środa, 1 marca 2017

Jur Korzenny - choczeński gawędziarz i bajarz

Dziwne koleje losu rzuciły do Choczni Słowaka Korzennego, zażywającego w okresie międzywojennym sławy miejscowego gawędziarza i bajarza.
Korzenny wywodził się z położonej na południe od Cieszyna Turzówki, leżącej nieopodal dzisiejszej granicy czesko- słowackiej. Ale kiedy przychodził na świat 29 kwietnia 1894 roku, jako syn Adama Korzennego i Anny z domu Kozak,  jego rodzinna Turzovka nosiła nazwę Turzofalva i należała do komitatu (żupy) Trencsen Królestwa Węgier.
Choć mały Korzenny otrzymał na chrzcie imię Jur, które stanowiło jedną z form imienia Jerzy, to w Choczni znany był powszechnie jako Jurkosz. Z zawodu był wędrownym blacharzem- druciarzem, który osiadł w Choczni przyjęty przez starsze, bezdzietne małżeństwo Kłaputów i utrzymywał się z naprawiania po domach dziurawych garnków. Początkowo u Kłaputów tylko nocował, wracając z zarobionymi pieniędzmi i żywnością nieraz z nawet kilkutygodniowych obchodów okolicy. Ale z czasem do tego stopnia się zadomowił, że w sierpniu 1922 roku Kłaputowie ożenili go ze swoją wychowanicą Marią Anielą, pochodzącą z rodziny Smazów z Kaczyny.
Ze starszą o cztery lata żoną Jurkosz dochował się dwóch córek: Marysi i Zosi. Rodzina Korzennych zamieszkiwała otrzymaną w spadku po staruszkach Kłaputach drewnianą chałupkę, krytą słomą i wrośniętą niemal w ziemię ze starości. Ta chałupka zdobyła sławę w czasie niemieckiej okupacji- była mianowicie chętnie uwieczniana wraz ze swymi domownikami na fotografiach przez żołnierzy niemieckich, którzy wysyłali takie zdjęcia do Niemiec, ukazując w ten sposób „światu”, jak wyglądają polskie domy. W czasie wojny domek ów odegrał także pozytywną rolę, służąc jako schronienie dla innych, stał bowiem daleko od szosy i było w nim w miarę bezpiecznie.
Sam Jurkosz był niezwykłym oryginałem i dziwakiem, mówiącym nader osobliwym językiem- mieszaniną słów polskich i słowackich, przekręcanych w jemu tylko właściwy sposób. Podczas swoich podróży zawodowych miał we zwyczaju opowiadać rozmaite cuda- niewidy i niesamowite, fantastyczne historie. Jeśli gdzieś przyjęto go gościnnie i potraktowano kielichem gorzałki, wtedy jego inwencja w opowieściach o boginkach, smokach, strzygach i wszelkiego autoramentu zjawach stawała się zgoła niewyczerpana. Dbał również o to, by wytworzyć przy tym odpowiedni nastrój. Sadowił się więc w zimowe wieczory koło pieca, głaskał po swych rzadkich włosach, a nabiwszy swą sążnistą faję bardzo podejrzanym w wyglądzie „tytoniem” otaczał się gęstymi kłębami gryzącego dymu i bajał, bajał bez końca. Był przy tym skrupulatem i to, co stanowiło przedmiot jego gawędy, musiało mieć ściśle określony kształt i wymiar. Tak też było, gdy opowiadał swą słynną gadkę o psie-olbrzymie. Zaczynał ją tymi oto słowy: 

- Raż był sze taki pesz (pies), czo szyju miał na czterdżeszcza, a czuku (pysk) na oszemdżeszat... 

Ów „pesz”, podobnie jak słynny pies Baskerville’ów, zionął ogniem z pyska i ktokolwiek go spotkał, musiał zginąć. Tylko jednemu Korzennemu zawsze udawało się szczęśliwie uciec. A oto inna z jego opowieści, opowiadana u choczeńskiego golibrody, w tłumaczeniu na współczesny język: 

„Pewien znany miłośnik zwierząt, wyhodował sobie specjalnego szczura-olbrzyma, który miał przeszło pół metra długości i był bardzo groźny. Właściciel wytresował go odpowiednio i prowadzał ze sobą na smyczy, a jego pupil posłusznie szedł przy nodze, niczym pies. Nie pozwalał nikomu zbliżyć się do swego pana; nawet jeśli ktoś się chciał z nim przywitać zwierz natychmiast rzucał się na obcego z zębami. Jegomość ten mógł się spokojnie położyć spać - szczur czuwał przy nim, jak najlepszy strażnik. Gryzoń i jego pan stali się niezwykle znani- przychodzili doń przedstawiciele ogrodów zoologicznych i za wszelką cenę chcieli kupić słynnego szczura, lecz jego posiadacz za nic w świecie nie chciał go sprzedać, tak się do niego przywiązał. Rzecz cała stała się na tyle głośna, że została nawet opisana w gazecie”. 


Równie osobliwe były jego bajania o boginkach, które jakoby osobiście spotykał na mokradłach. W interpretacji Korzennego były to „biegonki”, chodzące ze światełkami i wciągające przechodzących do topieli. Ma się rozumieć, jego nigdy nie zaczepiały, a to z tej przyczyny, że umiał się z nimi dogadać. Gawędy i bajania Korzennego dotyczyły nie tylko słowiańskich diabłów, potworów, płanetników, strzygoni, dziwożon, topielców, czy zmór, ale inspirowane były również na przykład baśniami braci Grimm. Jako przykład podać tu można historię muzykanta-flecisty, wyprowadzającego szczury poza granice miasta, opowieść będącą Jurkoszową interpretacją „Szczurołapa z Hameln”, aczkolwiek nie wiadomo dom końca, czy świadomą. W trakcie opowiadania o tych wszystkich osobliwościach Jurkosz wpadał w swoisty trans, a jego słuchaczom wydawało się, że oto siedzi wśród nich upiorny, stary krasnal z niesamowitej krainy dziwów i baśni. Skutek tych jego niestworzonych historii był oczywisty- słuchające go dzieci a niekiedy i dorośli mieli problemy z zaśnięciem, a później budzili się w nocy pod wpływem sennych koszmarów. Korzenny był blacharzem, ale naprawiał też buty, pytając wówczas często jednej z córek: - Marisza, a kajsi jeszt mój mlotek? Natomiast gdy obie córeczki zachowywały się zbyt głośno, wołał ze złością: 


- Zosza! Jak nie bedżesz czycho, to jak weżmu żajżajeru (kwasu solnego) i poszmaruju koło dżuru (tyłka) to sze uszpokoisz! 

Tym powiedzeniem o „dżurach” potrafił rozśmieszyć otoczenie nawet w sytuacjach niebezpiecznych i nie sprzyjających wesołości, jak na przykład podczas niemieckich bombardowań. Gdy na choczeńskim wieczornym niebie pojawiały się flary poprzedzające zrzucenie bomb, zafascynowane kolorowymi światełkami dzieci nieraz wybiegały na podwórza, chcąc się przyjrzeć tym fajerwerkom, a wtedy przyglądający się z ukrycia temu zjawisku Jurkosz wołał za nimi oburzony: 

- A każ idżecze gupie czelicze! Szedżałybyszcze na dżurach! (dokąd idziecie głupie cielęta- siedziałybyście na d…) 


Słyszący to sąsiedzi parskali śmiechem, tylko Korzenny obruszał się. nie mogąc pojąć, dlaczego ta, skądinąd słuszna uwaga, wywołała niewczesną wesołość. Po wojnie słynny Jurkosz przygarbił się i postarzał. Nie chodził już bajać po domach i miał poważne zmartwienie, bo zachorowała mu żona. Kiedy niedługo potem zmarła, biedak przeżył to bardzo. A gdy ją pochował, urządził w domu stypę. Po wypiciu kilku głębszych w Korzennym obudził się dawny lew. Tańczył z zapałem wywijając takie hołubce, aż ze starej podłogi leciały drzazgi. A gdy zabrakło gorzały, w środku nocy wygonił zięciów po nowy zapas. Jeszcze kilka lat później Jurkosz był już zmęczonym życiem sędziwym starcem z długą, siwą brodą, z trudem rozpoznającym dawnych znajomych. Córki zostawiły go samego, bo nie chciał się rozstać ze swą ukochaną chałupką. Wkrótce potem zmarł i został pochowany na choczeńskim cmentarzu.
Nie ma już Jurkosza - pozostała po nim legenda, spisana we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka, których obszerne fragmenty zostały tu wykorzystane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz