Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XX wiek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XX wiek. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 sierpnia 2025

Trudności młodych chocznian z początku XX wieku z uzyskaniem średniego wykształcenia

 

Dlaczego młodzi chocznianie na początku XX wieku po skończeniu miejscowej szkoły powszechnej niezbyt chętnie podejmowali dalszą edukację?

Przyczyny tego stanu rzeczy były złożone. Część powodów przedstawił w swoich niepublikowanych wspomnieniach Józef Putek, zwracając uwagę na przestarzały i nieżyciowy program gimnazjalny oraz brak perspektyw na uzyskanie konkretnego i cenionego zawodu (np. inżyniera, lekarza, czy prawnika):

Młodzi uczniowie szkoły „normalnej” w Choczni nie garnęli się do dalszej nauki w gimnazjum, widzieli bowiem nie raz, jak sąsiad-student przez naukę tylko swoją dolę pogorszył. A dola studenta ze wsi podmiejskiej była najgorsza. Takiego bowiem studenta nie umieszczano w mieście na stancji, ale musiał z górnej Choczni, czy Kaczyny, dwukrotnie codziennie odbywać podróż do szkoły i ze szkoły, co razem było nawet 14 kilometrów, „per pedes apostolorum” (czyli pieszo – uwaga moja). Gdy zaś w godzinach popołudniowych spożył lichy obiad, trzeba było być pomocnym przy gospodarce. To wodę trzeba było przynieść bydłu, to na tragarzu przywieźć ściernionkę, to kury, czy świnie wypędzić ze szkody. Pół biedy, jak w domu było jeszcze rodzeństwo, bo to brata-studenta czasem zastąpiło. Gdy jednak rodzina była nieliczna, student musiał obowiązki wypełniać – i gospodarski i szkolny. Że na tym nauka cierpiała, to niewątpliwe. W moich latach szkolnych z wadowickich wsi podmiejskich: Choczni, Gorzenia, Jaroszowic, Tomic i Kleczy 17 chłopskich synów rozpoczęło „na piechotę” pielgrzymować do wadowickiego gimnazjum. Ani jeden z nich nie zdołał dobić do matury. Pięciu z nich naukę przerwała śmierć w domu, jeden zginął na wojnie, trzech wyjechało do Ameryki, trzech na wojnie awansowało na oficerów zawodowych, reszta pięciu pozostała na roli. Spośród tych ostatnich jeden został w sąsiedniej Kaczynie wójtem, a drugi kolega z Choczni był moim zastępcą na stanowisku wójta przez jedną kadencję (Antoni Romańczyk – uwaga moja). Żaden z tych rolników-studentów nie wspominał, aby mu nauka w niższym gimnazjum jakiś pożytek społeczny w życiu przyniosła. (…) Student – mówili – po dwóch latach nauki nic nie wie o własnym społeczeństwie, jego życiu, ale za to wie, jak było w Atenach, czy też w Rzymie przed dwoma tysiącami lat. Nie potrafi prostego podania napisać, a jak jakieś bramy pozdobywa kopaniem balona (grą w piłkę nożną – uwaga moja) to chodzi dumny, jak co najmniej Montecucculi (książę i wybitny teoretyk wojskowy – uwaga moja) albo Radetzky (marszałek austriacki, wybitny dowódca – uwaga moja). Cepa i kosy za nic w świecie do ręki by nie wziął. Cała rodzina wysila się na koszty szkoły, a tu taki jej wychowanek po skończeniu 2, 3, czy 4 klas nieraz mniej wie od tego, co skończył szkołę normalną w Jaroszowicach, czy też w Choczni. Potrafi wziąć na plecy gitarę lub na bandolinie „trumbaj-trumbaj-trumbajlować”, czasem wypić coś trzeba, to na taki cel trzeba coś w pularesie ojcowskim „wyśniuchać”. (…) Zreformujcie gimnazjum tak, ab dało wsi zastęp potrzebnych ludzi na stanowiska kierownicze w gminie, w Kółku Rolniczym, w Kasie Raiffeisena, w czytelni! Mogą mniej wiedzieć o tym, jak greckie boginie cudzołożyły z faunami, za to niech więcej mają wiadomości o poważnych sprawach życia codziennego. Niech niższe gimnazjum przygotowuje młodzież wiejską tak, by pokochała wieś, z niej nie uciekała na posady woźnych i pisarczyków, zupaków wojskowych i żandarmów i tym podobnych amatorów „letkiego chleba”. (…) Na wyłożenie nakładu na szkolenie na lekarza, adwokata, inżyniera, nikt nie mógł sobie pozwolić, bo to „koszta wielgie”. Wójt Malata miał zamiar syna szkolić na lekarza. Interweniowałem u profesora Godlewskiego, by go przyjęto na studia. Nic nie wskórałem. Profesor odpowiadał, że obowiązuje „numerus clausus” (dyskryminacyjne ograniczenie liczby osób chłopskiego pochodzenia przy przyjmowaniu na studia – uwaga moja). Młody Malata został prawnikiem i wytwórcą pasty do butów (mowa o Tomaszu Malacie – uwaga moja).

Na inny aspekt tej sprawy zwraca uwagę w swoich wspomnieniach Józef Turała, opierając się o własne doświadczenia. Jego zdaniem niczym nieuzasadniona dyskryminacja uczniów chłopskiego pochodzenia zaczynała się już w gimnazjum (w jego przypadku w wadowickim), co dla wielu z nich powodowało problemy z uzyskiwaniem kolejnych promocji z klasy do klasy i zdaniem egzaminu maturalnego.

Młody Turała, już po kilku latach nauki zorientował się, że oceny bywają wystawiane niesprawiedliwie. Podaje przykład profesora języka niemieckiego,  który bardzo źle traktował synów chłopskich, a gdy nie był w humorze, to niesłusznie dwóje dawał, jedną za drugą. Do odpowiedzi zawsze wtedy wywoływał synów chłopskich. Nierzadko zdarzały się sytuacje, gdy syn miejscowego urzędnika, czy kupca zostaje oceniony wyżej od syna chłopskiego, mimo że faktycznie opanował materiał w stopniu znacznie gorszym. O tego drugiego jego rodzice nie mieli jednak odwagi się upomnieć, a ich ewentualne zastrzeżenia wyśmiewano i na wywiadówkach nie dopuszczano ich do głosu. Natomiast zamożniejsze pochodzenie oznaczało zdaniem Turały, że łatwiej było  „przemówić profesorowi do kieszeni lub w knajpie do gardła”. Co ciekawe, negatywny stosunek do uczniów pochodzenia chłopskiego („chamów”) mieli częściej ci profesorowie, którzy sami wywodzili się ze wsi.

Gdy Turała zaczął podnosić te kwestię na zebraniach klasowych, ściągnął na siebie przykre następstwa. Chociaż był bardzo dobrym i pilnym uczniem jego oceny w niewytłumaczalny pozornie sposób zaczęły się pogarszać. Niektórzy profesorowie zaczęli go inaczej odpytywać, zadając często dodatkowe i podchwytliwe pytania. Przy przedłużającym się odpytywaniu każde jego zastanowienie lub odpowiedź nie po myśli profesora były interpretowane na jego niekorzyść i oceniane na stopień niedostateczny. Doszło do tego, że został oblany na egzaminie maturalnym – ze wszystkich przedmiotów miał odpowiedzieć pozytywnie, ale końcowy, łączny wynik był inny. Ostatecznie egzamin ten złożył pół roku później.

Podsumowując można stwierdzić, że trudności młodych chocznian w uzyskaniu średniego wykształcenia na początku XX wieku wynikały z połączenia czynników ekonomicznych, społecznych i systemowych. Ograniczenia finansowe, konieczność łączenia nauki z pracą na roli oraz nieprzystosowany do potrzeb wiejskiej młodzieży program nauczania skutecznie zniechęcały do kontynuowania edukacji. Do tego dochodziła dyskryminacja uczniów pochodzenia chłopskiego, która dodatkowo utrudniała awans społeczny. Wspomnienia Putka i Turały ukazują, jak głęboko zakorzenione bariery uniemożliwiały młodym ludziom z Choczni i okolicznych wsi pełne wykorzystanie możliwości edukacyjnych, pozostawiając ich często na marginesie systemu oświaty.

piątek, 4 lipca 2025

Ksiądz Jan Nowak o Choczni w książce "Boży komandos"



W 50-lecie święceń kapłańskich księdza Jana Nowaka z Zagórnika ukazała się książka „Boży komandos”, w której wspomina on między innymi o swojej posłudze w parafii w Choczni w latach 1978-83.

Do Choczni został skierowany z Poronina, by jako wikariusz wspierać w pracy duszpasterskiej księdza proboszcza Bronisława Michalskiego. W książce określa ks. Michalskiego człowiekiem wielkiej kultury i modlitwy, głoszącego solidnie przygotowane kazania. Doceniał również jego kaligraficzne zapisy w księgach parafialnych i kronice parafii.

Początek pobytu ks. Nowaka w Choczni zbiegł się z wyborem pochodzącego z Wadowic Karola Wojtyły na papieża. W 1979 r. ks. Nowak brał udział w przygotowaniach do pielgrzymki Jana Pawła II do Wadowic. Wraz z lektorem Markiem Kręciochem (późniejszym księdzem) postanowili udekorować 3-kilometrowy odcinek drogi z Choczni do Wadowic. Z obawy przed represjami ze strony aparatu bezpieczeństwa PRL cały projekt był tajny – młodzież w ciągu dnia przygotowywała elementy dekoracji, a nocami wywieszano je wzdłuż drogi. Milicja wypytywała podejrzanych i próbowała ich zastraszyć, ale nikogo nie udało się złapać na gorącym uczynku. W dniu przyjazdu papieża ks. Nowak był odpowiedzialny ze strony kościelnej za porządek na placu przed kościołem w Wadowicach i udało mu się zapobiec potencjalnemu wypadkowi, gdy tłum pielgrzymów napierał na liny rozpięte wzdłuż ulicy, którą miał przejeżdżać papieski pojazd.

W czasie jego posługi w Choczni powstawała też kaplica i salki katechetyczne w górnej części wsi, nie bez trudności związanych z wylewaniem fundamentów w grząskim gruncie i oporem ze strony władzy komunistycznej. Wszystkie te problemy udało się przezwyciężyć dzięki ludzkiej ofiarności i zaangażowaniu.

W Choczni budowana była też Oaza, w katechezie uczestniczyła niemała liczba młodzieży, a w wystawianej Męce Pańskiej brało udział 40 osób. Na terenie parafii wprowadzono Krucjatę Modlitwy w Obronie Nienarodzonych Dzieci, której współtwórcą był ks. Edward Staniek.

W 1983 roku ks. Nowak został przeniesiony do parafii św. Józefa w Bielsku-Białej na Osiedlu Złote Łany, ale zachował serdeczny kontakt z choczeńską parafią i niektórymi jej mieszkańcami.

 

 

wtorek, 15 kwietnia 2025

Elektryczny Kręcioch

 Urodzony w 1893 roku Franciszek Aleksander Kręcioch, syn Wojciecha i Marianny z domu Drabek, wyjechał wraz z rodziną z Choczni do USA jako czteroletnie dziecko. Tam wyuczył się ślusarstwa i frezerstwa. Jeszcze przed I wojną światową opatentował nowy typ bezpiecznika do rewolwerów, z powodu którego po raz pierwszy trafił na łamy amerykańskiej prasy.

Jego patent okazał się zawodny i podczas jednej z demonstracji prototypu ołowiany pocisk trafił widza Steven’a Kasubę w brzuch, powodując jego zgon jeszcze przed przybyciem wezwanego medyka. Kręcioch nie został jednak zatrzymany przez policję, ponieważ uznano, że wystrzał z jego broni padł przez całkowity przypadek, z powodu niemożliwej do przewidzenia awarii jego wynalazku.

Okres pierwszej wojny światowej Francis Alexander Krecioch (bo tak się teraz nazywał) spędził w szeregach amerykańskiej armii. Służył w 7. Pułku Artylerii Polowej i został ranny w czasie działań wojennych, w wyniku czego w styczniu 1918 r. przyznano mu rentę. Po wojnie powrócił do pracy w ślusarstwie.

     Ponownie stał się obiektem doniesień prasowych dopiero w 1953 roku, czyli gdy miał już 60 lat. Pracował wtedy jako mechanik w United Aircraft Co. w Hartford w stanie Connecticut, a miejscowy dziennik "Hartford Courant" fascynując się jego poglądami na wpływ elektryczności na zdrowie człowieka pisał o nim tak:

Naelektryzowany mężczyzna radzi, aby energetyzować się dla zdrowia

Czy era atomowa stworzyła człowieka elektrycznego? „Tak” – stwierdził Francis A. Krecioch. „Wystarczy się rozejrzeć. Wszyscy mężczyźni są elektrycznymi mężczyznami, ale o tym nie wiedzą”.

Jednakże 60-letni Krecioch, który twierdzi, że eksperymentuje z elektrycznością od 25 lat, uważa, że jest bardziej naelektryzowany niż przeciętny mężczyzna, ale to dlatego, że „naelektryzował” swoje ciało, co może wydłużyć jego życie.

Aby udowodnić swoją tezę, Krecioch pokazał, jak prąd elektryczny może przepływać przez jego ciało. Trzymając w jednej ręce wibrator o wysokiej częstotliwości, w drugiej ręce zapalał neonową rurkę. Następnie pokazał, jak rurka nadal będzie się świecić, gdy położy się ją na stole, gdy przesunie nad nią rękę. „Nie mam wątpliwości, że nasze ciało potrzebuje więcej energii elektrycznej. Zredukowałem rachunki za żywność aż o jedną trzecią, korzystając z elektryczności. „Elektryczność stymuluje ciało, wspomaga pracę serca, koi zmęczone nerwy i aktywuje nasz umysł. To przedłuży życie” – twierdził.

Krecioch, który informuje, że nie jest dla niego rzeczą niezwykłą, aby podnieść aż 300 funtów, zademonstrował swoje dobre zdrowie, uderzając się w pachwinę i nie wykazując żadnych ujemnych efektów. Wielokrotnie uderzał się również po głowie ciężką deską, jako dalszy dowód na sprawność swojego ciała.

„Brak wiedzy na temat ludzkiego ciała i niewłaściwa dieta są przyczyną około 80 procent naszych chorób i dolegliwości. Uważam, że należy naładować nasze ciała energią i pozbyć się chorób” – radzi mieszkaniec domu przy Chapel Street 57.

(...) Aby uzyskać „zdrowy blask”. Krecioch radzi zwolennikom swojej sprawy, aby rozpoczęli leczenie elektryczne w wieku 14 lat, co pozwoli uzyskać najlepsze rezultaty.

Zabiegi ultrawysokiej częstotliwości będą równie popularne za 30 lat, jak telewizja dzisiaj, przewiduje Krecioch. Gadżety, które można podłączyć do najbliższego gniazdka elektrycznego i które można zastosować na ramieniu lub nodze, będą medycyną zapobiegawczą jutra”, powiedział.

Teorie głoszone przez choczeńskiego emigranta zweryfikowało życie. Stosowane przez niego zabiegi nie pozwoliły mu wydłużyć własnego życia, ponieważ zmarł w niezbyt imponującym wieku 73 lat (12 grudnia 1966).

Jego grób można znaleźć na Oak Grove Cemetery w Fall River w stanie Massachusetts.












piątek, 11 kwietnia 2025

Antoni Styła jako wójt choczeński

 W kilku notach biograficznych Antoniego Styły (1863-1933) obok licznych jego stanowisk i funkcji pojawia się także informacja, że sprawował on urząd choczeńskiego wójta, niestety bez podania szczegółów i odwołania do źródeł. 

Ponieważ zachowały się do dziś kompletne akta posiedzeń rady gminnej z II połowy XIX wieku, aż do 1907 roku, to na ich podstawie można stwierdzić, że Antoni Styła nie był w tym czasie wójtem, lecz tylko radnym gminnym. 

Z pewnością nie został nim również między 1907 a 1910 rokiem, gdy urząd ten sprawował, tak jak i wcześniej Antoni Sikora oraz w latach 1910-1918, w których dobrze udokumentowane jest wójtostwo Maksymiliana Malaty, następcy Sikory. 

Z kolejnych znanych dziś informacji wynika, że w 1920 roku wójtem został Józef Putek, więc dla jego teścia Antoniego Styły pozostałyby w teorii tylko lata 1918-1920.

W jednym z niepublikowanych maszynopisów Putka odnalazłem spis wszystkich wójtów choczeńskich, w którym Antoni Styła figuruje na tym stanowisku w latach 1918-1919, co pozornie wyjaśnia tę kwestię. Dla pewności brakowało jednak jakiegokolwiek potwierdzenia tej informacji w źródłach historycznych.

Okazuje się jednak, że takie potwierdzenie, a w zasadzie uściślenie informacji podanej przez Putka, zachowało się do dziś w aktach wadowickiego Sądu Powiatowego, przechowywanych w bielskim oddziale Archiwum Państwowego z Katowic. O dziwo dowodu na wójtostwo Antoniego Styły dostarczyły akta spadkowe wyrobnika Tomasza Ciapy, dla którego okres kilku miesięcy pracy w Choczni zakończył się śmiercią. Wadowicki sąd zwracał się w 1920 roku w jego sprawie także do władz choczeńskiej gminy, a odpowiedzi z jej strony podpisało dwóch różnych naczelników gminy.  Wśród nich Antoni Styła w piśmie z 31 sierpnia 1920, w którym wyjaśnia, że pozostali członkowie rodziny Ciapów wyjechali z Choczni do Babicy. Z kolei drugą, późniejszą odpowiedź do sądu (z 28 grudnia 1920) w imieniu choczeńskiej gminy podpisał, nie jak by się mogło wydawać Józef Putek, lecz ...Jan Styła, najstarszy syn Antoniego! To niekoniecznie oznacza, że i on był wtedy naczelnikiem (wójtem) Choczni - mógł  na przykład złożyć podpis w imieniu ojca, jako radny i członek zarządu gminy (potwierdzenie tych stanowisk jest o kilka lat późniejsze, ale odnosi się do tej samej kadencji). Mógł on także złożyć swój podpis w imieniu szwagra, czyli Józefa Putka, zakładając że tenże objął stanowisko wójta w 1920 roku. Można również traktować ten zapis dosłownie i uznać, że Putek został wójtem dopiero w 1921 roku, co jest jednak jest sprzeczne z jego własnymi zapiskami. 

Ponadto na podstawie innych akt sądowych z tego okresu można udowodnić, że wbrew temu co pisał Józef Putek, Antoni Styła nie został wójtem już w 1918 roku, ponieważ jeszcze w styczniu 1920 roku informacje z gminy do sądu podpisywał naczelnik Maksymilian Malata.

Czyli faktyczny czas, w którym Antoni Styła stał na czele choczeńskiego samorządu, ogranicza się do 1920 roku.

Co ciekawe, pod odpowiedziami na różne zapytania sądu z 1920 roku widnieją nie tylko podpisy różnych naczelników Choczni, ale i pieczęcie gminne w wersji nieznanej wcześniej i później. To jednak temat na ewentualną następną notatkę.




wtorek, 11 marca 2025

Podania emigracyjne choczeńskich Żydów 1938-40

 W trzeciej co do wielkości społeczności żydowskiej w Europie, która zamieszkiwała międzywojenny Wiedeń, znajdowali się również Żydzi pochodzący z Choczni. W 1938 roku, po przyłączeniu Austrii do nazistowskich Niemiec, by uniknąć prześladowań przedstawiciele tej społeczności starali się opuścić kraj. Śladem ich zabiegów są podania emigracyjne z lat 1938-40 zarejestrowane w Vienna Israelitische Kultusgemeinde. Można wśród nich odnaleźć między innymi podania urodzonych w Choczni członków rodzin: Münz, Silbiger i Bleiberg. W większości pojawili się oni w Wiedniu w 1914 roku, gdy wybuchła I wojna światowa, po czym zapuścili tam trwałe korzenie. Natomiast w jednym przypadku o zamieszkaniu w stolicy Austrii zdecydowało późniejsze zawarcie związku małżeńskiego.

Typowe podanie emigracyjne można przeanalizować na przykładzie tego, które 25 maja 1938 złożyła Henryka Münz, córka choczeńskiego karczmarza:


Zawiera ono podstawowe informacje o imieniu i nazwisku, miejscu zamieszkania (Webgasse 4, III/28), dacie i miejscu urodzenia (14.04.1888 Chocznia), stanie cywilnym (samotna), przynależności państwowej (austriacka), czasu zamieszkania w Wiedniu (od 1.4.1914) i poprzednim miejscu pobytu (Wadowice).

Henryka Münz deklarowała, że ostatnio wykonywała zawód księgowej/sekretarki w branży skórzanej, przez około 25 lat pracowała w handlu detalicznym, potrafi prowadzić gospodarstwo domowe, zna język francuski, włoski i angielski oraz podstawy hiszpańskiego, a jej zarobki wynoszą 130 szylingów miesięcznie netto.


Na drugiej stronie podania Henryka Münz podawała, że może wyemigrować do Australii lub Argentyny, gdzie będzie w stanie się utrzymać prowadząc komuś dom lub pomagając w jego prowadzeniu i że w tym momencie nie posiada żadnych środków na opłacenie kosztów wyjazdu. Powołuje się na referencje od trzech osób o nazwiskach Beck, Silbiger i Glaser.

Ponieważ po pierwszym podaniu nie udało się jej nigdzie wyjechać, to 26 kwietnia 1940 złożyła kolejne, w którym częściowo powtarza dane z poprzedniego wniosku. Uzupełnia dane o swoim wykształceniu (szkoła ludowa i miejska, szkoła handlowa, prywatne kursy) i podaje, że aktualnie pomaga w szpitalu za 60 marek miesięcznie oraz ukończyła ostatnio kursy zorganizowane przez Kultusgemeinde (gotowania i prowadzenia domu). Zna także niemiecki i polski, o czym nie pisała w 1938 roku. Ma też ważny paszport. Powołuje się na siostrę (Irenę Fantl) i szwagra (Paula Fantl), jako krewnych przebywających w miejscu jej potencjalnego wyjazdu (Australia) oraz referencje ze strony p. Bruck z Rotschild Spital.

Także i to drugie podanie nie przyniosło skutku. Henryka Münz została deportowana z Wiednia do obozu koncentracyjnego Theresienstadt. Według przekazów rodzinnych zginęła zamordowana w ośrodku zagłady w Chełmnie nad Nerem 4 maja 1942.

Ofiarą Holokaustu stała się też inna osoba składające podanie - Dora  Münz (siostra Henryki, ur. 1.11.1895 w Choczni), mistrzyni krawiecka, wyspecjalizowana w szyciu konfekcji damskiej i dziecięcej, która z KL Theresienstadt trafiła do Auschwitz, gdzie zginęła w 23 stycznia 1943.

Tragicznego losu udało się uniknąć:

  • wzmiankowanej już wyżej Irenie Fantl z domu Münz (ur. 20.02.1900 w Choczni), która wyjechała z córką Renee Sarą do Anglii, gdzie pracowała jako pokojówka w hotelu w Manchesterze (jej mąż Paul Fantl, znany naukowiec, znalazł schronienie na wyspie Trynidad - cała rodzina ostatecznie zamieszkała w Australii),
  • Mendlowi Bleibergowi (ur. 5.03.1899 w Choczni) - patrz wcześniejszy artykuł,
  • Stefanii Adler z domu Silbiger (ur. 28.06.1897 w Choczni), urzędniczki i introligatorki, która od 1940 r. przebywała w Genui we Włoszech; internowana w Agliano d’Asti (24.09.1942), w grudniu 1947 r. wyemigrowała do USA.

Już wcześniej do Anglii udało się wydostać prawnikowi Erykowi Aronowi Münzowi, bratu Henryki, Dory i Ireny, dlatego jego osoby brak wśród składających podania emigracyjne, mimo że również zamieszkiwał w Wiedniu.

środa, 5 marca 2025

Chocznia w opisie Józefa Kręciocha

 Ciekawy opis Choczni z końca XIX i początków XX wieku, z nawiązaniem do czasów późniejszych, zachował się w zapiskach Józefa Kręciocha (1886-1975), urzędnika kolejowego i literata:

Szeroką doliną, okoloną z południa zalesionymi wzgórzami Beskidów,  jak Łysa, Bliźniaki, Nad Morgami, przedzierała się ze źródeł pod Gancarzem i Leskowcem1 bystra Choczenka, zatracając swój nurt w korycie Skawy, otoczonej wikliną i różnorakim zielskiem, co przy nizinnych dopływach strumieni zazwyczaj wyrastają. Przed kilkudziesięciu latami była bogatym siedliskiem pstrągów i raków, toteż domorośli wędkarze i rakarze (nie identyfikować z hyclem) mieli pole popisu, a zdobycz smażono i gotowano, że zapachy wierciły w nosach łakomców. Dziś atoli dla ochrony przed powodziami liczne zakręty rzeczki wyprostowano, brzegowe urwiska zabetonowano, wartki prąd kilkudziesięciu progami przyhamowano i tak "strumyk" ucywilizowano, że nawet piskorza czy kijanki tam nie znajdziesz. Żywiczny oddech lasów łaskotał nozdrza, rankiem i wieczorami można było przysłuchiwać się do syta wiosenną i letnią porą wielobarwnemu chórowi słowików, drozdów, kosów, wilg i kukułek, nawet żaby w pańskich stawach potrafiły w "trio" rechotać. 

A dziś wszechwładna technika, smród i ubóstwo przyrody, zamiast naturalnego otoczenia, jakie Demiurg Wszechmocny przygotował w raju człowiekowi. Ech, dość, poetycznej euforii, trzeba wrócić do kroniki. Oczywiście że ciągnąca się nieomal siedem kilometrów wieś, posiada po obu stronach rzeki dwie, kiedyś błotniste, dziś większością wyasfaltowane drogi, których pobocze tworzą przeważnie sady, chronione onegdaj płotami lub sztachetami, dziś natomiast drucianymi siatkami i z opatrzoną zamkiem bramą, zaś w głębi ogrodzenia wznosiło się pod koniec XIX wieku około 500 domów i chat z drzewa, krytych przeważnie gontem lub słomą, zamieszkiwanych podówczas przez niespełna trzy tysiące przeważnie małorolnych gospodarzy. Grunty większością ujemnej klasyfikacji, ilaste lub bliżej gór kamieniste, przy dobrym urodzaju dawały zaledwo 16 kwintali pszenicy z hektara lub 14 żyta, a ponieważ środków antykoncepcyjnych nie znano, więc dzieciarni prawie w każdym domu nie brakowało. Ten i ów "rolnik" wędrował z worem na plecach osiem kilometrów do Andrychowa, by tam ćwierć lub pól kwintala kukurydzianej mąki nabyć, by swemu potomstw jakąś odmianę ziemniaków i grochu, względnie fasoli z kapustą zabezpieczyć. Osławiona galicyjska bieda dawała się tu niejednokrotnie gorzko odczuć. Dopiero w ostatniej dekadzie XIX wieku, kiedy zakończono budowę trasy kolejowej z Kalwarii do Bielska, sytuacja ekonomiczna Choczniaków poprawiła się nieco, albowiem ten i ów z parobczaków a nawet co śmielszych dziewuch wyjeżdżali na "Saksy" lub do Ostrawy, zaś sprytniejsi zdobywali jakąś pracę i zarobek bliżej, w uprzemysłowionym już nieco Bielsku lub sezonowo w okolicznych zakładach ceramicznych, ewentualnie wadowickich warsztatach rzemieślniczych.

Ludność, wyjąwszy garstki niedołęgów życiowych była urodna, przeważał typ nordycki nie lapoński, przywiązana do swej wiary, gdyż pomimo skromnej egzystencji nie szczędziła ofiar na zbudowanie okazałego kościoła w gotycko-nadwiślańskim stylu, który wraz krzyżem na wieży sięgał 52 metry wysokości i mógł wewnątrz pomieścić 2.000 wiernych. Zasługa to ówczesnego proboszcza ks. Komorka, natomiast jego następca ks. Józef Dunajecki zaopatrzył świątynię w cztery gotyckie ołtarze, wykonane przez tyrolskich rzeźbiarzy, kosztem 5.000 koron (równowartość 25 ha uprawnego pola), zaś następcy tegoż postarali się o witraże, porządne umeblowanie dla siedzących, powiększenie kubatury wnętrza przez rozszerzenie chóru, gruntownej rekonstrukcji organów, elektryfikacji kościoła i nowoczesnych ulepszeń, że Dom Boży może śmiało rywalizować z niejedną świątynią w bogatym mieście. Nie jest to bynajmniej czczą przechwałką, bo każdy wątpiący może dziś stwierdzić to naocznie, kronikarz pragnie jedynie tym wspomnieniem uczcić zasługi pracującego tutaj duchowieństwa.

W środku wsi, opodal kościoła, zbudowano w miejscu drewnianej na przełomie wieków jednopiętrową murowaną szkołę, z kilku lekcyjnymi salami i mieszkaniem dla zarządu, dla której przewidziano program sześcioklasowej szkoły powszechnej „podstawowej” oraz zimową wieczorówkę rolniczą, więc kierownicy Gajda, Ryłko, Gondek, Nowak przy współudziale kilkuosobowej ekipy (czyt. grona) nauczycielskiej wpajali swoim elewom gorliwie przepisane arkana wiedzy, dbając przy tym o dyscyplinę uczniowską tak dalece, że żaden sztubak nie wyminął starszego człowieka, by Go nie pozdrowić chrześcijańskim trybem lub bodaj "dzień dobry" sloganem. Toteż wadowickie szkoły, m.in. gimnazjum im. Marcina Wadowity pomimo szczupłości miejsca przyjmowały co zdolniejszych kandydatów wiedzy chętnie w swoje progi, jedynie miejscy panicze zazdroszcząc "wsiokom" pilności i talentów, szerzyli pogłoski, że w tutejszych szkołach dla "chłopów" nie ma miejsca. 

Również w Górnej Choczni tuż pod Bliźniakami okoliczni wieśniacy chcąc uchronić, swoich maluchów przed trzykilometrowym taplaniem się w błocie lub zimową anginą, własnym kosztem zbudowali parterową szkółkę z jedna salą lekcyjną i pokojem nauczycielki, gdzie troskliwa Mikolaszkówna za 20 guldenów miesięcznie, dotowanych przez Wydział Krajowy łącznie z subwencją gminy, próbowała podzielonej na cztery oddziały dzieciarni, liczącej około 60-ciu chłopców i dziewcząt, wpoić wiadomości z zakresu czteroletniej szkoły powszechnej i trzeba przyznać, że z dobrym skutkiem.

Nie było w on czas takich środków lokomocji, jak autobusy, czy choć rowery, niedawno  skonstruowane "bicykle" były rzadkością w miastach, cóż dopiero mówić o wsi...? Pierwszy "wóz bez koni” (czyt. samochód), na którego widok starsze kobiety z lękiem się żegnały, zaobserwował kronikarz jako mały brzdąc w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, a widząc że "ogon mu dymi", co na oddalonej dwa kilometry szosie między Bielskiem i Krakowem wyglądało dość niesamowicie, przypuszczał że pojazd jest parą niczym lokomotywa poruszany.

(…) Wieś w górnej części szczyciła się również na tzw. Sołtystwie posiadaniem parterowego dworku szlacheckiego z mansardą i frontową werandą, wspieraną na kolumienkach o renesansowych kapitelach, do której to posesji należało około 100 ha uprawnego gruntu i niespełna 150 ha lasów, onegdaj własność hr. Duninów2, nabyta z końcem u. w. przez spolszczonego Czecha Bichterle, który jednak wskutek ciężkich warunków ekonomicznych dla rolnictwa zmuszony był około 1904/1905 roku "dwór" rozparcelować, zaś nabywcy chłopi z Krakowskiego powiatu zdewastowali ów zabytek wkrótce, wreszcie rozebrali dla budujących się domostw na własny użytek.


1 w rzeczywistości źródła Choczenki nie znajdują się pod Leskowcem
2 tytuł hrabiowski przysługiwał jedynie Duninom z Głębowic, właścicielom ok. 150 ha lasu; Duninowie z Sołtystwa, choć spokrewnieni z tymi z Głębowic, nie posiadali tytułu hrabiowskiego

wtorek, 18 lutego 2025

Grzebowisko padliny w Choczni

 

W celu zapobieżenia rozprzestrzenianiu się chorób zwierząt już w 1885 roku każda gmina lub obszar dworski miała obowiązek urządzenia grzebowiska padliny w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej wielkości. Takie grzebowiska należało urządzać w miejscach suchych, nie przylegających do pastwisk i łąk oraz domów. Zagrzebywanie padliny w tym wyznaczonym obszarze należało do właściciela padłego zwierzęcia, które miał je tam dostarczyć niezwłocznie od chwili jego zejścia (lub zabicia). Sprawy te regulował okólnik ck Namiestnikostwa z 18 lipca 1885 roku. Mimo wynikających z niego kar dla opieszałych gmin temat grzebowiska padliny w Choczni pojawił się na posiedzeniu Rady Gminnej dopiero 6 stycznia 1896. Wówczas to wójt Józef Czapik postawił pod obrady Rady Gminnej wniosek, by Chocznia wybrała miejsce na pogrzebisko padliny i obmyśliła fundusz na zakupienie odpowiedniej działki. Radni nie podjęli jednak tego tematu, nic w tej sprawie nie uchwalili i „pozostawili bez żadnego starania się o to.”

2 października 1898 na posiedzeniu Rady Gminnej odczytano rozporządzenie ck Starostwa w Wadowicach, nakazujące do dwóch miesięcy zakupić grunt na grzebowisko padliny. W odpowiedzi na to rozporządzenie radni postanowili kupić odpowiedni grunt, a do wyszukania odpowiedniego miejsca wyznaczono asesora (członka zarządu gminy) Jana Brandysa.

W budżecie gminy na rok 1899, który został uchwalony 4 grudnia 1898,  znalazła się kwota 100 zł reńskich, którą radni przeznaczyli na zakup terenu pod grzebowisko padliny.

Do powstania grzebowiska/grzebaliska w Choczni faktycznie doszło dopiero w 1899 roku. Obiekt ten powstał na prywatnej parceli Adolfa Bichterle, właściciela majątku sołtysiego w górnej części wsi, który użyczył bezpłatnie gminie odpowiednie miejsce na Górnicy – blisko granicy z Zawadką. 12 listopada 1899 Rada Gminna uchwaliła skierować do Adolfa Bichterle serdeczne podziękowanie za tę decyzję.

4 marca 1900 zebrane na wykup gruntu pod grzebalisko 100 złotych reńskich gmina postanowiła ulokować na książeczce oszczędnościowej.

Grzebalisko na terenie użyczonym przez Bichterle działało bez przeszkód przez 4 lata, aż do momentu, gdy rozparcelował on i sprzedał cały posiadany przez siebie majątek sołtysi.

27 stycznia 1904 gospodarze z terenu Sołtystwa, którzy nabyli tam grunty od Adolfa Bichterle, postanowili wypowiedzieć choczeńskiej gminie prawo do dalszego składowania padliny z terenu gminy w dotychczasowym miejscu. Na wniosek Antoniego Styły uchwalono, by nadal korzystać z udostępnionego miejsca i wykupić go od nowych posiadaczy. W tym celu w dniu 27 marca 1904 postanowiono wykorzystać środki złożone kilka lat wcześniej na książeczce oszczędnościowej w kasie w Wadowicach.

Po raz ostatni w okresie przedwojennym temat grzebowiska pojawił się na obradach rady gromadzkiej 29 maja 1938. Wówczas na wniosek radnego Henryka Kota uchwalono uporządkowanie ogrodzenia grzebowiska padliny i wyznaczenie któregoś obywatela z Górnicy do dozorowania wykopanych dołów pod umieszczanie padliny, tak by nie była ona zbyt płytko grzebana ( według przepisów miała to być co najmniej dwumetrowa warstwa ziemi).

piątek, 24 stycznia 2025

Choczeńska czarownica

 Według relacji Józefa Smolca (1894-1978), spisanej przez etnografów w latach 60. XX wieku, znana mu osobiście choczeńska czarownica nazywała Katarzyna Banaś:

"We wsi była czarownica Katarzyna Banaś, która bardzo wierzyła w czary i bawiła się w nie. Miała ona jedną krowę Okularę, która dawała najwięcej mleka z wszystkich krów we wsi. Mleko Banaśka woziła do Wadowic. Jak ją wyganiała z obory na pastwisko zawsze musiała ją trzy razy opluć, bo uważała, że taka krowa nie dostanie uroku. W Wielki Piątek chodziła ona po domach i zbierała gnój z obornika, podkładała go potem Okularze i przez 8 dni leżała ta krowa we gnoju, a potem go wyrzucała. Wpłynęło to na mleczność krowy i nikt jej nie urzykł. Zbierała ona trowę w Wielki Piątek przed wschodem słońca, potem szła nad strumyk i puszczała tą trowę. Która trowa zatrzymała się albo cofnyła się do tyłu, zbierała ją, suszyła, a następnie nacierała krowie gardziel i układała tę trowkę. Dlatego jej krowa była tak ogromnie mleczna. Banaśka ogromnie lubiła dzieci, ogromnie wykłócała się z rodzicami, jak ich bili, zawsze im tłumaczyła, że od bicia tracą one rozum. Banaśka umarła przed I wojną światową.

Do dzisiejszego dnia są we wsi gospodynie, które po zachodzie słońca nie sprzedadzą mleka, bo uważają, że im sąsiadka to mleko odbierze. Inne sprzedające mleko po zachodzie słońca muszą je posolić. To samo odnosi się do sprzedaży jajek. Robią to z obawy przed tym, żeby kury nie odbiły się od gniazda, to znaczy, żeby nie poszły gdzie indziej składać jajek."

Czarownica wspominana przez Józefa Smolca nie była więc szkodliwa dla innych ludzi, co więcej warto podkreślić jej troskę o bite dzieci. Trudno ją jednak jednoznacznie zidentyfikować. W latach 1900-1939 nie zmarła w Choczni żadna Katarzyna Banaś, osoba o takich danych nie pojawia się też w innych dokumentach dotyczących Choczni. Być może p. Smolec niedokładnie zapamiętał imię tej czarownicy. Nie jest wykluczone, że chodziło nie o Katarzynę, lecz o Franciszkę Banaś (1838-1919), samotną matkę mieszkającą z nieślubnym synem Józefem, co już samo w sobie było nietypową sytuacją w ówczesnej Choczni. Co ciekawe, owa Franciszka Banaś to ciotka Ludwiki Banaś, znanej pod zakonnym imieniem Maria Magdalena, której proces beatyfikacyjny toczy się w Rzymie (został już wydany dekret o uznaniu heroiczności jej cnót, czyli przysługuje jej tytuł Służebnicy Bożej).

czwartek, 21 listopada 2024

Irena Słysz - "Babka na 102"

 


30 czerwca tego roku swoje 102. urodziny obchodziła urodzona w Choczni Irena Słysz. Niestety nieco ponad dwa miesiące później zmarła (9 września) i spoczęła obok męża Stefana na cmentarzu komunalnym w Krakowie Grębałowie. Tylko pięć osób urodzonych w Choczni żyło od niej dłużej. Doczekała się 5 dzieci, 10 wnucząt, 20 prawnucząt  i 1 praprawnuka.

Irena Słysz córką rzeźnika Ludwika Porębskiego i Balbiny z domu Zając, córki zasłużonego dla Choczni restauratora Teodora Zająca. Na chrzcie otrzymała imiona Irena i Małgorzata. Szczęśliwe dzieciństwo spędziła w dolnej części Choczni, wędrując po wsi, zbierając kwiaty, plotąc wianki, bawiąc się z rówieśnikami i brodząc w Choczence, jak zanotowano w jej wspomnieniach. Z powodzeniem ukończyła siedmioklasową szkołę podstawową w Wadowicach, ale z powodów finansowych nie została posłana przez rodziców do prywatnego liceum żeńskiego, w którym miesięczny czynsz wynosił 40 zł (dobre buty można było kupić wtedy za 5 zł, a początkujący nauczyciel zarabiał 60 zł). Na bezpłatną edukację w wadowickim gimnazjum publicznym mogli wtedy liczyć tylko chłopcy. 

W czasie drugiej wojny światowej została wysiedlona wraz z matką i młodszym rodzeństwem do Kaczyny. Ojciec - Ludwik Porębski – od 1942 roku był więziony w Auschwitz, a straszy brat przebywał na przymusowych robotach w Niemczech.

Tuż po wojnie poznała swojego przyszłego męża Stefana Słysza. On sam tak wspominał ich poznanie:

(…) Już w mundurze Dywizji Kościuszkowskiej długimi drogami wojny, jako inny człowiek wracałem do kraju... ... I tam w kraju na jednej z takich dróg, w Wadowicach, wybiegła mi naprzeciw młoda dziewczyna a jasnych, rozwianych włosach z wiązanką kwiatów w ręce. Drugi raz spotkałem ją przypadkowo 2 września, w dniu moich imienin. A po dwóch tygodniach byliśmy już małżeństwem.(…) („Wieś” nr 20 z 1953 roku). Ich związek został zawarty w choczeńskim kościele parafialnym 21 października 1945 roku. W kolejnym roku Słyszowie ochrzcili w Choczni córkę, w następnym syna, a w 1949 roku w Wadowicach drugiego syna.

Porębscy na swoich polach w Choczni tuż po wojnie.
Irena stoi jako trzecia z lewej strony.

Dalsze losy Ireny Słysz tak przedstawiono w cytowanej już wsi:

Droga Ireny Słysz stanowi przykład tego, co nazywamy „awansem kobiety w Polsce Ludowej". Od funkcji ekspedientki w prywatnym sklepie w Wadowicach, droga tu wiodła poprzez namioty na płaskich jak stół połach. w których mieszkali pierwsi budowniczowie Nowej Huty, aż... — Przybyliśmy tutaj w 1949, już z trojgiem małych dzieci. Tutaj nauczyłam się zawodu. Pracuję dziś w kombinacie przy obsłudze dźwigu. (…) Irena Słysz przez te 8 lat zewnętrznie zmieniła się niewiele. Ma takie same jasne, rozwiane włosy, urodę młodej dziewczyny, po której nikt nie domyśliłby się matki 5 drobnych dzieci,. A jednak tamta dziewczyna, wręczająca kwiaty oficerowi wyzwoleńczej armii i ta kobieta rozmawiająca z nami w małym pokoiku nowego mieszkania —to dwie różne osoby.(…)

Jako suwnicowa Irena Słysz pracowała w systemie trzyzmianowym przez kilka lat. Działa również w Lidze Kobiet, wstąpiła do PZPR. Na początku lat 50. przyszło na świat dwoje jej następnych dzieci, a w opiece nad nimi pomagała młodsza siostra Urszula.  

Irena z mężem i dziećmi na początku lat 50.
Źródło - "Głos" z 01.11.2024

Niestety niekorzystne warunki pracy spowodowały u Ireny Słysz poważne kłopoty zdrowotne i konieczność półrocznego pobytu w szpitalu. Po powrocie do domu nie wróciła już do kombinatu, ale podjęła pracę jako sprzedawczyni w sklepie spożywczym, a później w Zakładach Tytoniowych.

Jak pisze Agnieszka Łoś w „Tygodniku Nowohuckim Głos” z 1 listopada tego roku:

(…) Praca na suwnicy przynosi pani Irenie dodatkową korzyść w postaci działki ROD Wanda. To miejsce, które otrzymała jako suwnicowa za wzorowa pracę, jej córka Ewa wskazuje jako ulubione miejsce w Nowej Hucie naszej bohaterki. - Mama kochała ziemię i możliwość uprawiania swojego ogródka była dla niej ogromną radością. Na działce było wszystko - od kwiatów, przez owoce i warzywa aż po drzewka. Mama jako osoba zaradna, załatwiła sobie - po atrakcyjnych cenach, stare okna ze Szpitala Żeromskiego, z których zbudowała sobie, jak to nazywała „przyspieszalnik” czyli taka małą szklarnię. Na działce hodowała również kury i króliki. Co tu dużo mówić, w tamtych czasach nie było łatwo wychować piątkę dzieci w Nowej Hucie.(…)

W 1982 roku zmarł jej mąż, dzieci już wcześniej usamodzielniły się i Irena Słysz została sama w 58-metrowym mieszkaniu na nowohuckim osiedlu Willowym. Przez pewien wynajmowała pokoje studentom, a gdy podupadła na zdrowiu opiekę nad nią przejęła najstarsza córka. W 2012 roku, czyli w wieku 92 lat, wraz z córką przeprowadziła się do domu na wsi, położonego na Suwalszczyźnie. Tam spędziła ostatnie 10 lat swojego życia.

Na jej setnych urodzinach było około 200 gości, a ostatnie 102 urodziny spędziła również otoczona najbliższymi, zdmuchując świeczki z tortu z napisem „Babka na 102”. (Głos z 1.11.2024)

Setne urodziny Ireny Słysz.
Źródło - "Głos" z 01.11.2024


wtorek, 22 października 2024

Nauczyciele z Choczni - Stanisława Mostowik

 Podstawowe fakty dotyczące zmarłej w tym roku nauczycielki Stanisławy Mostowik z Ramendów, które zebrał na moją prośbę jej syn Paweł Mostowik:


MOSTOWIK STANISŁAWA z domu Ramenda /25. 10.1925 – 09.04.2024/.

Urodzona w Choczni w rodzinie Andrzeja Ramendy i Stefanii z domu Styła.

W Choczni uczęszczała do szkoły podstawowej. Po wybuchu II wojny światowej, jesienią 1039r., mieszkańcy Choczni zostali wysiedleni w rejon Nałęczowa i Wąwolnicy. Tam też się znalazła rodzina Ramendów. Chcąc uniknąć wywózki na roboty przymusowe do Rzeszy od 1 kwietnia 1940 r. została zatrudniona w majątku państwa Widomskich, jako pomoc w kuchni. Tam przepracowała do dnia 2 czerwca 1945r. Po zakończeniu działań wojennych wróciła, wraz z rodziną do Choczni. 

Na podstawie zachowanych dokumentów szkolnych w dniu 30 czerwca 1945 r. otrzymała świadectwo ukończenia szkoły powszechnej stopnia trzeciego w Choczni. Od września 1945r. rozpoczęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Białej Krakowskiej /dziś Bielsko-Biała/, którą ukończyła uzyskując w dniu 1 czerwca 1949r. maturę.

Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem otrzymała nakaz pracy w zawodzie nauczyciela.

Przebieg zatrudnienia:

1 wrzesień 1949 – 31 grudzień 1949 – Spytkowice

1 styczeń 1950 – 31 styczeń 1950 – Laskowa

1 luty 1950 – 31 sierpień 1950 – Spytkowice

1 wrzesień 1950 – 31 grudzień 1950 - Chocznia

1 styczeń 1951 – 31 sierpień 19511 – Ryczów

1 wrzesień 1951 – 31 sierpień 1979 – Spytkowice

W latach 1951 -1952 uczęszczała na zajęcia w ramach Wyższych Kursów Nauczycielskich /WKN/ o profilu matematyczno – fizycznym. Kurs ukończyła i otrzymała dyplom w dniu 13 stycznia 1952 r.

W trakcie 30-letniej pracy brała udział w szkoleniach i kursach podnoszących kwalifikacje, które były organizowane przez Powiatowe Kuratorium Oświatowe w Wadowicach.

W zależności od zapotrzebowania uczyła matematyki w klasach od czwartej do ósmej.

W 1977 r. ukończyła wyższe studia zawodowe w Instytucie Kształcenia Nauczycieli i Uniwersytecie Śląskim w Katowicach w zakresie nauczania matematyki /dyplom nr 4/M-806/77/.

Od 1951 roku aż do emerytury pełniła punkcję opiekuna Szkolnego Koła Polskiego Czerwonego Krzyża. Wielokrotnie odznaczana brązową i srebrną odznaką PCK, a w 1975 r. otrzymała złoty krzyż PCK.

W maju 1975 r. otrzymała pieniężną nagrodę II stopnia Ministra Oświaty i Wychowania „za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktycznej i wychowawczej”.

Od początku pracy w szkole w Spytkowicach prowadziła klasy jako wychowawca. Do Jej wychowanków należy ksiądz profesor dr hab. Julian Warzecha / 1944 – 2009/ członek Zgromadzenia Pallotynów. Był wykładowcą na Uniwersytecie im, Kardynała Karola Wyszyńskiego w Warszawie i w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytecie Warszawskim. Należał do Stowarzyszenia Biblistów Polskich.

W 1979 r. po 30 latach pracy przeszła na emeryturę.

W latach 1985 – 1990 /?/ zawiesiła emeryturę i pracowała w szkole podstawowej w Ryczowie ucząc matematyki w klasach VI – VIII.

W 1955 r. zawarła związek małżeński ze Stanisławem Mostowikiem /zm. w 1983 r./. Mieli dwóch synów: Pawła /1956r./ i Daniela /1959r./

Spoczywa na cmentarzu w Spytkowicach.

środa, 9 października 2024

Gdzie mieszkał w Choczni Józef Putek?

 Dr Józef Putek nie był rodowitym chocznianinem i w Choczni - rodzinnej miejscowości jego matki - zamieszkał dopiero jako człowiek dorosły. Powszechnie jest znany jego dom, usytuowany w pobliżu szkoły podstawowej w dolnej części wsi, na tak zwanej Dąbrowszczyźnie, Obecnie okoliczne osiedle nosi zresztą nazwę Józefa Putka. 

Ten dom nabył na początku lat 20. XX wieku, gdy został wybrany wójtem Gminy Chocznia. Był wtedy jedynym wójtem w Polsce, który nie posiadał własnego domostwa ("numeru"), czyli według ówczesnej terminologii zaliczał się do komorników. Jak sam pisze: "Tu i ówdzie pokpiwano z chocznian, że kumornika wybrali wójtem, że teraz torba rządzić będzie dziadem. Doradzono mu "by jakiś numer zakupił, bo się pyski niewyparzone ludziom pozamyka i gmina będzie miała większy honor, że oto jej wójt pokaże światu, że gmina nie dziad, a wójt nie torba."

W tym czasie obowiązująca w Polsce marka bardzo traciła na wartości, sytuacja polityczna w związku z toczoną wojną z bolszewikami była niepewna, toteż pewien emeryt postanowił sprzedać Putkowi swój czteroizbowy murowany domek z niewielkim ogródkiem za 1.400.000 marek polskich. Była to kwota, którą udało mu się zaoszczędzić z diet poselskich. Kupując własny dom spełnił też marzenie swojej matki, która całe życie marzyła "by mieć własny dach nad głową" i "nie poniewierać się po cudzych progach". Chocznianie pomogli swojemu wójtowi w remoncie (pod kierunkiem majstra murarskiego Turały) i zwózce niezbędnych materiałów budowlanych, tak że wkrótce dom ten nadawał się do zamieszkania. Do dziś pozostaje w rękach spadkobierców dr. Putka.

Natomiast niewiele osób wie, gdzie Putek i jego matka mieszkali wcześniej przez około 10 lat. Ten budynek również nadal istnieje, ale od czasów zamieszkiwania w nim Putka został kilka razy przebudowany i zmodernizowany. Usytuowany jest przy granicy z Wadowicami, w pobliżu obecnego marketu "Stop". Na początku XX wieku należał do Maurycego Münza, który prowadził w nim karczmę. Gdy Münz zginął tragicznie w 1906 roku, przygnieciony beczką spirytusu we własnej piwnicy, jego spadkobiercy sprzedali dom Wojciechowi Rokowskiemu, reemigrantowi z Ameryki. Ponieważ dom po Münzu był jak na potrzeby nowego nabywcy zbyt obszerny, to z chęcią zgodził się wynajmować Putkowi jedną z izb. W ten sposób Putek został sąsiadem np. choczeńskich Kumalów i Zająców.

czwartek, 3 października 2024

Zygmunt Kręcioch - kolega papieża, partyzant AK


 Zygmunt Tadeusz Kręcioch urodził się w Choczni 4 grudnia 1916 roku, jako trzeci i najmłodszy syn Józefa Kręciocha i Aleksandry z domu Woźniak. Nie miał szans poznać swojego ojca, kaprala 56. Pułku Piechoty, który zginął 30 lipca 1916 w walkach pod Stanisławowem. Gdy Zygmunt Kręcioch miał 6 lat, jego matka ponownie wyszła za mąż za policjanta Rudolfa Klisiaka. 
Po ukończeniu szkoły powszechnej Kręcioch uczęszczał do wadowickiego gimnazjum, które ukończył maturą w 1938 roku. Był szkolnym kolegą Karola Wojtyły. W pamięci przyszłego papieża i pozostałych uczniów zapisał się jako ten, który osiągał najdłuższe odległości w skokach na nartach na prowizorycznej skoczni usytuowanej na zboczach Łysej Góry. 
Po maturze Zygmunt Kręcioch odbył szkolenie w Szkole Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu. W maju 1939 roku jako plutonowy podchorąży otrzymał przydział na praktykę w 3. Pułku Ułanów w Tarnowskich Górach. Przed wyjazdem złożył podanie o przyjęcie do Oficerskiej Szkoły Zawodowej w Grudziądzu. 
28 sierpnia 1939 udał się ze swoim pułkiem na ćwiczenia do miejscowości Kalety, Koszęcin i Cieszawa, jako zastępca dowódcy plutonu kawalerii w czwartym szwadronie. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Jego szwadron przyjął uderzenie Niemców w rejonie Kalet i wycofując się stoczył kolejne potyczki koło Piasków, Woźnik i Lubszy. 3 września Niemcy uderzyli znacznymi siłami na Górę Floriańską, gdzie doszło do walki na bagnety z szwadronem Kręciocha. Niemcy przedarli się na jego tyły, ale wtedy do kontrataku ruszyła reszta pułku, umożliwiając oddziałowi Kręciocha odwrót. Przesuwali się w kierunku Pińczowa, Szczucina i Baranowa, a następnie na Rozwadów, Frampol i Biłgoraj. 15 września przekroczyli rzekę Tanew i podjęli próbę obrony Tomaszowa Lubelskiego. W walkach pod Rogoźnem śmierć poniósł dowódca pułku płk. Chmielowski. 21 września oddział Kręciocha został otoczony przez Niemców koło Ulowa i złożył broń. Pojmanych żołnierzy polskich Niemcy pędzili aż do Przeworska, gdzie uwięzili ich w obozie urządzonym w byłej cukrowni. Stamtąd Kręciochowi udało się zbiec i powrócić do Choczni.
Z rodzinnych stron na początku 1940 roku przeniósł się do podkrakowskiego Mnikowa i podjął działalność konspiracyjną, do której wciągnęli go koledzy z wojska. Organizował najmniejsze komórki konspiracyjne (trójki i piątki), szkolił młodzież partyzancką, zdobywał broń, brał udział w dywersji i rozprowadzał prasę podziemną. Był adiutantem kapitana Burgielskiego ps. "Janusz" w IV baonie "Orzeł-Ważka" 12. Pułku Piechoty AK w stopniu podporucznika. 
W lutym 1945 roku wrócił do Choczni i podjął pracę w rodzinnym gospodarstwie rolnym. W 1950 r. w obawie przed represjami ze strony aparatu bezpieczeństwa Polski Ludowej wyjechał z żoną do Grodkowa na Ziemiach Odzyskanych gdzie zatrudnił się w Urzędzie Repatriacyjnym, a następnie jako inspektor organizował pracę PZU. W 1954 roku po powrocie do Wadowic pracował w handlu tekstyliami. Był współzałożycielem i pierwszym kierownikiem Spółdzielni Mieszkaniowej. 
W 1960 r. skończył zaocznie studia rolnicze w Krakowie z tytułem inżyniera, a potem do emerytury w 1993 r. pracował w Centrali Nasiennej. Uczył także chemii w szkole rolniczej w Radoczy. Jako członek ZBoWiD awansował na stopień porucznika rezerwy. 
Zmarł 2 lipca 2000, spoczywa na cm. komunalnym w Wadowicach. 
Z żoną Ireną ze Ścigalskich doczekał się po wojnie dwóch synów i córki. 

poniedziałek, 23 września 2024

Choczeńscy oficerowie - Stanisław Trzebuniak major MO/SB

 Rodzice Stanisława Trzebuniaka - Andrzej i Katarzyna z domu Gaweł - pochodzili z Zawoi. Tam też przyszły na świat ich starsze dzieci. Natomiast Stanisław i jego siostra Cecylia urodzili się w Choczni, gdzie ich rodzice zakupili drugie gospodarstwo rolne. Według metryki chrztu Stanisław Trzebuniak urodził się 31 października 1918, a on sam podawał zawsze datę o dzień późniejszą. Pobyt Trzebuniaków w Choczni nie trwał zbyt długo. Po pierwszej wojnie światowej powrócili do Zawoi i tam młody Stanisław rozpoczął naukę szkolną. W 1927 roku zmarła jego matka Katarzyna, a ojciec postanowił zamieszkać w Legbądzie koło Tucholi. W miejscowej szkole i w sąsiednich Łosinach Stanisław Trzebuniak ukończył podstawową edukację. Później pomagał w domu i w gospodarstwach sąsiadów oraz pracował w okolicznych lasach. W 1937 roku podjął praktykę u piekarza w Gdyni.  Dwa lata później, w czasie II wojny światowej, Niemcy odebrali Trzebuniakom ich ziemię, a 21-letni Stanisław został zatrudniony przez Arbeitsamt w Nadleśnictwie Woziwoda, a następnie w Zielonce. 


W 1945 roku, po wkroczeniu armii radzieckiej, powrócił do Legbądu i 10 kwietnia zwrócił się do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Tucholi z podaniem o przyjęcie do pracy. Początkowo służył jako wartownik, a ponieważ cieszył się dobrą opinią i był bardzo pracowity, awansował na dowódcę warty i w końcu na referenta - pracownika umysłowego, prowadzącego sieć agenturalną. Ogółem w Tucholi spędził pięć lat. W tym czasie (1948) zawarł związek małżeński z pochodzącą spod Tucholi Władysławą Lorbiecką. 

W 1950 roku już w stopniu sierżanta został mianowany zastępcą kierownika Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Sępólnie, a po awansie na stopień chorążego objął kierownictwo tej placówki. Aktywnie udzielał się też w życiu polityczno-społecznym jako członek Egzekutywy Komitetu Powiatowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W latach 1953-56 porucznik Trzebuniak kierował PUBP w Rypinie, a w 1957 roku został oficerem Służby Bezpieczeństwa w Toruniu, zajmującym cenzurą pocztową i kontrolą korespondencji, a później starszym oficerem operacyjnym w stopniu kapitana. Prowadził 15 spraw ewidencyjno-operacyjnych i posiadał 7 tajnych informatorów. Jednocześnie uczęszczał do dwuletniej Szkoły Oficerskiej Służby Bezpieczeństwa MSW w Legionowie, którą ukończył z wynikiem dobrym. 

W 1959 roku KW MO w Bydgoszczy rekomendowała go na posadę zastępcy komendanta MO w Lipnie do spraw bezpieczeństwa publicznego. Podczas pracy w Lipnie uzyskał średnie wykształcenie i zdał egzamin dojrzałości w Korespondencyjnym LO w Toruniu. 

Ostatnie trzy lata służby w organach bezpieczeństwa publicznego (1967-70) major Trzebuniak spędził jako kierownik wydziału III w Komendzie Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy, skąd przeszedł na milicyjną emeryturę. Był odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1969), Brązowym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem 10-lecia Polski Ludowej, Odznaką "20 lat w Służbie Narodu".

Jako cywil pracował jednak nadal np. w Zakładzie Transportu i Maszyn Budowlanych w Bydgoszczy. Zmarł w wieku niemal 100 lat i 9 sierpnia 2018 został pochowany na cmentarzu komunalnym w Bydgoszczy.


czwartek, 5 września 2024

Schroniska turystyczne w Choczni

 Schroniska turystyczne w Choczni nigdy nie powstały, choć istniały plany ich urządzenia. Józef Putek, podsumowując w jednym z niepublikowanych maszynopisów swoją działalność jako wójta, wspomina o zamiarze wybudowania przez gminę w Choczni dwóch obiektów do celów turystycznych.

Pierwszy z nich miał być typowym schroniskiem turystycznym, usytuowanym na "Germatce" i przeznaczonym dla turystów i narciarzy zmierzających ze stacji kolejowej w Choczni na Leskowiec lub Gancarz. W celu realizacji tego przedsięwzięcia Gmina Chocznia zakupiła kilka morgów lasu. Data tej transakcji nie jest znana - w grę wchodzą dwa okresy, w których Putek sprawował władzę nad gminą, to znaczy lata 1920-29 (bardziej prawdopodobne) lub 1946-50. Nie jest też jasna lokalizacja tego schroniska - używając nazwy "Germatka" Putek mógł mieć na myśli zarówno należącą częściowo do Choczni dwuszczytową górę Bliźniaki w Beskidzie Małym, jak i mało wybitne wzniesienie w paśmie między Bliźniakami a Łysą Górą.

Drugi z obiektów, które zamierzała wybudować choczeńska gmina, miał mieć szersze przeznaczenie. Zakładano, że będzie to podmiejska restauracja z kręgielnią i ogrodem, posiadająca dodatkową funkcję schroniska turystycznego. Potencjalnymi klientami tego kompleksu mieli być mieszkańcy Choczni i Wadowic oraz przyjezdni turyści, zmierzający z Wadowic lub z Choczni w kierunku Łysej Góry. Z maszynopisu Putka wynika, że zamierzano go wybudować w "Księżej Sośninie". Nie wiadomo jednak, czy oprócz planów poczyniono jakiekolwiek inne działania w celu realizacji tej inwestycji.

Dr Putek zdawał sobie sprawę z dużych kosztów i pracochłonności budowy tych obiektów. Pisząc o tym latach 50. XX wieku nie wierzył już, że kiedykolwiek zostaną one zbudowane.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Chwalibogowie - ich życie na emigracji i w Choczni z aferami w tle

 

Chwalibogowie (1922)

Tadeusz Chwalibóg urodził się w 1877 roku w Krakowie, jako syn Jana Gwalberta i Anny z Krawczyńskich. Ukończył 6-klasową szkołę powszechną, szkołę zawodową w Zakopanem, kurs drogomistrzów we Lwowie i uzyskał uprawnienia inżynierskie. Przez wiele lat przebywał w Stanach Zjednoczonych Ameryki – według niektórych źródeł już od 1898 roku, a ze spisów pasażerów docierających do amerykańskich wybrzeży wynika, że z pewnością przybył tam w 1903 roku. Pod koniec tego właśnie 1903 roku poślubił w Baltimore trzy lata młodszą od siebie Zofię Jabłońską z Żywca, z zawodu nauczycielkę. Gdy w 1913 Chwalibóg roku starał się o pracę w krakowskim magistracie podawał, że posiada wieloletnią praktykę manipulacyjno-techniczną i drogowo-budowlaną. Na czym polegała owa „praktyka manipulacyjna” Chwaliboga informowała nieco wcześniej prasa stanu Illinois. Z artykułu w „St. Louis Post Dispatch” z 20 maja 1913 roku dowiadujemy się, że Tadeusz Chwalibóg był prywatnym bankierem dla Polonii z miasta St. Louis i sprzedawał bilety na statki parowe umożliwiające podróże między Europą i Ameryką. To przedsięwzięcie było na tyle dochodowe, że Chwalibogowie dorobili się 10 parceli gruntowych w St. Louis oraz trzech domów. Częścią jego systemu biznesowego było przyjmowanie depozytów za bilet na statek parowy, który miał być przez niego dostarczony po dokonaniu przez klienta pełnej płatności. Właśnie z tymi depozytami 60 klientów o łącznej wartości około 17.000 dolarów Chwalibóg zniknął nagle na początku maja 1913 roku. Uwzględniając siłę nabywczą dolara była to niebagatelna kwota odpowiadająca obecnie około 4440.000 USD. Gdy z Chwalibogiem przez dłuższy czas nie dało się skontaktować zdesperowani klienci zjawili się przed jednym z jego domów o siódmej rano. Dowiedzieli się od sąsiadów, że Chwalibóg nie był przez nich widziany od dłuższego czasu, natomiast jego żona pozostawała w domu, czyniąc jednak widoczne przygotowania do wyjazdu. Po zapukaniu do drzwi otworzyła im Zofia Chwalibóg z rewolwerem w ręce i zagroziła, że będzie strzelać, jeżeli będą próbowali wejść do środka. Następnie zatrzasnęła drzwi i wybiegła z domu tylnym wyjściem. Tłum ruszył za nią i prawie dogonił ją pięć przecznic dalej, ale uciekająca wypatrzyła dwóch policjantów i rzuciła im się na ramiona. Funkcjonariusze nie bez pewnych trudności rozproszyli tłum. Po wyjaśnieniu sytuacji przez przedstawicieli poszkodowanych klientów Zofia Chwalibóg została aresztowana. Przyznała, że jej mąż wyjechał do Polski przed dwoma tygodniami, a ona miała do niego właśnie dołączyć. Ponieważ dysponowała tylko kwotą 2.000 dolarów, to nie była w stanie zaspokoić roszczeń pokrzywdzonych. Na konto tych roszczeń zajęto nieruchomości Chwalibogów, po czym Zofię zwolniono z aresztu i wróciła ona do Polski. 

Chwalibogowie zamieszkali w Krakowie, gdzie Tadeusz uzyskał posadę młodszego drogomistrza, odpowiedzialnego za magazyny materiałów i sprzętu budowlanego. Po dwóch latach pracy Chwalibóg złożył wymówienie, motywując to niskimi zarobkami i perspektywą lepiej płatnego zajęcia. W rzeczywistości uznał, że afera w USA „już przyschła” i może tam wrócić. Przezornie jednak zamieszkał tym razem w Cleveland w stanie Ohio i zatrudnił się jako geodeta. Ponieważ Chwlibogowie nie doczekali się własnych dzieci, to w 1921 roku adoptowali 5-letniego Jana Sowę i dali mu własne nazwisko. Rok później Tadeusz Chwalibóg złożył podanie o amerykański paszport dla siebie, żony i syna. We wniosku paszportowym nieco rozminął się z prawdą, podając że przebywa nieprzerwanie w USA od 1904 roku. 

Po powrocie do Polski Chwalibogowie wybudowali okazały piętrowy dom w Choczni na Zawalu, który po renowacji jest zamieszkały do dziś przez kilka rodzin. Nabyli także drugi dom w Wadowicach i gospodarstwo rolne w Wilkowicach koło Leszna w Wielkopolsce. W 1936 roku Tadeusz Chwalibóg zmarł i został pochowany na wadowickim Cmentarzu Parafialnym. Syn Jan był w czasie okupacji więziony przez Niemców na Montelupich w Krakowie. Dzięki posiadaniu amerykańskiego obywatelstwa uniknął wywózki do obozu koncentracyjnego, a później z pomocą amerykańskiej ambasady wyjechał do USA. 

Po wojnie owdowiała Zofia mieszkała nadal w Choczni z przyrodnią siostrą Franciszką Synoracką w mieszkaniu po drugiej stronie torów kolejowych, a lokatorską kamienicę zamierzała przekazać na rzecz gminy, w zamian za ulgi podatkowe i dostawy płodów rolnych. Do tego jednak ostatecznie nie doszło i gmina dochodziła od niej zwrotu kosztów poniesionych już na zmianę własności (patrz "Z historii choczeńskiej kamienicy"). Zofia Chwalibóg zmarła w 1955 roku i spoczęła obok męża na wadowickim cmentarzu. Ich nagrobek obecnie już nie istnieje. 

Wspomniany wyżej adopcyjny syn Chwalibogów po powrocie do Ameryki jako John Chwalibog zamieszkał w stanie Michigan. Od 1950 roku do emerytury w 1982 roku pracował dla firmy Ford Tractor w Birmingham, produkującej sprzęt dla rolnictwa. Był artystą grafikiem i malarzem, jego obrazy olejne i akwarele wystawiano w galeriach. Miał też zamówienia od stanu Michigan. Oprócz tego pasjonował się myślistwem i wędkarstwem, wykonywał drewniane makiety pociągów i ręcznie malowane wabiki na ptaki (głównie kaczki). Należał do Scarab Club w Detroit i The Michigan Steelheaders. Zmarł w 1999 roku w Munson Medical Center w Traverse City w stanie Michigan. Doczekał się dwóch synów, ośmioro wnuków i pięcioro prawnuków.

czwartek, 4 lipca 2024

Szczepan Kręcioch (Steven Kearns) – amerykański kierowca wyścigowy i biznesmen

 

Gdy w 1911 roku Balbina Kręcioch ze Stuglików wyjeżdżała z Choczni do Stanów Zjednoczonych Ameryki, by dołączyć do przebywającego tam od 2 lat męża Michała, zabrała ze sobą syna Szczepana, urodzonego w Choczni 31 sierpnia 1908 roku. Młody Szczepan, znany na amerykańskiej ziemi pod imieniem Steven, dorastał w miejscowości South Bend w stanie Indiana. Tam przyszły na świat jego siostry: Anna, Frances, Verna, Helene, Jayadeen, Rozalyn, Michealenne, Genevieve i Mary oraz brat Leo. W 1927 roku Szczepan wraz z rodzicami jest wymieniony wśród członków fundacji „Jan Chrzciciel”, która zebrała środki na zakup jednego z dzwonów dla choczeńskiej parafii. Natomiast w latach 30. XX wieku dał się on poznać jako Steven Kearns- uczestnik licznych wyścigów samochodowych, organizowanych w stanie Indiana. W 1932 roku zwyciężył w nich 6 razy. Był posiadaczem stanowego rekordu prędkości na dystansie 5 mil i podejmował także próby, by osiągnąć najlepszy czas na odcinku 4 razy dłuższym. W gazecie „The South Bend Tribune” określano jako „local speedster”, co w tym przypadku nie oznaczało pirata drogowego, lecz kierowcę wyścigowego.

Szczepan Kręcioch w swoim pojeździe wyścigowym (1932)


Kearns/Kręcioch pozostał w branży motoryzacyjnej i związał się z nią zawodowo jako biznesmen. Był wiceprezesem kompanii Teamster Local 364, reprezentującej około 5.000 kierowców ciężarówek w 12 stanach USA. Na to stanowisko wybierano go w latach 1959, 1962 i 1965.

Kręcioch/Kearns (z prawej) w 1953 roku


Z pierwszą żoną Agnes z domu Kocsis doczekał się dwóch córek: Barbary (później po mężu Kubisiak) i Jacqueline Krecioch. W 1941 roku ożenił się powtórnie z Dorothy z domu Graf.

Zmarł po długiej chorobie w Pawating Hospital w Niles, 20 czerwca 1983 roku o 9.10, jako poczwórny dziadek i pradziadek. Spoczywa na Riverview Cemetry w South Bend.



czwartek, 6 czerwca 2024

Prawo do polowań w galicyjskiej Choczni

 

Prawo polowania w austriackiej Galicji  było przywiązane do własności gruntu i służyło każdoczesnemu większemu posiadaczowi gruntów, który mógł swobodnie rozstrzygać, czy będzie wykonywał to prawo we własnym zakresie przez samodzielne organizowanie polowań (o ile posiadał do tego stosowne uprawnienia), czy też prawo to wydzierżawi. Prawo do samodzielnego organizowania polowań lub dzierżawienia polowań posiadała też każda gmina na gruntach stanowiących majątek lub dobro gminy (od 1909 roku o powierzchni co najmniej 115 hektarów).

Stosownie do tych przepisów prawnych Rada Gminna w Choczni uchwaliła w 1868 roku, że polowania na gruntach gminy Chocznia i przynależnych do niej należy wydzierżawić na lat 5 przez publiczną licytację. Zwycięzcą tej licytacji został p. Hawełka, który pod koniec dzierżawy, to jest w lipcu 1873 roku zabiegał o jej przedłużenie na kolejne 5 lat. Ówczesny wójt Franciszek Guzdek i czterech delegowanych radnych: Walenty Szczur, Jan Woźniak, Franciszek Cibor i Józef Guzdek mieli na podstawie uchwały gminy negocjować kolejny kontrakt z Hawełką, przyjmując za podstawę zapisy poprzedniej umowy dzierżawy. Hawełka miał zakaz polowania w lecie, a gdy „owsy, koniczyny i lny stać na polach jeszcze będą” myśliwi mieli obchodzić je przez uwrocia, czyli końce pól, gdzie nawracano zaprzęgami końskimi lub wolimi.

W 1883 roku władze gminne spóźniły się z ogłoszeniem kolejnej licytacji na prawo dzierżawy polowań, co miały obowiązek uczynić na trzy miesiące prze ukończeniem terminu poprzedniej dzierżawy, która dobiegła końca 18 lipca 1883 roku. Nową licytację zarządzono dopiero 27 lipca i jej termin wyznaczono na 22 sierpnia. Z powodu krótkiego czasu od ogłoszenia do licytacji zgłosiło się na nią tylko dwóch oferentów: p. Gładysz, wadowicki rzeźnik i p. Dobrzański, sekretarz rady powiatowej w Wadowicach. Wójt Czapik i radny Pietruszka protestowali bezskutecznie przeciw dopuszczeniu pierwszego z wymienionych wyżej, ponieważ nie okazał on pozwolenia na posiadanie broni myśliwskiej. Urzędnik prowadzący licytację zadowolił się tylko oświadczeniem Gładysza, że stosowne pozwolenie posiada i dopuścił go do licytacji. Jej zwycięzca nie został w dokumentach gminy wymieniony, ale wylicytowana kwota za dzierżawę (55 zł reńskich za rok) była dla władz choczeńskiej gminy zbyt niska. Nie tylko nie dorównywała poprzednio obowiązującej kwocie dzierżawy (75 zł reńskich za rok), ale także odbiegała od warunków wylicytowanych przez inne gminy z rejonu Wadowic. Jako przykład podano Gorzeń, który za oferowany teren do polowań o powierzchni 300 mórg uzyskał dzierżawę w wysokości 15 zł rocznie. Ponieważ Chocznia wystawiała na licytację teren o powierzchni 3.558 mórg, to oczekiwała za niego około 200 zł czynszu dzierżawnego rocznie. Dlatego władze gminy wystosowały oficjalny protest do starostwa i zażądały powtórnej licytacji. Cała sprawa ciągnęła się aż do jesieni 1885 roku. Wtedy to zwycięzcą licytacji na prawo dzierżawy polowań ogłoszono wójta Józefa Czapika, Co ciekawe, wójt wylicytował czynsz dzierżawny w wysokości 40 zł reńskich rocznie, czyli o 15 zł niższy, niż oprotestowany przez niego dwa lata wcześniej.

Po upływie 5 lat dzierżawy w dniu 30 marca 1890 radni choczeńscy na wniosek Józefa Guzdka postanowili przesłać prośbę do starostwa w Wadowicach, by przedłużyć kontrakt z Józefem Czapikiem, naczelnikiem gminy Chocznia, na kolejne 5 lat i na tych samych warunkach (40 zł reńskich rocznie). Radni uznali, że Czapik odpowiada warunkom o prawie polowania i „nie dla zysku, lecz dla ochrony od kłusowników i dla rozrywki utrzymuje dzierżawę polowania”.

Kolejny raz sprawą polowań na terenie Choczni radni gminni zajęli się w 1900 roku. Ówczesnym dzierżawcą prawa polowań był następny wójt Antoni Sikora, który zaapelował, by przyznać mu to prawo ponownie na okres 6 lat, począwszy od 1 stycznia 1901 roku. Radni poparli ten apel i postanowili odstąpić od licytacji, a prawo do polowań przyznać Sikorze z wolnej ręki. Utrzymano również dotychczasowy czynsz dzierżawny płacony przez naczelnika gminy w wysokości 114 koron rocznie, czyli 57 dawnych złotych reńskich (reformę walutową i wymianę reńskich na korony przeprowadzono w 1892 roku).

7 sierpnia 1904 roku radny Józef Czapik wystąpił z wnioskiem, by zgłosić do starostwa rozszerzenie powierzchni dzierżawionej przez gminę do polowań o obszar dawnego majątku sołtysiego, w tym czasie już całkiem rozparcelowanego, co mogłoby przynieść Choczni dodatkowy dochód. Radni przyjęli ten wniosek do wiadomości.

O tym, że z prawa dzierżawy choczeńskich terenów do polowań faktycznie korzystano, świadczą dawne doniesienia prasowe.

Na przykład 16 grudnia 1902 roku podczas polowania, które zorganizowali w Choczni starosta Geppert i radca dworu Szlachtowski (płacąc za nie Sikorze), ośmiu myśliwych upolowało lisa i 47 zajęcy, o czym donosił „Łowiec” – organ Galicyjskiego Towarzystwa Łowieckiego.

Józef Turała w „Kronice wsi Chocznia” podaje, że z prawa do polowań korzystali też mieszkający w Choczni: Szymon Łapka (karczmarz), Antoni Sikora (kowal), czy Jan Turała (mistrz murarski).

czwartek, 25 kwietnia 2024

Lekarze z Choczni - Bogdan Kałuża



 



Bogdan (lub Bohdan) Mieczysław Kałuża był synem Ignacego Kałuży i pochodzącej z Choczni nauczycielki Balbiny Czapik. Ze strony matki był praprawnukiem Józefa Czapika, wieloletniego choczeńskiego wójta, nauczyciela i organisty z XIX wieku. Urodził się w Choczni 10 kwietnia 1928 roku.

W 1948 roku zdał egzamin maturalny w Liceum Ogólnokształcącym w Wadowicach, a jego kolegą z równoległęj klasy był inny przyszły choczeński lekarz Tadeusz Drapa.  Po wakacjach 1948 roku Kałuża rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej we Wrocławiu, które ukończył pomyślnie w 1953 roku.

Właściwie całe swoje zawodowe życie był związany z północną częścią obecnego województwa śląskiego. Mieszkał w Myszkowie i już od 1954 roku kierował tamtejszą Pracownią Anatomopatologiczną Szpitala Miejskiego. Później był także pracownikeim Przychodni Rejonowej w Myszkowie, którą kierował w latach 1976-1981 i Wydziału Zdrowia w Myszkowie (jako kierownik w latach 1962-1964 i 1972-1985). Wykonywał również sekcje w prosektorium szpitala miejskiego w Blachowni (1976-1982), w prosektorium w Lublińcu (1976-1982 i 1991-1993) oraz w ramach zastępstw w szpitalu w Zawierciu i w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Częstochowie (1963-1997). Był biegłym sądowym w Myszkowie z zakresu medycyny sądowej od 1956 roku, oraz  członkiem oddzialu śląskiego PTAP od 1958 roku - w latach 1973-76 zasiadał w komisji rewizyjnej tego stowarzyszenia.

Zmarł 20 sierpnia 2004 roku. Spoczywa na cmentarzu w Myszkowie - w tym samym grobie złożono doczesne szczątki jego żony Adolfiny, którą poślubił w Jaźwinie w 1952 roku, czyli jeszcze przed ukończeniem studiów oraz syna Mariana.

Źródło - grobonet


W notatce wykorzystano zdjęcie i fakty zawarte w książce "Zarys rozwoju patomorfologii w regionie działania Śląskiej Akademii Medycznej" pod redakcją Daniela Sabata.

czwartek, 8 lutego 2024

Kazimierz Szczur - działacz społeczny i polityczny

 

Kazimierz Szczur z żoną Honoratą z domu Widlarz
Ołomuniec 1908

Kazimierz Szczur - bliski współpracownik Józefa Putka - urodził się w Choczni 7 marca 1883 roku. Był dziewiątym z kolei dzieckiem Walentego Szczura i jego żony Marianny z domu Guzdek. 

Po ukończeniu szkoły ludowej w Choczni pomagał w gospodarstwie rodziców, a następnie odbywał służbę wojskową w armii austriackiej, którą zakończył w stopniu kaprala. W późniejszym czasie awansowal na stopień podoficerski. 7 lipca 1908 roku poślubił w Choczni Honoratę Widlarz, a równo rok później w domu na Zawalu urodziła się im pierwsza córka Amelia. Podobnie jak ojciec Kazimierz Szczur szybko włączył się w działalność w ruchu ludowym. Już w 1909 roku podpisał się pod odezwą ludowców powiatu wadowickiego. W latach 1914-1917 był członkiem rady nadzorczej choczeńskiej Kasy Zapomogowo-Pożyczkowej Raiffeisen, a od 1920 do 1926 roku zastępcą przewodniczącego tejże rady.  Przed wojną zasiadał także w zarządzie Gminy Chocznia (do 1929 roku), zdominowanym przez zwolenników Putka Komitecie Parafialnym (1935) oraz w komitecie budowy mostu na Choczence (1936). W marcu 1939 został wybrany radnym gromadzkim. W czasie niemieckiej okupacji od 1941 roku przebywał na wysiedleniu w Ponikwi i pracował jako chałupnik/rzemieślnik.

Szczyt aktywności społeczej Kazimierza Szczura przypadał na okres powojenny. Został członkiem Gminnej Rady Narodowej w Wadowicach i jej zarządu (1945-46), Krakowskiego Wydziału Wojewódzkiego (1946) i komitetu ku czci Emila Zegadłowicza oraz ławnikiem Sądu Okręgowego w Wadowicach. Jako radny powiatowy (od 1946 roku) zasiadał w Komisji Oświatowej i Kontroli Społecznej. W Choczni był przewodniczącym (od 1946 roku), a potem zastępcą przewodniczącego prezydium Gminnej Rady Narodowej w Choczni (do października 1950 roku). W 1947 roku został wybrany wiceprezesem powiatowego zarządu PSL w Wadowicach i przewodniczącym Rady Nadzorczej reaktywowanej Kasy Stefczyka w Choczni.

Kazimierz i Honorata Szczur w latach 50. XX wieku

Kazimierz Szczur na schodach
własnego domu na Zawalu

W sierpniu 1949 roku wraz z grupą choczeńskich radnych został zatrzymany przez Urząd Bezpieczeństwa, który usiłował odwieść go od współpracy z Putkiem i skłonić do prowadzenia w choczeńskiej gminie polityki uległej wobec władzy ludowej. W 1950 roku był jeszcze przewodniczącym Komitetu Funduszu Odbudowy Szkół, a w latach 1950-51 przewodniczącym komitetu elektryfikacyjnego Choczni, po czym po odsunięto go od wszelkich funkcji samorządowych i społecznych.

Zmarł 19 sierpnia 1957 roku i spoczął na choczeńskim cmentarzu parafialnym. Z żoną Honoratą doczekał się w sumie dwanaściorga dzieci. Oprócz wspomnianej już Amelii (po mężu Kozak) miał jeszcze córki: Kazimierę (po mężu Gancarz), Józefę (po mężu Ruła), Stefanię (po mężu Wymazała), Rozalię (po męzu Balon) oraz zmarłą w wieku 4 lat Annę. Natomiast sześciu synów Kazimierza Szczura nosili imiona: Adam, Włodzimierz, Alfred, Edward, Tadeusz i Władysław. Pięciu z nich założyło własne rodziny - wyjątkiem był zmarły młodo na wysiedleniu Tadeusz. Gospodarstwo Kazimierza Szczura przejął po jego śmierci najmłodszy syn Władysław.

Fotografie prezentowane w notatce pochodzą z archiwum Marii Balcarczyk, wnuczki Kazimierza Szczura.