czwartek, 21 lipca 2022

Ilustrowane wspomnienia Jana Latochy z wysiedlenia

Coraz częściej dochodziły sygnały o wysiedleniu ludności z terenów przyłączonych do Rzeszy. Tak się złożyło, że żona naszego wujka Filka Jana / brata mamy/ była siostrą żony dr Putka, a ten jak wiadomo jako polityk, pisarz i prawnik miał rozległe kontakty i sondował, co Niemcy zamierzają robić. W późniejszym okresie był aresztowany i siedział w Oświęcimiu, ale to po pierwszej fali wysiedlenia. Mieliśmy więc dostęp do tych złowrogich nowinek, które nam przekazywał wujek, a mieszkał również w Choczni opodal domu Putka. Te wiadomości pozwoliły nam na poczynienie pewnych przygotowań, a więc pakowanie odzieży, bielizny, przygotowanie toreb, zgromadzenie trochę suchego chleba, cukru, suszonej słoniny itp. Wszyscy się łudzili, że może do tego nie dojdzie, ale niestety nadzieja prysła 12.12.1940r. ok. 5-tej, kiedy to rozległ się łomot do drzwi i okien.  Niemcy w mundurach, niektórzy mówiąc łamaną polszczyzną, nakazali nam, aby do pół godziny przygotować się do wymarszu. Zabrać ze sobą można było tylko taki bagaż, aby nie przeszkadzał w marszu do punktu zbiórki. Trudno opisać wrażenie, jakie to polecenie wywołało na nas, zapanowało milczenie, pamiętam pobladłe twarze i w oczach rozpacz. Nie wiadomo było, co brać ze sobą, odzież, pościel, garnki czy żywność. Mama nie zapomniała o zwierzętach, zadała im paszy i zaniosła pożywienie psu do budy. Był to duży, kudłaty pies Bukiet i bardzo przywiązany do nas, o podpalanej maści. Wyznaczony czas na pakowanie minął szybko i wyruszyliśmy z domu, jak się okazało na cztery lata.  Popędzani przez Niemców, razem z sąsiadami, posypywał śnieg, ziemia była zamarznięta. W drodze spotkaliśmy grupki ludzi z wiadrami i miotłami, a byli to chyba Żydzi, którzy mieli za zadanie posprzątać po nas i przygotować miejsce dla nowych lokatorów, bauerów, sprowadzonych ze wschodnich kresów. Na zbiórkę wyznaczono plac obok starej remizy, nieopodal kościoła. Tam odbyło się sprawdzenie obecności i załadunek na ciężarowe samochody. Nie obyło się bez poszturchiwań, krzyków, nie zawsze bowiem mieściły się całe rodziny do jednego samochodu. Przewieziono nas do szkoły podstawowej w Wadowicach na Plantach. Mieszkańcy Wadowic przyglądali się całej operacji ze zdziwieniem. Czasem ktoś przywiązał jakąś kartkę do kamienia i sprytnie rzucił poza płot w celu przekazania rodzinie jakiejś ostatniej wiadomości. W szkole tej przesiedzieliśmy 3 doby. Trzeba wspomnieć o okropnych warunkach, jakie wytworzyły się po zajęciu sal i korytarzy przez tyle osób.  Nie dość, że było zimno, to jeszcze zapchała się kanalizacja i wszystkie nieczystości lały się z górnych pięter schodami w dół. Na trzeci dzień w środku nocy nastąpiła ewakuacja aleją w kierunku stacji PKP. Cała operacja była przeprowadzona pod osłoną nocy i w sposób dość brutalny. Popychaniom, a nawet uderzeniom kolbami karabinów nie było końca aż do załadowania nas do pociągu osobowego. Pamiętam, że nasz i sąsiadów dobytek był pokładziony byle jak, a my siedzieliśmy na tych tobołkach niemal pod samym dachem. Wyruszyliśmy tej samej nocy w nieznanym kierunku. Jechaliśmy przeważnie nocą – w kierunku Krakowa – do Radomia – Łodzi – Dęblina i znów do Łodzi a stamtąd do stacji docelowej – Nałęczowa. Wędrówka ta trwała 4 lub pięć dni. Jedynym ciepłym posiłkiem była woda z tzw. tundra czyli zbiornika lokomotywy. Sam zapach tej wody wystarczył, by zrezygnować z użycia jej. Był taki przypadek, że gdy pociąg nad ranem zatrzymał się przed semaforem jakiejś stacji, to Niemcy, którzy nas konwojowali, zatrzymali Żyda wiozącego bańki z mlekiem. Zabrali mu to mleko i zachęcali dzieci, by się posiliły. Mało kto korzystał z tej oferty. W Nałęczowie przed stacją też był przygotowany dla nas posiłek, była to jakaś zupa w kotle, ale niestety gotowana dzień wcześniej. W pobliżu stało szereg sań zaprzężonych w konie, śnieg bowiem był duży. Pojazdy te były   przeznaczone na rozwożenie nas po okolicznych wsiach. Kilka godzin trwało rozdzielanie wysiedlonych pomiędzy sołtysów. Nas zabrano do wsi Paulinów, pojechała tam też sąsiadka Ligęzowa (właściwie Ligięzowa- uwaga moja) z dwójką dzieci w naszym wieku. Ojciec ich po kampanii wrześniowej przedostał się do Armii Andersa i powrócił dopiero po wojnie. 

 


Jechaliśmy saniami jakieś 3 km. Dokuczał mróz i wiał przykry wiatr. Wspomnianą Ligęzową zabrał w całości z dziećmi gospodarz – Komsta, a my pod wieczór dotarliśmy do sołtysa, - Usarka. Zaraz zwołano zebranie i naradzano się kilka godzin, co z nami zrobić. Była to mała wioska licząca ok. 23 gospodarstwa, domy położone wzdłuż drogi na odcinku ok. pół km. Zabudowania ogrodzone płotem z desek. Wielkość gospodarstw wahała się od kilku do kilkunastu ha. Wcześniej przydzielono im już wysiedlonych z poznańskiego – wdowę z 3 dzieci. Nie trzeba dodawać, że nam po takiej poniewierce o głodzie i chłodzie było wszystko jedno, byle się ogrzać i przespać. Poczęstowano nas zaraz ciepłym posiłkiem. Po naradzie zapadły decyzje. Mnie zabrali Zasadowie, u których był już syn tej Maćkowiakowej. Siostrę starszą Janinę zabrał brat sołtysa Usarek, uzasadniając, że przyda się do bawienia dzieci. Mamę z najmłodszą siostrą zabrali Szeleźniakowie, uznali bowiem, że siostra jest za mała by oddzielać ją od matki. Najdłużej dyskutowano nad tatą. W końcu zabrał go Ginalski. Tata nieraz wspominał ten przykry moment, że nie było na niego chętnych, a gdy wszedł do tych Ginalskich, to dość długo stał przy drzwiach nim właściciel dość obcesowo powiedział: „choć pan dalej, co pan tak do cholery stoi przy drzwiach”. W ten sposób rozładował napięcie i potwierdził, że pogodził się z przyjęciem taty do swego domu. Byliśmy w zupełnie nieznanym terenie i u obcych nam ludzi. Mowa ich była śpiewna, końcówki wyrazów na „ta” i „wa” np. „chodźta”, „idziewa”. Początkowo mieli powody, by przypuszczać, że wysiedleni to jacyś ludzie, którzy zostali tu przysłani za karę, ale stopniowo sytuacja stawała się jasna, tym bardziej, iż napływały w tę okolicę nowe transporty wysiedlonych z różnych rejonów Polski. Zasadowie – to starsze małżeństwo, gospodarujące na kilkunastu ha gruntów przy pomocy 2 dorosłych synów: Henryka młodszego i Olka starszego. Trzeci Władysław był w Niemczech od kampanii w 39r. Tam pozostał i ożenił się później z Niemką – wdową. Był u nich, jak już wspominałem, chłopak Tadek Maćkowiak – wysiedlony z poznańskiego oraz Hela – służąca czy pomoc domowa, nieduża, korpulentna dziewczyna. Posiadali ładny dom, drewniany, kryty blachą, z zewnętrznymi okiennicami, podwórko zabudowane w kwadrat, dom  - stodoła, spichlerz, stajnia, obora, studnia a na środku piorunochron, wysoki słup – zakończony metalowym prętem. Byłem z natury nieśmiały i wszelkie zmiany otoczenia działały na mnie niekorzystnie. Wspomniałem o tym przy okazji zmiany szkoły. Tutaj też nie zadomowiłem się od razu. Do szybszego zaaklimatyzowania – przynajmniej częściowego – przyczynił się brak wolnego czasu. Razem z tym Tadkiem, starszym ode mnie – pomagaliśmy synom i tej Heli przy jak to tam określano „obrządzaniu” inwentarza. Hodowali 5-6 krów, 3 konie, świnie i drobny inwentarz. W południe krowy i konie wypuszczano na podwórko. Całe to towarzystwo biegało, piło wodę z koryta przy studni i wracało na swoje miejsca. Wpływało to dodatnio na kondycje zwierząt. Niebawem zatrudniono mnie przez jakieś 3 tygodnie przy omłotach. Odbywało się to za pomocą kieratu. Moim obowiązkiem było poganianie koni lub odgarnywanie zboża sprzed czyszczalni tzw. wialni, która poruszana była ręcznie. Chodzenie w kółko za koniami przez kilkanaście godzin dziennie było bardzo nużące. 

 


Z moich butów wyrosłem i chodziłem w gumowcach również ciasnawych. Aby je ocieplić co chwilę wkładałem do środka słomę. W późniejszym okresie pojawiło się okupacyjne obuwie na spodach drewnianych. Było w tych drewniakach cieplej, ale chodzenie okropne. Przyklejał się do drewna śnieg, a na piętach powstawały rany. Do dnia dzisiejszego mam na nogach pamiątkę po tym niemieckim wynalazku. Święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne, choć trzeba przyznać, że zapraszano nas do wspólnego stołu wigilijnego. Nowością w tym okresie było dla mnie wyścielanie kuchni słomą na okres świąt. Zauważyłem, że ktokolwiek ze znajomych przyszedł w odwiedziny do tych Zasadów, to był przyjmowany bardzo gościnnie. A jeżeli to była pora obiadowa to obowiązkowo zapraszany był do wspólnego spożycia posiłków. Przychodził tam dość często syn Szeleźniaków – Tadeusz – zwany Dziadkiem, u których była mama z moją siostrą. Co ciekawe, że był w wieku Olka, ale kolegował z młodszym synem Zasadów Henkiem. Grywał na skrzypcach. Później zainteresował się mną i wypożyczył mi takie robione przez niego skrzypce i uczył na nich gry. Nawet byłem dość pojętny i opanowałem ze słuchu kilka piosenek i skocznych oberków. Dobrze podobno grałem walca „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Umiejętności tej nie miałem okazji rozwijać w późniejszym okresie i poprzestałem na graniu w Paulinowie dla potrzeb moich rówieśników. Nazywano mnie nawet czasem Jankiem Muzykantem. W niektórych domach jak np. u Komstów, gdzie przebywała wspomniana Ligęzowa, była ładna biblioteka, a on sam często odwiedzał Zasadów i zapamiętałem go jako poważnego i kulturalnego pana. Był zatroskany o losy Polski. Zasadowie starali się go jak najlepiej ugościć. W okresie letnim powierzono mi jako główny obowiązek pasienie krów. Pędziłem je dwa razy dziennie na pastwisko, gdzie chodziły luzem. Wprawdzie na ogół krowy na pastwisku były tam wiązane na kołkach, ale skoro ja byłem do dyspozycji, to zrezygnowano z tej metody. Najtrudniej było to stado zagnać na miejsce przeznaczenia, a następnie upilnować jak wyskubywały ładniejszą trawę. Ciągnęło je wówczas do buraków i zboża, a ewentualne spustoszenie w tych uprawach byłoby dla mnie bardzo przykre. Mama doglądała nas i widząc, że to rozdzielenie nie jest najlepszym rozwiązaniem zaproponowała, by nam przydzielić jakieś mieszkanko i będziemy razem. Tata akurat znalazł pracę na stacji w Nałęczowie przy przeładunkach towarów. Stacja Nałęczów połączona była kolejką wąskotorową z cukrownią w Garbowie i dla potrzeb tej cukrowni robotnicy przeładowywali różne towary z wagonów szerokotorowej kolei na wąskotorową. Chodziło o węgiel, buraki, cukier itp. 



 Przyznano nam małą izdebkę u Mańków, po sąsiedzku Zasadów. Było niesamowicie ciasno, ale razem. Mieliśmy kartki na żywność. Po zakupy chodziło się do Nałęczowa – miasta oddalonego od Paulinowa o 5 km. a od stacji Nałęczów o 3 km. Nałęczów to pięknie położone na wzgórzach miasteczko uzdrowiskowe. Dużo zieleni, wille i woda mineralna, którą nawet obecnie reklamuje się w telewizji. Tam jeździł Prus i mieszkał Żeromski. Obecnie w jego „chacie” zorganizowano muzeum, poświęcone jemu. Po wojnie natomiast, jak nam pisano, ów Usarek brat sołtysa zakupił willę Oktawię /od żony pisarza/ i przeniósł ją do Paulinowa.  Do kościoła w niedzielę uczęszczaliśmy do Bochotnicy, na pograniczu Nałęczowa. Paulinów natomiast należał do parafii w Wąwolnicy, oddalonej o 8 km. Kupując chleb na kartki trzeba było od wczesnych godzin rannych odstać w długiej kolejce przed piekarnią. Drożdże były towarem deficytowym z uwagi na wykorzystywanie ich do nagminnie pędzonego bimbru. Piło się tam dość dużo nie tylko bimbru, ale i wódki, którą okupant oferował za kontyngenty zbożowe i mięsne. Na kartki nabywało się margarynę, marmoladę i inne towary. Ziemia była tam lżejsza do uprawy niż w naszych stronach, orkę można było wykonać jednym  koniem bez użycia kolców czyli wózka pod pług. Dlatego też uprawiano sporo pszenicy i buraków cukrowych., które przerabiała wspomniana już cukrownia w Garbowie /8 km/. Tata też czasem dojeżdżał do pracy w tej cukrowni. Z tego była pewna wymierna korzyść, bo przywoził w bańce cukier zalany kawą. W takiej formie można było wynosić z fabryki cukier, bo dla strażnika na bramie była to kawa. My też podejmowaliśmy się uprawy buraków cukrowych. Umowa była taka, że my wykonamy ręczne prace na kawałku o pow. ok. 30 arów to jest: sadzenie, pielenie, przerywanie, gracowanie, saletrowanie, wyrywanie, oczyszczanie i ułożenie w pryzmy, a w zamian otrzymamy 50 kg pszenicy i 20 kg cukru. Najgorzej było z końcowymi robotami, bo jeżeli harmonogram przewidywał dostawę buraków do cukrowni np. w grudniu, to rolnicy nie pozwalali wyrywać buraków zbyt wcześnie, a listopadzie były już przymrozki a niejednokrotnie śnieg. Trzeba było ustawiać maty i dobrze chuchać w ręce. 

 



W czasie takich prac mimo woli byłem przyczyną zamieszania i chwilowego zmartwienia moich najbliższych. Wysłano mnie bowiem z pola po jakieś cieplejsze ubranie do domu. Ja nie mając klucza wszedłem do tej izdebki przez okno i chcąc się ogrzać zasnąłem. Po dość długich poszukiwaniach znaleziono mnie w domu. Ja w okresie letnim nadal pasałem bydło u tych Zasadów i pomagałem w innych pracach polowych lub w obrządku. Wspomniana Hela zatrudniała mnie nawet do dojenia krów, za co wystawiała mi jak najlepszą opinię. Tam panował taki zwyczaj, że mężczyźni doili krowy. Nie jest to trudna i ciężka praca o ile krowa nie kopie i jest „miękka” w dojeniu. Mleko w baniach woziło się do mleczarni w Piotrowicach, oddalonych ok. 1,5 km. Była tam mała mleczarnia, gdzie ręcznie odciągało się śmietanę a chude mleko wracało do dostawcy, masło robiono tam w ręcznie napędzanej maselnicy. Niejednokrotnie pomagałem zatrudnionym tam kobietom w obracaniu tą beczką ze śmietaną, za co nalano mi maślanki z krupami maślanymi. Za pasanie krów u Zasadów mogłem otrzymać 50 kg pszenicy i lniane spodnie lub pozostać u nich na zimę. Wybierałem oczywiści pszenicę i te spodnie. Pozostając tam na zimę musiałbym tam też pracować. W porównaniu z naszymi warunkami produkcja rolna stała tam na nieco wyższym poziomie. Były przede wszystkim gospodarstwa o większym areale i ziemia była znacznie urodzajniejsza, łatwiejsza w uprawie, rolnicy posiadali tam więcej sprzętu /żniwiarki, snopowiązałki, kultywatory/. Uprawiano rośliny u nas nie spotykane, przynajmniej przed wojną. Np. tatarkę, proso, mak, konopie, len, soczewicę. Z konopi kręcono sznurki a z lnu po odpowiedniej obróbce przędzono na kołowrotku nici i tkano płótno na bieliznę, spodnie, worki, oczywiście sposobem chałupniczym. Wyciskało się też olej z rzepaku lub maku. Makuchy były przeznaczane na paszę. Wyciskanie oleju było zakazane przez okupanta. Taka olejarnia znajdowała się w sąsiedniej wsi Gutanowie. Miałem okazję przekonać się jaka to jest ciężka praca nim z tego ziarna wyciśnie się olej. Najciężej jest takie ziarno zemleć, później podgrzać i wycisnąć za pomocą prasy ręcznej. Olej taki nie był rafinowany i używanie go w kuchni do smażenia dawało ostry zapach. Na szczęście były tam nad kuchniami okapy.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz