środa, 8 marca 2017

Zbójcy, zbójnicy i rozbójnicy

Pisząc o związanych z Chocznią rozbójnikach, zbójcach i zbójnikach należy zacząć już od wydarzeń z XV wieku, czyli początkowego okresu istnienia wsi.
W 1444 roku Chocznia znalazła się pod faktyczną władzą Skrzyńskich herbu Łabędź. Jednym z przedstawicieli tego rodu był Włodek Skrzyński, którego historycy zaliczają do tak zwanych raubritterów, czyli szlachetnie urodzonych awanturników, dopuszczających się rozbojów i kradzieży nie tylko na przyjezdnych kupcach, ale i na sąsiadach. Wysoki status społeczny tych rycerzy-rabusiów zapewniał im praktycznie bezkarność.
W 1447 roku doszło do sporu sądowego Tomasza z Choczni z Włodkiem o prawa do wsi, a rok później dobra Włodka wraz z Chocznią  przeszły na jego żonę Katarzynę ze Słupskich herbu Drużyna.
Owa Katarzyna znana jako Włodkowa (Wlokyne) szybko stała się postacią legendarną i trudno w przypadku jej życiorysu rozdzielić co jest prawdą, a co tylko mitem. W „Annales Glogoviensis” tak ją scharakteryzowano:

„Wlokyne po męsku się prowadziła, jeździła konno w zbroi pod bronią. Nie było łuku, ani kuszy, które by sama bez przyrządu, rękami tylko nie naciągnęła, czego mężczyźni nie potrafili dokonać. Męża swego ustanowiła stróżem w zamku, a sama z towarzyszami łupiła kupców, zamki i wsie.”

Sam okrzyk „die Wlokyne kompt” (Włodkowa nadchodzi) wprawiał kupców i jej przeciwników w niemały popłoch. Rozbójnicza działalność Katarzyny przybrała takie rozmiary, że w 1451 roku zajęła się nią rada królewska w Krakowie. Dopiero jednak w 1464 roku Włodkowa po pojmaniu została stracona i to nie tyle za napady i grabieże, ile z powodu fałszowania monet, co stanowiło poboczne źródło jej dochodu.
Wersji śmierci Włodkowej znanych jest kilka:
- miała spłonąć żywcem na stosie ustawionym na krakowskim rynku,
- stoczono ją z góry spod własnego zamku w beczce nabitej gwoździami,
- ścięto ją w Oświęcimiu,
- rozerwano ją końmi na rynku  w Krakowie lub Oświęcimiu.
Pamięć o Włodkowej zachowała się na długie lata wśród okolicznej ludności- według Bolesława Marczewskiego jeszcze cztery wieki później słowo „Włodkowa” oznaczało „u ludu to samo co hultajka”.
Następne dwa stulecia z pewnością nie były dla Choczni okresem spokoju i wytchnienia od grabieży i napadów, ale w źródłach historycznych trudno znaleźć konkretne informacje na temat ich sprawców, oprócz rzecz jasna wojsk szwedzkich w okresie potopu i wojsk koronnych, stacjonujących zimą w Choczni.
To jednocześnie okres dziejów, w którym w okolice Choczni dotarła fala pasterstwa wołoskiego, a i w samej Choczni osiedlali się nowi mieszkańcy na tak zwanym prawie wołoskim. (link)
Właśnie w dużej mierze z Wołochów/Walasów i ich osiadłych potomków rekrutowali się członkowie zbójnickich band, których szczególne nasilona aktywność przypada na wiek XVII i pierwszą połowę XVIII wieku. Wbrew romantycznej legendzie trudnili się oni przede wszystkim zwykłym rozbojem, powodowanym chęcią łatwego wzbogacenia się, a nie honorowym zbójnictwem, czyli w uproszczeniu łupieniem bogatych i wspomaganiem biednych.
Wprowadzono nawet specjalny podatek do zwalczania „zboyców i gwałtowników” (1620), a niezależnie od niego władze Wadowic wydawały na ten cel znaczne środki pieniężne, na przykład kwotę 625 złotych polskich w 1638 roku.
W 1698 nastąpił rozbójniczy napad na plebanię w Choczni, w wyniku czego budynek plebański został kompletnie spalony. Do tego wydarzenia doszło krótko po śmierci wieloletniego plebana choczeńskiego księdza Kacpra Sosina, który znany był z ogromnego majątku osobistego i udzielania dużych sum na pożyczkę dla władz okolicznych miast (na przykład Wadowic na zakup Zaskawia) i miejscowych posiadaczy ziemskich (Frydrychowic, Inwałdu, Zawadki, itd.). Być może właśnie wiadomość o pozostawionym po śmierci ks. Sosina spadku była powodem dokonania napaści.
Cztery lata później do Choczni zza Leskowca przybyło trzech kolejnych zbójników: Maciej Knapek z Targoszowa, Fabian Sobala z Kamesznicy i Maciej Stopka z Cięciny. Ich celem nie był jednak rabunek w samej Choczni, a napad na dwór w pobliskich Frydrychowicach. Akcja się nie powiodła i całą trójkę po schwytaniu ścięto, a ich zwłoki poćwiartowano.
Podobnie surowo traktowano innych złapanych złoczyńców.
W 1731 roku przy choczeńskim Starym Gościńcu doszło do obrabowania i „zmęczenia” (zamordowania) choczeńskiego krupnika (wytwórcy kasz) Józefa Guzdka. Napadu dokonali kolejni dobrzy chłopcy (czyli zbójnicy) z drugiej strony Beskidu Małego: Malcher Gibas z Koconia, Paweł Kral z Lachowic i Błażek Baca z Błądzonki koło Suchej. Gibasa zwyczajowo ścięto i poćwiartowano, a w przypadku Krala i Bacy kolejność była odwrotna- tu od ćwiartowania żywcem się zaczęło…
Według miejscowej legendy żona zamordowanego Guzdka miała wystawić na miejscu zbrodni – okolicach dzisiejszej Bożej Męki - krzyż lub kapliczkę, nie wiadomo jednak, czy dla upamiętnienia swojego męża, czy też z wdzięczności dla zbójców za definitywne uwolnienie się od niego…
Najbardziej znanym, a w zasadzie jedynym znanym szerzej rozbójnikiem z Choczni był Wawrzyniec Wcisło alias Bacak, choć jego znane zbójnickie „dokonania” ograniczają się do jednego napadu. Wawrzek był najprawdopodobniej synem choczeńskiego kościelnego Macieja Wcisły/Bacaka, choć w choczeńskich księgach metrykalnych nie zachowały się zapisy go dotyczące.
21 kwietnia 1735 roku na wadowickim jarmarku spotkali się: Józef Baczyński ze Skawicy, jego szwagier Błażej Ficek z Jaszczurowej, Kacper Kulczak z Tarnawy, Wawrzek Wcisło z Choczni oraz ich znajomy z Gorzenia i od słowa do słowa ustalili szczegóły planowanego rabunku. Dwa dni później wieczorem w dzień św. Wojciecha udali się w piątkę do wójtostwa Mikołaj pod Wadowicami, gdzie w izdebce przy browarze mieszkał krawiec Sowa. Według kompana z Gorzenia tenże Sowa miał mieć zakopane w ziemi „półfasie piniędzy” (pół drewnianej baryłki monet). Tak to relacjonował później Baczyński:

„Tam tedy przyszedszy, szukaliśmy w dołku owych pieniędzy, gdzie nie nalazszy, pytaliśmy się tegoż Sowy, gdzie podział piniądze. Odpowiedział, że ich niema, bo co miał, to córkom za mąż idącym powydawał. Po takowej tedy odpowiedzi nic mu więcy nie zrobiliśmy, tylko go Kulczak  toporczyskiem od siekierki raz w głowę przez czapkę uderzył, ale go nie ranił. Po owym uderzeniu tenże Sowa dał nam klucz do skrzynie, gdzie były fanty ludzkie, z których ja nic wzionern tylko trzy sukmany granatowe sukienne, nieposzyte i spodnich dziesięcioro granatowych, nowych. Stamtąd rozeszliśmy się każdy w swoję stronę, ale ja owe trzy sukmany i spodnich dziesięcioro z sobą wzionem; to wszytko miałem przedać, piniądzmi się podzielić.”

Z piątki napastników największą „karierę” zrobił Józef Baczyński, który przez cztery kolejne lata grasował w Beskidach, Gorcach, Pieninach i na Orawie, jako harnaś stojący na czele nawet kilkunastu zbójników.
Na wiosnę 1735 roku Baczyński z kompanami napadli nocą na plebana z Inwałdu, a następnie pokrzepieni wypitym na plebani winem i wódką, którą raczyli się po drodze, skierowali swoje kroki do browaru w Choczni. Robiło się już widno, gdy dopadli prowadzącego browar Żyda. Ten po związaniu powiedział im o ukrytych w popiele pieniądzach, które szybko znaleźli- łupem zbójników padła kwota 100 tynfów (polskich srebrnych monet). Zabrali także parę pistoletów, szpadę, baryłkę gorzałki i nitkę korali, wygrzebanych z popiołu razem z pieniędzmi. Po napiciu się wódki i miejscowego piwa uwolnili z więzów browarnika, nie czyniąc mu żadnej dodatkowej szkody – ponieważ Żyd sam wskazał miejsce ukrycia pieniędzy, nie został ani pobity, ani poddany przypalaniu.
Z Choczni zbójnicka kompania udała się przez Łysą Górę  do Ponikwi, gdzie w lesie (znów przy wódce) doszło do podziału zrabowanych pieniędzy.
Jeszcze w tym samym roku Baczyński został złapany, a w następnym po procesie sądowym ścięto go na krakowskich Krzemionkach. Tak zakończyło się czteroletnie zbójowanie harnasia Baczyńskiego, zaliczającego się najbardziej znanych polskich zbójników, a przy tym jednego z nielicznych, u których rzeczywiście doszukać się było można pewnych elementów „równania świata” (napadów głównie na bogatych przy wrażliwości na biedę okolicznych chłopów) oraz pobożności.
Traktem z Choczni do Ponikwi chadzał nie tylko Baczyński ze swoimi kompanami. Ta droga nazywana od dawna Góralską, po północnej stronie Łysej Góry przebiegająca pograniczem Choczni i Zawadki, służyła nie tylko zwykłym ludziom i kupcom zmierzającym na wadowicki jarmark, ale i licznym zbójcom, usiłującym się na nich się w łatwy sposób wzbogacić, o czym w monografii Ponikwi pisał Stanisław Książek.
Z kolei dobre sto lat później na trakcie do Zatora grasował zupełnie dzisiaj zapomniany choczeński rozbójnik Jan Kawka recte Pieczara (czasem używający również miana Gałuszka). Kawka wywodził się górnej części Choczni, spod samych Bliźniaków, gdzie niedaleko granicy z Kaczyną znajdował się przysiółek Kawkówka. Nazwa ta pojawia się na austriackich mapach wojskowych z lat 1869-1887, a spis własności gruntowej z lat 1844-52 rzeczywiście w tym rejonie lokuje niewielkie obszarowo parcele Jakuba Kawy. Jego krewny Jan od 1851 roku pod przebraniem włóczęgi szpiegował słabo chronione kupieckie wozy zdążające do Zatora lub Wadowic i przy nadarzającej się okazji dokonywał na nie napaści. A ponieważ wykazywał się dużym sprytem i nie przesadzał z użyciem siły, to jego proceder trwał dość długo. Ostatecznie pod zarzutem notorycznych kradzieży pojmano go w 1866 roku, o czym choczeńskiego wójta za pośrednictwem plebana poinformowali urzędnicy z Dominium Rudze.
Już po schwytaniu Kawki skoku na kościół w Zatorze i aktu świętokradztwa dokonał niejaki Jan Ruła z Choczni, uszkadzając przy tym poważnie ciało miejscowego kościelnego.
W kwietniu 1909 roku nieznani sprawy obrabowali nocą choczeński kościół parafialny, głównie ze złotych naczyń liturgicznych oraz podjęli nieudaną próbę napaści na kasę pocztową, podczas której zostali skutecznie odstraszeni strzałami z rewolweru oddanymi przez poczmistrza, zbudzonego stłuczoną przez bandytów szybą.
Później rozboje nie zanikły, choć stały się coraz rzadsze. We wspomnieniach Ryszarda Woźniaka można znaleźć na przykład zabawny fragment poświęcony Franciszkowi Majewskiemu, mieszkającemu w Choczni Cyganowi:

(…) Franek Majewski kiedy tylko zaświeciło wiosenne słonko i zazieleniła się młoda ruń, brał poduszkę i położywszy ją sobie pod nogi wylegiwał się na przyzbie, grzejąc swe zziębnięte członki. Widząc to sąsiadka pyta ze zdziwieniem:
- Panie Majewski, czemu pan se nie podłoży poduszki pod głowę, ino pod nogi? – na co zagadnięty z niezmąconym spokojem wyjaśnia:
- Ja, paniczko, żeby nie te nogi, toby i głowy nie było!
Jak się później okazało, w lasach koło Suchej Cyganie napadli na pociąg i w tej eskapadzie brał również udział mający zbójeckie ciągoty pan Franciszek. Zaalarmowana policja szybko przybyła na miejsce i zaczęła ścigać rabusiów, z których jeden – notabene mąż Salki Kwiatkowskiej - zginął. I tylko dzięki nadzwyczajnej sprawności odnóży zuchwały łotrzyk nie został ujęty i nie trafił do mamra. Nie bez powodu tedy ów „artysta” tak wysoko cenił swoje nogi.(…)

Różnego rodzaju gwałtom, napadom i rozbojom sprzyjał z pewnością chaos wywołany zakończeniem pierwszej wojny światowej.
O sytuacji w 1918 roku tak pisał kierownik choczeńskiej szkoły Andrzej Gondek:

„Wojska walczące, wycieńczone długoletnią wojną, bez widoków na przyszłość, rzuciły broń i zaczęły gromadny odwrót do swoich krajów rodzinnych. Nastąpiła dzika demobilizacja wojsk- może gorsza w skutkach aniżeli u Moskali. Wielu żołnierzy wracało z bronią w ręku do swoich wiosek. Rozpoczęły się grabieże, rozboje, a nawet morderstwa w okolicy. Podczas jarmarków obrabowano sklepy żydowskie (katolickie zresztą także niejednokrotnie) w okolicznych miasteczkach: Andrychowie, Kalwarii, Zatorze i Oświęcimiu. Urządzili też napad na Wadowice, ale banda ta została przez mieszkańców Choczni wyśmiana i przepędzona do swoich siedzib w Rzykach itp.”

W okresie międzywojennym doszło natomiast do głośnego napadu na Kasę Stefczyka w Choczni. W 1931 roku  nieznani sprawcy włamali się w nocy do jej siedziby w Domu Ludowym, skąd po rozpruciu kasy ogniotrwałej skradli 1162 zł gotówką, po czym ulotnili się bezkarnie. Ponieważ nie doszło przy tym jednak do użycia siły, to ten akt przestępczy należy zakwalifikować jako kradzież z włamaniem, a nie rozbój.
Podobnie jak po I wojnie światowej, równie niespokojna sytuacja panowała po zakończeniu wojny w 1945 roku.
26 marca 1945 roku od kuli rabusiów zginął w Choczni czterdziestoletni Franciszek Sordyl, a w listopadzie tego samego roku zastrzelona została Maria Fujawa, żona właściciela szynku.
Jak wynika z oficjalnych dokumentów choczeńskiej gminy w latach 1946-47 bandę rozbójniczą zorganizowali w Choczni Tadeusz Mlak i Zdzisław Tarasek- syn miejscowej nauczycielki. Ich przestępcza działalność miała być tolerowana przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Wadowicach, w zamian za dostarczane przez nich informacje. Mlak i Tarasek pewni bezkarności chodzili otwarcie po Choczni uzbrojeni w broń palną, nie licząc się z nikim i z niczym. Ofiarą ich napaści padła nawet siostra Mlaka- Franciszka, praktykantka w agencji pocztowej, którą ponadto oskarżyli przed władzami PUB o przynależność do bandy leśnej.
Jednak ostatecznie i im podwinęła się noga. W 1948 wyrokiem Sądu Rejonowego w Wadowicach Tadeusz Mlak otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a Zdzisław Tarasek wyrok o trzy lata krótszy. Mlak zmarł w więzieniu w Gdańsku podczas odsiadywania kary, natomiast Tarasek po zwolnieniu zatrudnił się jako marynarz.

W późniejszych coraz bardziej cywilizowanych czasach, temperament choczeńskich  „niespokojnych duchów” znajdował ujście przeważnie już tylko w okazjonalnych bójkach na weselach, sąsiedzkich, czy rodzinnych sporach i karczemnych awanturach. Wciąż zdarzały się morderstwa, gwałty, kradzieże, czy podpalenia, ale bez większych rozbojów lub grabieży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz