Guzdka (ur. 1785). W 1973 roku byli oni w stosunku do siebie co najwyżej kuzynami 4-go stopnia. 



Potomkowie Wawrzyńca Guzdka

Z tej najmniej licznej linii rodowej Guzdków pochodziło kilka zasłużonych dla Choczni postaci, jak Klemens Guzdek (ur. 1880), bliski współpracownik Józefa Putka, czy jego syn Józef Guzdek (ur. 1906), powojenny wójt Choczni. Pierwszy znany przedstawiciel tej linii- Wawrzyniec Guzdek - w 1750 roku poślubił Kunegundę z domu Szczur. Ponieważ w metryce małżeństwa nie podano ani jego wieku, ani imion rodziców, to mógł być to każdy z trzech Wawrzyńców Guzdków urodzonych w Choczni w I połowie XVIII wieku- to znaczy Wawrzyniec, syn Jana (ur. 1711), Wawrzyniec, syn Mikołaja (ur. 1723) lub Wawrzyniec, syn Urbana (ur. 1726). Pierwsza możliwość oznaczałaby, że ta linia jest częścią większej "linii biskupiej", a trzecia, że należą oni do potomków Marcina Guzdka. Jeżeli natomiast Wawrzyniec Guzdek był synem Mikołaja, to ta linia wywodziłaby się od Jakuba Guzdka, notowanego w księgach metrykalnych już w 1655 roku, którego ewentualne powiązania z Wincentym, czy Marcinem nie są znane. Wszyscy Guzdkowie z tej linii w 1973 roku byli dziećmi lub wnukami wspomnianego wyżej Klemensa, działacza samorządowego i politycznego.



poniedziałek, 11 lipca 2022

Jak nadawano nazwy ulicom i osiedlom w Choczni

 5 marca 1987 roku na posiedzeniu choczeńskiej Rady Sołeckiej jej przewodniczący Stanisław Rzycki po raz pierwszy poruszył sprawę możliwości nadania nazw ulicom i przysiółkom na terenie wsi. O wybór i uzasadnienie proponowanych nazw poproszono Zdzisława Kawę, kierownika szkoły w Choczni Dolnej.

Temat powrócił na posiedzeniu Rady Sołeckiej  9 marca 1988 roku. Potrzebę wprowadzenia nazewnictwa przysiółków i dróg w Choczni dla celów administracyjnych przedstawił ponownie Stanisław Rzycki. Jako uzasadnienie podał, że Chocznia jest dużą wsią, która posiada niekolejną numerację nieruchomości  i stąd występują duże trudności dla wielu organów i osób fizycznych w ustaleniu, w jakiej części wsi zamieszkują poszczególni jej mieszkańcy. Tym bardziej że w poprzednich latach Urząd Miasta i Gminy w Wadowicach nadawał nowym nieruchomościom kolejne numery w systemie narastającym, zamiast z dopiskiem liter alfabetu, co spowodowało, że na przykład dwa budynki oznaczone sąsiednimi numerami znajdowały się w znacznej odległości od siebie i w różnych częściach Choczni.

Co ciekawe, zaproponowane nazwy ulic i osiedli różniły się nieco od tych, które ostatecznie przyjęto i które obowiązują do dziś. I tak:

  • dzisiejsza ulica Kościuszki miała nazywać się ulicą doktora Józefa Putka,
  • zamiast dzisiejszego Osiedla Patria zaproponowano pierwotnie nazwę Osiedle Piekło,
  • patronem dzisiejszej ulicy Głównej miał być Antoni Styła,
  • obecna ulica Kościelna miała nazywać się Cmentarną.
Z drobniejszych różnic- Osiedle Pod Bliźniakami chciano nazwać Osiedle Bliźniaki, Osiedle Baranciak - Baraniakiem, a ulicę Zarąbki- Osiedlem Morgi Zarąbki. 

W dyskusji jeden z uczestników zebrania wnioskował o nadanie jakiejś ulicy w Choczni nazwy Turały, w celu uhonorowania jego zasług dla wsi. Przy czym ani wnioskodawca, ani nikt z zebranych nie wiedział dokładnie, o jakie zasługi chodziło, a nawet jak rzeczony Turała miał na imię. Komuś kojarzyło się tylko błędnie, że tenże Turała był zasłużonym naukowcem z Akademii Rolniczej w Krakowie. Zebrani mieli na myśli oczywiście Józefa Turałę, żyjącego jeszcze wówczas w Krakowie autora "Kroniki wsi Chocznia", prezesa kilku krakowskich spółdzielni, posiadającego tytuł magistra ekonomii. Określenie "naukowiec z Akademii Rolniczej" nasunęło się komuś zapewne z pomylenia Turały z jego bliskim znajomym doktorem Józefem Gondkiem, także związanym z Chocznią, który był właśnie profesorem AR i dziekanem Wydziału Rolnego. Ostatecznie sprawę odłożono na następną kadencję samorządu, ponieważ wśród zebranych istniały rozbieżne opinie, czy po prostu zmienić numerację domów w całej wsi, czy też zgodnie z propozycją wprowadzić nazwy ulic i osiedli.

Już po wyborach, na posiedzeniu Rady Sołeckiej 15 grudnia 1988 roku sołtys Stanisław Góra omówił ten temat ponownie. Zebrani postanowili zrealizować pomysł wprowadzenia nazw ulic i osiedli, po czym powołali komisję w składzie: Stanisław Góra, Aleksander Sapeta, Roman Wider i Franciszek Hałat, która miała dokonać objazdu wsi w celu ustalenia granic przynależności poszczególnych nieruchomości do proponowanych 9 marca  nazw ulic i osiedli oraz przedstawić konkretne wnioski.

Ostatecznie 6 listopada 1989 roku Rada Narodowa Miasta i Gminy Wadowice powzięła uchwałę o nadaniu nazw ulicom i osiedlom na terenie Choczni w takiej postaci, jaką obecnie znamy.

czwartek, 7 lipca 2022

Jan Latocha - hallerczyk i pocztowiec

 


Jan Latocha w swoim prawie 80-letnim życiu był uczestnikiem i świadkiem wielu najważniejszych wydarzeń z historii Polski pierwszej połowy XX wieku. Brał udział w obu wojnach światowych i wojnie polsko-bolszewickiej, był jeńcem wojennym i więźniem obozu, przebywał na obczyźnie i na wysiedleniu, doświadczał powojennej biedy i tworzenia nowego ustroju.

Pochodził z wielodzietnej rodziny. Urodził się 8 grudnia 1898 roku w Przybradzu. Ojciec Baltazar Latocha osierocił go wcześnie, a matka Cecylia z domu Mendyk wyszła powtórnie za mąż za Andrzeja Łubika. Po ukończeniu 4- klasowej wiejskiej szkoły służył jako pomoc kuchenna u Ojców Karmelitów Bosych w Wadowicach. 

 

Jan Latocha (z lewej) 1914
 
Stamtąd w wieku 17 lat powołano go do wojska austriackiego i po przeszkoleniu skierowany został na front włoski. Nie chcąc walczyć za Austrię, szybko dostał się do niewoli. W tym czasie we Francji tworzyła się Polska Armia Błękitna. Grupowała ona ochotników z Polonii amerykańskiej, kanadyjskiej, francuskiej, a także Polaków – uciekinierów z armii austriackiej. Naczelne dowództwo objął gen. Józef Haller, na którego wezwanie Latocha i jego koledzy zgłosili się jako ochotnicy do tej armii. W grudniu 1918 roku w Santa Maria Capua Vetere we Włoszech utworzono I batalion 2 Pułku Strzelców Polskich im. T. Kościuszki. Po przetransportowaniu go do Francji i przeformowaniu ten oddział występował pod nazwą 5 Pułku Strzelców Polskich. W kwietniu 1919 roku przybył do kraju i stał się kadrą 5 Pułku Strzelców Pieszych. Najpierw został rozlokowany w Hrubieszowie, a już w maju 1919 roku wysłano go na front w wojnie polsko-ukraińskiej. Na początku czerwca 5 PSP został skierowany na granicę polsko-niemiecką, w rejon Jaworzna i Chrzanowa.  Natomiast we wrześniu 1919 roku pułk, w którym służył Latocha, przemianowano na 47 Pułk Piechoty Strzelców Kresowych i w  styczniu 1920 przeniesiono go na Pomorze w celu obejmowania ziem przyznanych Polsce traktatem wersalskim. Od maja 1920 walczył na frontach wojny polsko bolszewickiej w ramach 21 Brygady Piechoty, między innymi w Bitwie Warszawskiej i Bitwie Niemeńskiej. Z tego okresu zachowały się unikatowe zdjęcia z udziałem Jana Latochy i kartka pocztowa, którą z Włoch przesłał do Przybradza, do swojej siostry Joanny, która później po poślubieniu Klemensa Wandora mieszkała w Choczni.

Jan Latocha (pierwszy z prawej) w armii austriackiej (1916)
Na zdjęciu są także:
 Kazimierz i Aleksander Jabłońscy oraz Ludwik Spisak

Jan Latocha (z prawej) i Józef Ogiegło
w armii austriackiej (1916)

W Armii Hallera
Francja 2 marca 1919

W Armii Hallera (pierwszy z prawej)

W 21 Brygadzie Piechoty (1920)
Jan Latocha oznaczony znaczkiem x

Hallerczycy z 21 Brygady Piechoty
Jan Latocha trzeci z prawej


Kartka do siostry z Włoch 
z 1 grudnia 1918 rok
u

Jan Latocha służył w wojsku w sumie 6 lat. Po powrocie do cywila nie miał pracy ani wyuczonego zawodu. Przez jakiś czas podjął się pracy w tzw. biedaszybie na Śląsku. Zarobek był tam marny, a praca bardzo ciężka i połączona z wielkim ryzykiem. Powrócił więc do domu do Przybradza i pomagał w prowadzeniu gospodarstwa.

W 1926 roku poślubił 24-letnią Stanisławę Filek z Barwałdu Średniego i zamieszkał z nią w Przybradzu, na tak zwanym komornym przy rodzinie ojca. Warunki mieli trudne. Po roku urodziła się im córka Janina (później po mężu Gurdek). Za uciułane oszczędności i pobrany kredyt u znajomego Latochowie nabyli w Choczni stary domek na Komanim Pagórku i około 1 ha pola. Kolejne dziecko- syn Jan Adam-  urodziło się już w  Choczni w 1929 roku. Latocha po wielu staraniach otrzymał prace na poczcie w  Wadowicach. Jako były hallerczyk nie miał niestety tej siły przebicia i preferencji na rynku pracy, jak byli legioniści Piłsudskiego. 

Jan i Stanisława Latochowie (1926)
 

W mundurze pocztowym

Uczestnicy zawodów o Państwową Odznakę Strzelecką
zorganizowanych przez Pocztowe Przysposobienie Wojskowe
(Jan Latocha leży z prawej strony)
Wadowice 1933

W 1931 roku Latochom urodziła się najmłodsza córka Maria. Na poczcie zarabiał od 150 do 180 zł. Ten zarobek i praca na własnym kawałku gruntu pozwoliło Latochom na spłacenie długu i po pewnym czasie na rozpoczęcie budowy nowego domu, murowanego z cegły. Działka, mimo dokupienia jeszcze kawałka, była tak wąska, że w murach nowego domu stał jeszcze stary. Warunki zamieszkiwania były uciążliwe, a budowa trwała kilka lat. Do wybuchu II wojny światowej Latochowie zdążyli zamieszkać w połowie tego nowego domu, a także wprowadzić bydło do nowej obory. Stodoła była nadal stara, kryta słomą. Koło domu wybudowali również studnię na pompę, co było nowością na Komanim Pagórku. Do tej pory po wodę mieszkańcy tego osiedla chodzili do źródła oddalonego o około 200 m.

Jan Latocha przy pracy Wadowice ok. 1938


 
Z dziećmi w Krakowie (1939)

Pod koniec sierpnia 1939 roku Jan Latocha został powołany do wojska, do łączności. We Lwowie został wraz z kolegami pojmany do niewoli przez Rosjan. 

We Lwowie we wrześniu 1939 roku
Jan Latocha pierwszy z prawej
Ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni –Rosjanie przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do Stalagu VIII-B w Lamsdorfie, czyli dzisiejszych Łambinowicach.  Po trzech miesiącach, czyli na początku grudnia, zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. Wraz z żoną uprawiał 2,5- hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. 12 grudnia 1940 roku cała rodzina Latochów została wysiedlona przez Niemców. Po przewiezieniu koleją zakwaterowano ich w niewielkiej, bo liczącej 23 gospodarstwa, wiosce Paulinów koło Nałęczowa na Lubelszczyźnie. Niemal każdy z członków rodziny trafił do innego domu, dopiero po pewnym czasie udało im się zamieszkać razem. Jan Latocha pracował na stacji przeładunkowej w Nałęczowie, która połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie. Dla potrzeb tej cukrowni robotnicy- w tym i Latocha - przeładowywali różne towary (węgiel, buraki, cukier) z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Czasami dojeżdżał też do pracy w samej cukrowni.
Latochowie na wysiedleniu w Paulinowie

 
Jan Latocha (z lewej) przy pracy na stacji w Nałęczowie

W 1944 roku Latochowie zdecydowali się na wyjazd z Paulinowa i ryzykowną podróż pociągiem towarowym w bliższe im strony. Ponieważ powrót do Choczni nie wchodził w grę z powodu braku możliwości przekroczenia granicy na Skawie, zdecydowali się osiedlić w Barwałdzie Górnym, w starej chatce należącej do szwagierki Jana Latochy. Wykorzystując znajomości, udało im się zalegalizować pobyt, a Jan Latocha znalazł nawet zatrudnienie w magazynie spółdzielni z Kalwarii. 

 

Zaświadczenie o pracy w spółdzielni (1944)

Zaraz po przejściu frontu w styczniu 1945 roku powrócili do swojego zupełnie ogołoconego domu w Choczni. Już po powrocie Latochów został on dodatkowo splądrowany przez żołnierzy Armii Czerwonej. Jan Latocha zatrudnił się na poczcie w Wadowicach, jako jeden z pierwszych. Przewoził przesyłki rowerem do Andrychowa i Kalwarii, dopóki nie uruchomiono komunikacji kolejowej. Tę pracę wykonywał aż do emerytury. Zmarł 2 marca 1978 roku i spoczął na choczeńskim cmentarzu parafialnym.

We wspomnieniach jego syna jawi się jako człowiek rozsądny, pracowity, oszczędny i religijny. Zawsze interesowała go polityka. Pamiętał niewolę i cenił wolną Polskę, gdyż walczył o nią, był patriotą. Opowiadał wiele o swoich wojennych przeżyciach, a nawet śpiewał wojskowe piosenki. Od niego syn przejął szacunek do symboli narodowych oraz zainteresowanie dziejami narodu polskiego.



Pożegnanie w UP w Wadowicach


Pagony z munduru pocztowego