Dziwne
koleje losu rzuciły do Choczni Słowaka Korzennego, zażywającego w okresie
międzywojennym sławy miejscowego gawędziarza i bajarza.
Korzenny wywodził się z położonej na południe od Cieszyna
Turzówki, leżącej nieopodal dzisiejszej granicy czesko- słowackiej. Ale kiedy
przychodził na świat 29 kwietnia 1894 roku, jako syn Adama Korzennego i Anny z
domu Kozak, jego rodzinna Turzovka
nosiła nazwę Turzofalva i należała do komitatu (żupy) Trencsen Królestwa Węgier.
Choć
mały Korzenny otrzymał na chrzcie imię Jur, które stanowiło jedną z form
imienia Jerzy, to w Choczni znany był powszechnie jako Jurkosz. Z zawodu był
wędrownym blacharzem- druciarzem, który osiadł w Choczni przyjęty przez
starsze, bezdzietne małżeństwo Kłaputów i utrzymywał się z naprawiania po
domach dziurawych garnków. Początkowo u Kłaputów tylko nocował, wracając z
zarobionymi pieniędzmi i żywnością nieraz z nawet kilkutygodniowych obchodów
okolicy. Ale z czasem do tego stopnia się zadomowił, że w sierpniu 1922 roku
Kłaputowie ożenili go ze swoją wychowanicą Marią Anielą, pochodzącą z rodziny
Smazów z Kaczyny.
Ze
starszą o cztery lata żoną Jurkosz dochował się dwóch córek: Marysi i Zosi.
Rodzina Korzennych zamieszkiwała otrzymaną w spadku po staruszkach Kłaputach
drewnianą chałupkę, krytą słomą i wrośniętą niemal w ziemię ze starości. Ta
chałupka zdobyła sławę w czasie niemieckiej okupacji- była mianowicie chętnie
uwieczniana wraz ze swymi domownikami na fotografiach przez żołnierzy niemieckich,
którzy wysyłali takie zdjęcia do Niemiec, ukazując w ten sposób „światu”, jak
wyglądają polskie domy. W czasie wojny domek ów odegrał także pozytywną rolę,
służąc jako schronienie dla innych, stał bowiem daleko od szosy i było w nim w
miarę bezpiecznie.
Sam
Jurkosz był niezwykłym oryginałem i dziwakiem, mówiącym nader osobliwym
językiem- mieszaniną słów polskich i słowackich, przekręcanych w jemu tylko
właściwy sposób. Podczas swoich podróży zawodowych miał we zwyczaju opowiadać
rozmaite cuda- niewidy i niesamowite, fantastyczne historie.
Jeśli gdzieś przyjęto go gościnnie i
potraktowano kielichem gorzałki, wtedy jego inwencja w opowieściach o
boginkach, smokach, strzygach i wszelkiego autoramentu zjawach stawała się
zgoła niewyczerpana. Dbał również o to, by wytworzyć przy tym odpowiedni
nastrój. Sadowił się więc w zimowe wieczory koło pieca, głaskał po swych
rzadkich włosach, a nabiwszy swą sążnistą faję bardzo podejrzanym w wyglądzie
„tytoniem” otaczał się gęstymi kłębami gryzącego dymu i bajał, bajał bez końca.
Był przy tym skrupulatem i to, co stanowiło przedmiot jego gawędy, musiało mieć
ściśle określony kształt i wymiar. Tak też było, gdy opowiadał swą słynną gadkę
o psie-olbrzymie. Zaczynał ją tymi oto słowy:
- Raż był sze taki pesz (pies), czo szyju miał na czterdżeszcza, a czuku (pysk) na oszemdżeszat...
Ów „pesz”, podobnie jak słynny pies Baskerville’ów, zionął ogniem z pyska i ktokolwiek go spotkał, musiał zginąć. Tylko jednemu Korzennemu zawsze udawało się szczęśliwie uciec.
A oto inna z jego opowieści, opowiadana u choczeńskiego
golibrody, w tłumaczeniu na współczesny język:
„Pewien znany miłośnik zwierząt, wyhodował sobie specjalnego szczura-olbrzyma, który miał przeszło pół metra długości i był bardzo groźny. Właściciel wytresował go odpowiednio i prowadzał ze sobą na smyczy, a jego pupil posłusznie szedł przy nodze, niczym pies. Nie pozwalał nikomu zbliżyć się do swego pana; nawet jeśli ktoś się chciał z nim przywitać zwierz natychmiast rzucał się na obcego z zębami. Jegomość ten mógł się spokojnie położyć spać - szczur czuwał przy nim, jak najlepszy strażnik.
Gryzoń i jego pan stali
się niezwykle znani- przychodzili doń przedstawiciele ogrodów zoologicznych i
za wszelką cenę chcieli kupić słynnego szczura, lecz jego posiadacz za nic w
świecie nie chciał go sprzedać, tak się do niego przywiązał. Rzecz cała stała
się na tyle głośna, że została nawet opisana w gazecie”.
Równie osobliwe były jego bajania o boginkach, które jakoby osobiście spotykał na mokradłach. W interpretacji Korzennego były to „biegonki”, chodzące ze światełkami i wciągające przechodzących do topieli. Ma się rozumieć, jego nigdy nie zaczepiały, a to z tej przyczyny, że umiał się z nimi dogadać.
Gawędy
i bajania Korzennego dotyczyły nie tylko słowiańskich diabłów, potworów,
płanetników, strzygoni, dziwożon, topielców, czy zmór, ale inspirowane były
również na przykład baśniami braci Grimm.
Jako przykład podać tu można historię muzykanta-flecisty,
wyprowadzającego szczury poza granice miasta, opowieść będącą Jurkoszową
interpretacją „Szczurołapa z Hameln”, aczkolwiek nie wiadomo dom końca, czy
świadomą.
W
trakcie opowiadania o tych wszystkich osobliwościach Jurkosz wpadał w swoisty
trans, a jego słuchaczom wydawało się, że oto siedzi wśród nich upiorny, stary
krasnal z niesamowitej krainy dziwów i baśni. Skutek tych jego niestworzonych historii
był oczywisty- słuchające go dzieci a niekiedy i dorośli mieli problemy z
zaśnięciem, a później budzili się w nocy pod wpływem sennych koszmarów.
Korzenny był blacharzem, ale naprawiał też buty, pytając wówczas
często jednej z córek:
- Marisza, a kajsi jeszt mój mlotek?
Natomiast gdy obie córeczki zachowywały się zbyt głośno,
wołał ze złością:
- Zosza! Jak nie bedżesz czycho, to jak weżmu żajżajeru (kwasu solnego) i poszmaruju koło dżuru (tyłka) to sze uszpokoisz!
Tym powiedzeniem o „dżurach” potrafił rozśmieszyć otoczenie nawet w sytuacjach niebezpiecznych i nie sprzyjających wesołości, jak na przykład podczas niemieckich bombardowań. Gdy na choczeńskim wieczornym niebie pojawiały się flary poprzedzające zrzucenie bomb, zafascynowane kolorowymi światełkami dzieci nieraz wybiegały na podwórza, chcąc się przyjrzeć tym fajerwerkom, a wtedy przyglądający się z ukrycia temu zjawisku Jurkosz wołał za nimi oburzony:
- A każ idżecze gupie czelicze! Szedżałybyszcze na dżurach! (dokąd idziecie głupie cielęta- siedziałybyście na d…)
Słyszący to sąsiedzi parskali śmiechem, tylko Korzenny obruszał się. nie mogąc pojąć, dlaczego ta, skądinąd słuszna uwaga, wywołała niewczesną wesołość.
Po wojnie słynny Jurkosz przygarbił się i postarzał. Nie
chodził już bajać po domach i miał poważne zmartwienie, bo zachorowała mu żona.
Kiedy niedługo potem zmarła, biedak przeżył to bardzo. A gdy ją pochował, urządził
w domu stypę. Po wypiciu kilku głębszych w Korzennym obudził się dawny lew.
Tańczył z zapałem wywijając takie hołubce, aż ze starej podłogi leciały
drzazgi. A gdy zabrakło gorzały, w środku nocy wygonił zięciów po nowy zapas.
Jeszcze kilka lat później Jurkosz był już zmęczonym
życiem sędziwym starcem z długą, siwą brodą, z trudem rozpoznającym dawnych
znajomych. Córki zostawiły go samego, bo nie chciał się rozstać ze swą ukochaną
chałupką. Wkrótce potem zmarł i został pochowany na choczeńskim cmentarzu.
Nie ma już Jurkosza - pozostała po nim legenda, spisana we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka, których obszerne fragmenty zostały tu wykorzystane.
- Raż był sze taki pesz (pies), czo szyju miał na czterdżeszcza, a czuku (pysk) na oszemdżeszat...
Ów „pesz”, podobnie jak słynny pies Baskerville’ów, zionął ogniem z pyska i ktokolwiek go spotkał, musiał zginąć. Tylko jednemu Korzennemu zawsze udawało się szczęśliwie uciec.
„Pewien znany miłośnik zwierząt, wyhodował sobie specjalnego szczura-olbrzyma, który miał przeszło pół metra długości i był bardzo groźny. Właściciel wytresował go odpowiednio i prowadzał ze sobą na smyczy, a jego pupil posłusznie szedł przy nodze, niczym pies. Nie pozwalał nikomu zbliżyć się do swego pana; nawet jeśli ktoś się chciał z nim przywitać zwierz natychmiast rzucał się na obcego z zębami. Jegomość ten mógł się spokojnie położyć spać - szczur czuwał przy nim, jak najlepszy strażnik.
Równie osobliwe były jego bajania o boginkach, które jakoby osobiście spotykał na mokradłach. W interpretacji Korzennego były to „biegonki”, chodzące ze światełkami i wciągające przechodzących do topieli. Ma się rozumieć, jego nigdy nie zaczepiały, a to z tej przyczyny, że umiał się z nimi dogadać.
- Zosza! Jak nie bedżesz czycho, to jak weżmu żajżajeru (kwasu solnego) i poszmaruju koło dżuru (tyłka) to sze uszpokoisz!
Tym powiedzeniem o „dżurach” potrafił rozśmieszyć otoczenie nawet w sytuacjach niebezpiecznych i nie sprzyjających wesołości, jak na przykład podczas niemieckich bombardowań. Gdy na choczeńskim wieczornym niebie pojawiały się flary poprzedzające zrzucenie bomb, zafascynowane kolorowymi światełkami dzieci nieraz wybiegały na podwórza, chcąc się przyjrzeć tym fajerwerkom, a wtedy przyglądający się z ukrycia temu zjawisku Jurkosz wołał za nimi oburzony:
- A każ idżecze gupie czelicze! Szedżałybyszcze na dżurach! (dokąd idziecie głupie cielęta- siedziałybyście na d…)
Słyszący to sąsiedzi parskali śmiechem, tylko Korzenny obruszał się. nie mogąc pojąć, dlaczego ta, skądinąd słuszna uwaga, wywołała niewczesną wesołość.
Nie ma już Jurkosza - pozostała po nim legenda, spisana we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka, których obszerne fragmenty zostały tu wykorzystane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz