Pisząc
o związanych z Chocznią rozbójnikach, zbójcach i zbójnikach należy zacząć już od wydarzeń z XV wieku, czyli początkowego okresu istnienia wsi.
W
1444 roku Chocznia znalazła się pod faktyczną władzą Skrzyńskich herbu Łabędź.
Jednym z przedstawicieli tego rodu był Włodek Skrzyński, którego historycy zaliczają
do tak zwanych raubritterów, czyli szlachetnie urodzonych awanturników,
dopuszczających się rozbojów i kradzieży nie tylko na przyjezdnych kupcach, ale
i na sąsiadach. Wysoki status społeczny tych rycerzy-rabusiów zapewniał im
praktycznie bezkarność.
W
1447 roku doszło do sporu sądowego Tomasza z Choczni z Włodkiem o prawa do wsi, a rok później dobra Włodka wraz z Chocznią przeszły na jego żonę Katarzynę ze Słupskich
herbu Drużyna.
Owa
Katarzyna znana jako Włodkowa (Wlokyne) szybko stała się postacią legendarną i
trudno w przypadku jej życiorysu rozdzielić co jest prawdą, a co tylko mitem. W
„Annales Glogoviensis” tak ją scharakteryzowano:
„Wlokyne po męsku się
prowadziła, jeździła konno w zbroi pod bronią. Nie było łuku, ani kuszy, które
by sama bez przyrządu, rękami tylko nie naciągnęła, czego mężczyźni nie
potrafili dokonać. Męża swego ustanowiła stróżem w zamku, a sama z towarzyszami
łupiła kupców, zamki i wsie.”
Sam
okrzyk „die Wlokyne kompt” (Włodkowa nadchodzi) wprawiał kupców i jej
przeciwników w niemały popłoch. Rozbójnicza działalność Katarzyny przybrała
takie rozmiary, że w 1451 roku zajęła się nią rada królewska w Krakowie. Dopiero
jednak w 1464 roku Włodkowa po pojmaniu została stracona i to nie tyle za
napady i grabieże, ile z powodu fałszowania monet, co stanowiło poboczne źródło
jej dochodu.
Wersji
śmierci Włodkowej znanych jest kilka:
-
miała spłonąć żywcem na stosie ustawionym na krakowskim rynku,
-
stoczono ją z góry spod własnego zamku w beczce nabitej gwoździami,
-
ścięto ją w Oświęcimiu,
-
rozerwano ją końmi na rynku w Krakowie
lub Oświęcimiu.
Pamięć
o Włodkowej zachowała się na długie lata wśród okolicznej ludności- według
Bolesława Marczewskiego jeszcze cztery wieki później słowo „Włodkowa” oznaczało
„u ludu to samo co hultajka”.
Następne
dwa stulecia z pewnością nie były dla Choczni okresem spokoju i wytchnienia od
grabieży i napadów, ale w źródłach historycznych trudno znaleźć konkretne informacje
na temat ich sprawców, oprócz rzecz jasna wojsk szwedzkich w okresie potopu i
wojsk koronnych, stacjonujących zimą w Choczni.
To
jednocześnie okres dziejów, w którym w okolice Choczni dotarła fala pasterstwa
wołoskiego, a i w samej Choczni osiedlali się nowi mieszkańcy na tak zwanym
prawie wołoskim. (link)
Właśnie w dużej mierze z Wołochów/Walasów i ich
osiadłych potomków rekrutowali się członkowie zbójnickich band, których
szczególne nasilona aktywność przypada na wiek XVII i pierwszą połowę XVIII
wieku. Wbrew romantycznej legendzie trudnili się oni przede
wszystkim zwykłym rozbojem, powodowanym chęcią łatwego wzbogacenia się, a nie honorowym
zbójnictwem, czyli w uproszczeniu łupieniem bogatych i wspomaganiem biednych.
Wprowadzono
nawet specjalny podatek do zwalczania „zboyców i gwałtowników” (1620), a
niezależnie od niego władze Wadowic wydawały na ten cel znaczne środki pieniężne,
na przykład kwotę 625 złotych polskich w 1638 roku.
W
1698 nastąpił rozbójniczy napad na plebanię w Choczni, w wyniku czego budynek
plebański został kompletnie spalony. Do tego wydarzenia doszło krótko po
śmierci wieloletniego plebana choczeńskiego księdza Kacpra Sosina, który znany
był z ogromnego majątku osobistego i udzielania dużych sum na pożyczkę dla
władz okolicznych miast (na przykład Wadowic na zakup Zaskawia) i miejscowych
posiadaczy ziemskich (Frydrychowic, Inwałdu, Zawadki, itd.). Być może właśnie
wiadomość o pozostawionym po śmierci ks. Sosina spadku była powodem dokonania
napaści.
Cztery
lata później do Choczni zza Leskowca przybyło trzech kolejnych zbójników:
Maciej Knapek z Targoszowa, Fabian Sobala z Kamesznicy i Maciej Stopka z Cięciny.
Ich celem nie był jednak rabunek w samej Choczni, a napad na dwór w pobliskich
Frydrychowicach. Akcja się nie powiodła i całą trójkę po schwytaniu ścięto, a
ich zwłoki poćwiartowano.
Podobnie
surowo traktowano innych złapanych złoczyńców.
W
1731 roku przy choczeńskim Starym Gościńcu doszło do obrabowania i „zmęczenia”
(zamordowania) choczeńskiego krupnika (wytwórcy kasz) Józefa Guzdka. Napadu
dokonali kolejni dobrzy chłopcy (czyli zbójnicy) z drugiej strony Beskidu
Małego: Malcher Gibas z Koconia, Paweł Kral z Lachowic i Błażek Baca z
Błądzonki koło Suchej. Gibasa zwyczajowo ścięto i poćwiartowano, a w przypadku
Krala i Bacy kolejność była odwrotna- tu od ćwiartowania żywcem się zaczęło…
Według
miejscowej legendy żona zamordowanego Guzdka miała wystawić na miejscu zbrodni
– okolicach dzisiejszej Bożej Męki - krzyż lub kapliczkę, nie wiadomo jednak,
czy dla upamiętnienia swojego męża, czy też z wdzięczności dla zbójców za
definitywne uwolnienie się od niego…
Najbardziej
znanym, a w zasadzie jedynym znanym szerzej rozbójnikiem z Choczni był Wawrzyniec
Wcisło alias Bacak, choć jego znane zbójnickie „dokonania” ograniczają się do
jednego napadu. Wawrzek był najprawdopodobniej synem choczeńskiego kościelnego
Macieja Wcisły/Bacaka, choć w choczeńskich księgach metrykalnych nie zachowały
się zapisy go dotyczące.
21
kwietnia 1735 roku na wadowickim jarmarku spotkali się: Józef Baczyński ze
Skawicy, jego szwagier Błażej Ficek z Jaszczurowej, Kacper Kulczak z Tarnawy,
Wawrzek Wcisło z Choczni oraz ich znajomy z Gorzenia i od słowa do słowa ustalili
szczegóły planowanego rabunku. Dwa dni później wieczorem w dzień św. Wojciecha
udali się w piątkę do wójtostwa Mikołaj pod Wadowicami, gdzie w izdebce przy
browarze mieszkał krawiec Sowa. Według kompana z Gorzenia tenże Sowa miał mieć
zakopane w ziemi „półfasie piniędzy” (pół drewnianej baryłki monet). Tak to
relacjonował później Baczyński:
„Tam
tedy przyszedszy, szukaliśmy w dołku owych pieniędzy, gdzie nie nalazszy,
pytaliśmy się tegoż Sowy, gdzie podział piniądze. Odpowiedział, że ich niema,
bo co miał, to córkom za mąż idącym powydawał. Po takowej tedy odpowiedzi nic
mu więcy nie zrobiliśmy, tylko go Kulczak toporczyskiem od siekierki raz w głowę przez czapkę
uderzył, ale go nie ranił. Po owym uderzeniu tenże Sowa dał nam klucz do
skrzynie, gdzie były fanty ludzkie, z których ja nic wzionern tylko trzy
sukmany granatowe sukienne, nieposzyte i spodnich dziesięcioro granatowych,
nowych. Stamtąd rozeszliśmy się każdy w swoję stronę, ale ja owe trzy sukmany i
spodnich dziesięcioro z sobą wzionem; to wszytko miałem przedać, piniądzmi się
podzielić.”
Z
piątki napastników największą „karierę” zrobił Józef Baczyński, który przez
cztery kolejne lata grasował w Beskidach, Gorcach, Pieninach i na Orawie, jako
harnaś stojący na czele nawet kilkunastu zbójników.
Na
wiosnę 1735 roku Baczyński z kompanami napadli nocą na plebana z Inwałdu, a
następnie pokrzepieni wypitym na plebani winem i wódką, którą raczyli się po
drodze, skierowali swoje kroki do browaru w Choczni. Robiło się już widno, gdy
dopadli prowadzącego browar Żyda. Ten po związaniu powiedział im o ukrytych w popiele
pieniądzach, które szybko znaleźli- łupem zbójników padła kwota 100 tynfów (polskich srebrnych
monet). Zabrali także parę pistoletów, szpadę, baryłkę gorzałki i nitkę korali,
wygrzebanych z popiołu razem z pieniędzmi. Po napiciu się wódki i miejscowego
piwa uwolnili z więzów browarnika, nie czyniąc mu żadnej dodatkowej szkody –
ponieważ Żyd sam wskazał miejsce ukrycia pieniędzy, nie został ani pobity, ani
poddany przypalaniu.
Z
Choczni zbójnicka kompania udała się przez Łysą Górę do Ponikwi, gdzie w lesie (znów przy wódce)
doszło do podziału zrabowanych pieniędzy.
Jeszcze
w tym samym roku Baczyński został złapany, a w następnym po procesie sądowym
ścięto go na krakowskich Krzemionkach. Tak zakończyło się czteroletnie
zbójowanie harnasia Baczyńskiego, zaliczającego się najbardziej znanych
polskich zbójników, a przy tym jednego z nielicznych, u których rzeczywiście doszukać
się było można pewnych elementów „równania świata” (napadów głównie na bogatych
przy wrażliwości na biedę okolicznych chłopów) oraz pobożności.
Traktem
z Choczni do Ponikwi chadzał nie tylko Baczyński ze swoimi kompanami. Ta droga
nazywana od dawna Góralską, po północnej stronie Łysej Góry przebiegająca
pograniczem Choczni i Zawadki, służyła nie tylko zwykłym ludziom i kupcom
zmierzającym na wadowicki jarmark, ale i licznym zbójcom, usiłującym się na
nich się w łatwy sposób wzbogacić, o czym w monografii Ponikwi pisał Stanisław
Książek.
Z
kolei dobre sto lat później na trakcie do Zatora grasował zupełnie dzisiaj
zapomniany choczeński rozbójnik Jan Kawka recte Pieczara (czasem używający również
miana Gałuszka). Kawka wywodził się górnej części Choczni, spod samych
Bliźniaków, gdzie niedaleko granicy z Kaczyną znajdował się przysiółek
Kawkówka. Nazwa ta pojawia się na austriackich mapach wojskowych z lat
1869-1887, a spis własności gruntowej z lat 1844-52 rzeczywiście w tym rejonie
lokuje niewielkie obszarowo parcele Jakuba Kawy. Jego krewny Jan od 1851 roku pod
przebraniem włóczęgi szpiegował słabo chronione kupieckie wozy zdążające do
Zatora lub Wadowic i przy nadarzającej się okazji dokonywał na nie napaści. A
ponieważ wykazywał się dużym sprytem i nie przesadzał z użyciem siły, to jego
proceder trwał dość długo. Ostatecznie pod zarzutem notorycznych kradzieży pojmano
go w 1866 roku, o czym choczeńskiego wójta za pośrednictwem plebana
poinformowali urzędnicy z Dominium Rudze.
Już
po schwytaniu Kawki skoku na kościół w Zatorze i aktu świętokradztwa dokonał
niejaki Jan Ruła z Choczni, uszkadzając przy tym poważnie ciało miejscowego
kościelnego.
W
kwietniu 1909 roku nieznani sprawy obrabowali nocą choczeński kościół
parafialny, głównie ze złotych naczyń liturgicznych oraz podjęli nieudaną próbę
napaści na kasę pocztową, podczas której zostali skutecznie odstraszeni
strzałami z rewolweru oddanymi przez poczmistrza, zbudzonego stłuczoną przez
bandytów szybą.
Później
rozboje nie zanikły, choć stały się coraz rzadsze. We wspomnieniach Ryszarda
Woźniaka można znaleźć na przykład zabawny fragment poświęcony Franciszkowi
Majewskiemu, mieszkającemu w Choczni Cyganowi:
(…)
Franek Majewski kiedy tylko zaświeciło wiosenne słonko i zazieleniła się młoda
ruń, brał poduszkę i położywszy ją sobie pod nogi wylegiwał się na przyzbie,
grzejąc swe zziębnięte członki. Widząc to sąsiadka pyta ze zdziwieniem:
- Panie
Majewski, czemu pan se nie podłoży poduszki pod głowę, ino pod nogi? – na co zagadnięty
z niezmąconym spokojem wyjaśnia:
- Ja, paniczko,
żeby nie te nogi, toby i głowy nie było!
Jak
się później okazało, w lasach koło Suchej Cyganie napadli na pociąg i w tej
eskapadzie brał również udział mający zbójeckie ciągoty pan Franciszek.
Zaalarmowana policja szybko przybyła na miejsce i zaczęła ścigać rabusiów, z
których jeden – notabene mąż Salki Kwiatkowskiej - zginął. I tylko dzięki
nadzwyczajnej sprawności odnóży zuchwały łotrzyk nie został ujęty i nie trafił
do mamra. Nie bez powodu tedy ów „artysta” tak wysoko cenił swoje nogi.(…)
Różnego rodzaju gwałtom, napadom i rozbojom sprzyjał z
pewnością chaos wywołany zakończeniem pierwszej wojny światowej.
O sytuacji w 1918 roku tak pisał kierownik choczeńskiej
szkoły Andrzej Gondek:
„Wojska walczące, wycieńczone długoletnią wojną, bez
widoków na przyszłość, rzuciły broń i zaczęły gromadny odwrót do swoich krajów
rodzinnych. Nastąpiła dzika demobilizacja wojsk- może gorsza w skutkach aniżeli
u Moskali. Wielu żołnierzy wracało z bronią w ręku do swoich wiosek. Rozpoczęły
się grabieże, rozboje, a nawet morderstwa w okolicy. Podczas jarmarków
obrabowano sklepy żydowskie (katolickie zresztą także niejednokrotnie) w okolicznych
miasteczkach: Andrychowie, Kalwarii, Zatorze i Oświęcimiu. Urządzili też napad
na Wadowice, ale banda ta została przez mieszkańców Choczni wyśmiana i
przepędzona do swoich siedzib w Rzykach itp.”
W
okresie międzywojennym doszło natomiast do głośnego napadu na Kasę Stefczyka w
Choczni. W 1931 roku nieznani sprawcy włamali się w nocy do jej
siedziby w Domu Ludowym, skąd po rozpruciu kasy ogniotrwałej skradli 1162 zł
gotówką, po czym ulotnili się bezkarnie. Ponieważ nie doszło przy tym jednak do
użycia siły, to ten akt przestępczy należy zakwalifikować jako kradzież z
włamaniem, a nie rozbój.
Podobnie jak po I wojnie światowej,
równie niespokojna sytuacja panowała po zakończeniu wojny w 1945 roku.
26 marca 1945 roku od kuli rabusiów zginął w Choczni czterdziestoletni
Franciszek Sordyl, a w listopadzie tego samego roku zastrzelona została Maria
Fujawa, żona właściciela szynku.
Jak wynika z oficjalnych dokumentów choczeńskiej gminy w
latach 1946-47 bandę rozbójniczą zorganizowali w Choczni Tadeusz Mlak i
Zdzisław Tarasek- syn miejscowej nauczycielki. Ich przestępcza działalność miała być tolerowana przez
Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Wadowicach, w zamian za dostarczane przez nich
informacje. Mlak i Tarasek pewni bezkarności chodzili otwarcie po Choczni
uzbrojeni w broń palną, nie licząc się z nikim i z niczym. Ofiarą ich napaści
padła nawet siostra Mlaka- Franciszka, praktykantka w agencji pocztowej, którą
ponadto oskarżyli przed władzami PUB o przynależność do bandy leśnej.
Jednak ostatecznie i im podwinęła się noga. W 1948 wyrokiem
Sądu Rejonowego w Wadowicach Tadeusz Mlak otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a Zdzisław
Tarasek wyrok o trzy lata krótszy. Mlak zmarł w więzieniu w Gdańsku podczas
odsiadywania kary, natomiast Tarasek po zwolnieniu zatrudnił się jako marynarz.
W
późniejszych coraz bardziej cywilizowanych czasach, temperament choczeńskich „niespokojnych duchów” znajdował ujście przeważnie
już tylko w okazjonalnych bójkach na weselach, sąsiedzkich, czy rodzinnych sporach
i karczemnych awanturach. Wciąż zdarzały się morderstwa, gwałty, kradzieże, czy
podpalenia, ale bez większych rozbojów lub grabieży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz