Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kazimierz Ścigalski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kazimierz Ścigalski. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 czerwca 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część III

Trzecia część wspomnień chocznianina Kazimierza Ścigalskiego (1925-2019) spisanych przez Annę Wolanin. Cytowany poniżej fragment dotyczy zakończenia wojny w 1945 roku, powrotu autora wspomnień z przymusowych robót i początków powojennej normalizacji w Choczni.

 1945

Na przyszły rok, kiedy ruska armia zbliżała się już do Odry, to wtedy ci Niemcy, z dolnego Śląska (tam koło Legnicy, dawniej się to nazywało Lignitz, Breslau) uciekali przed Ruskimi. Tak jak Polacy uciekali przed Niemcami, tak Niemcy uciekali przed Ruskimi. Ja wtedy nie chciałem ale musiałem (byłem przy koniach i miałem do czynienia z nimi) zrobić zaprzęg konny i wielki wóz taki, z namiotem, przeciwdeszczowy, przeciwśniegowy. Ujechałem z tymi gospodarzami na Zachód uciekaliśmy przed tym frontem.(...) Dość daleko, nie tyle na sam Zachód bośmy uciekali w stronę granicy czeskiej. Więcej na południowy Zachód. Nie wiem jak nazywa się na miejscowość teraz, nazywała się Citau dawniej, po niemiecku (Żytawa/Zittau- obecnie w Niemczech przy granicy z Polską i Czechami- uwaga moja). To jest chyba teraz po stronie czeskiej bo to Czesi zabrali z o powrotem. Tam rozlokowani zostaliśmy u gospodarzy niemieckich ale to były już dawniejsze tereny Czech. Tam do końca wojny przebywaliśmy na tych terenach. To było niedługo, bo my uciekaliśmy jakoś w lutym (już ci nie powiem dokładnie), a w maju wojna się już skończyła. Wtedy, jeszcze będąc tam z nimi na tej ucieczce, przeżywaliśmy nalot ale znów amerykańskich samolotów na niemieckie miasto które się nazywało Kommotau (Chomutov, obecnie w Czechach- uwaga moja). Pamiętam to dobrze bo to było niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Jakieś. trzy kilometry nas to dzieliło. Wtedy spokojnie obserwowaliśmy ten nalot, bez takiej paniki bojaźni bo to było w pewnym już oddaleniu. Ale widzieliśmy całą tą grozę Niemiec i tej walki, tej nawałnicy wojny całej. Widzieliśmy te ognie jak zawisły, po prostu rozświetliły całą tą miejscowość. Taka łuna bo to jakoś na spadochronach czy na czymś te ognie światła wisiały. Tak żeby te samoloty miały wgląd na co bombardują. Wtedy zbombardowali to miasto. Strasznie było to wyraźnie słych'ać. Nawet drgania na ziemi były odczuwalne. Ale to były takie odległości że myśmy się tego nie bali, tylko obserwowaliśmy całe zjawisko. To były dwa momenty w moim życiu (w okresie wojennym) kiedy przeżywałem bezpośrednio walkę, jak gdyby front. Pierwszy to był w Choczni, kiedy był nalot bezpośrednio na wioskę i człowiek właściwie leżał i słyszał nad sobą te świsty kuli. Wtedy drżał ze strachu i jak mówiłem się modlił. Drugi raz - kiedy oglądaliśmy nalot tego Kommotau. Wtedy człowiek uzmysławiał sobie tą grozę wojny i te wszystkie skutki jakie ta wojna niesie za sobą. Po zakończeniu wojny w maju, kiedy już ucichły wszystkie walki, postanowiliśmy wracać do domu a było nas tam i Polaków kilku i Ukraińców. Jedni pracowali u bałorów, inny byli uciekinierami. Zebraliśmy się w taką grupkę osób, żeby wrócić wspólnie do domu. Trasę wybraliśmy niby tą krótszą, to znaczy jechać do Drezna a z Drezna do Wrocławia. A trzeba było wybrać trasę do Pragi czeskiej. Było troszkę dalej. Potem przez Pragę do Polski, bo tam kursowały pociągi a myśmy nie wiedzieli o tym że nie kursują pociągi (rozumisz?) z Drezna do Wrocławia. Tam mosty kolejowe były zburzone, zbombardowane. Do Drezna żeśmy dojechali... mieliśmy rowery też, bo człowiek mógł zabrać ze sobą takie jakieś ubrania, rowery, zegarek. Z Drezna na piechotę szliśmy do Wrocławia. To był kawał drogi, prawie jak stąd do Warszawy. Po drodze z początku było łatwo, jeszcze mieliśmy marki niemieckie to mogliśmy u tych ludzi kupić coś za te marki. To był taki obszar gdzie nie było jeszcze wojsk żadnych, ani alianckich -amerykańskich, ani radzieckich. Dopiero bliżej Wrocławia (były pustki bo Niemcy uciekali przed Rosjanami) zaczęliśmy spotykać żołnierzy rosyjskich. Żołnierze rosyjscy nas ze wszystkiego opędzlowali. Zabrali nam rowery, zegarki. Szliśmy już dalej zupełnie pozbawieni wszystkiego, na piechotę. Brakowało nam żywności, brakowało nam pieniędzy bo nam resztki tych marek pozabierali. Żywiliśmy się tym co człowiek spotkał po drodze, a więc w kopcach wybieraliśmy ziemniaki, bo były zakopcowane ziemniaki, te ziemniaki żeśmy piekli nad ogniskiem i jedli. Mi to się udało że w pewnej stodole - młockarni znalazłem kawałek nogi świńskiej szynki. Tam była schowana pewnie przed kimś. Trochę nas to podratowało i ucieszyło. Tak żeśmy dobrnęli do Wrocławia, a z Wrocławia już pociągi szły do Katowic. Ale szły towarowe, nie osobowe bo tam bardzo dużo Rosjanie wywozili do siebie: różne rzeczy i krowy, i maszyny, i urządzenia fabryk. Po drodze jak szliśmy na tą stację we Wrocławiu to Wrocław był całkiem zburzony, bo tam najpóźniej w zasadzie skończyła się wojna i walki. Także tam jeszcze dymiły zgliszcza, było bardzo dużo ruin. Tam też widzieliśmy naocznie zniszczenia wojenne, takie duże. Po przybyciu na stację udało nam się dostać na pociąg który odjeżdżał w stronę Katowic. Tam żeśmy się już częściowo podzielili. Nie wszyscy jechali w stronę Katowic, niektórzy jechali w stronę Warszawy. Niektórzy jechali nawet w kierunku Pomorza bo byli z różnych stron. Także ja chyba z dwoma osobami... już nie pamiętam dokładnie (rozumisz?) w którą stronę jechali ale jechali też do Katowic. W Katowicach przesiadłem się na pociąg osobowy do Bielska. Z Bielska przyjechałem do Choczni. To była cała moja tułaczka wojenna. 

(...) Tych ludzi których ja wywiozłem na te Czechy, to była taka gospodyni stara i synowa jej, żona tego bauera. On był jeszcze wcielony w armii, nie wiadomo co z nim było. Ale jak dowiedziałem się ci ludzie wrócili do tej miejscowości w której pracowałem, gdzie mieli swój dom i dobytek. Wrócili, ale ja na przykład byłem tam z kolegą z mojej miejscowości którego też wywieźli do Niemiec. Ale nie pracowałem z nim przez cały czas dlatego że on zachorował na gruźlicę. Razem żeśmy mieszkali w tej sztubie. On zaczął się tam leczyć. Leczyli go dzięki temu że on się podawał że jest Oberschlezer czyli Górnoślązak. Nie jest Polak tylko Ślązak. Inaczej Niemcy by go dali do obozu po prostu, bo oni się nie cackali z chorymi ludźmi, zwłaszcza chorymi na gruźlicę i z chorymi psychicznie. Takich ludzi od razu likwidowali, ale jego podjęli leczenia bo podawał się za Ślązaka i umiał po niemiecku. Bardzo dobrze umiał bo był straszy ode mnie trochę. Ja się z nim spotkałem dopiero po przyjeździe do Choczni. On mnie namówił żebyśmy pojechali tam na Zachód bo to już wtedy te tereny należały do Polski. Zostały przydzielone do Polski aż po Nysę i Odrę, a to było przecież tutaj gdzie jest Legnica, Wrocław. Pojechaliśmy zobaczyć co tam jest i wybraliśmy się w drogę. Po przyjechaniu na miejsce tośmy nie zastali tam gospodarzy. Oni zostali wysiedleni czy wypędzeni, nie wiem dokładnie. Dziś się mówi że zostali wypędzeni, jak mówi ta niemiecka polityk. Ona tak trochę bruździ te stosunki między Niemcami i Polakami. Oni zostali wywiezieni dalej, na Zachód a te tereny zostały obsadzone znów Polakami ze Wschodu, z Kresów, wysiedlonych zza Buga. Ale zauważyliśmy, że stajnia cała była zniszczona. Dach był spalony całkowicie, nie było tam żadnych krów, nic tam nie było. Dopiero ten gospodarz mówi (tak trochę zaciągał po wschodniemu), że myśli coś zacząć bo „widzicie sami jak to wygląda, nas tu sprowadzili a tylko dom był dobry". Te nasze miejsca gdzie myśmy mieszkali i te sztuby, stajnia końska była w całości spalona. Maszyny, młockarnia była spalona. Część szopy pod nami, pod tymi naszymi mieszkaniami była nie tyle spalona co jakaś taka zrujnowana. Pojechaliśmy też z tego względu może...bo ja mówiłem Edkowi że przed wyjazdem synowa z tą gospodynią zakopały w szopie pod nami coś w dużym kufrze. Człowiek myślał że Bóg wie co to jest, że to wykopie, ale mniejsza z tym. Poszliśmy w to miejsce, bo byłem zawsze ciekawy i podglądnąłem w którym miejscu kopią i ten kufer widziałem przed wyjazdem na stronę czeską. Mówię Edkowi że to tu był zakopany. Poszliśmy tam ale była tylko dziura wszystko to było wykopane. Ale jak to wykopali? Kto to znalazł? Tego nie wiem. Chyba ten gospodarz, co tam mieszkał, szukał czegoś, może jakiś ślad znalazł i to go naprowadziło na to. Znalazł i wykopał ale nie pytaliśmy się go nawet, bo co nas to obchodzi, to jego sprawa. Na tym ta część wojenna się kończy. 

Ponownie w Choczni

Po powrocie do domu... matka z siostrą mieszkały w tym samym domu w którym mieszkaliśmy przedtem, ale w zasadzie były tam tylko gołe mury, bo wszystko było wywiezione czy zrabowane, nie wiadomo. Były tylko stare meble, stare garki a wszystko co lepsze tego nie było. Trzeba się było pomału dorabiać i brać się za robotę. Ale jak tu się brać jak nie ma po prostu czym robić? Pomagał nam w tym Staszek Barcik, bo on pracował u tego baora jako wyrobnik. Mniej więcej wiedział co gdzie jest z naszych rzeczy tam gdzieś (rozumisz?), bo były porozdzielane, poroznoszone w inne miejsca. Bo nie tylko miał baor nasz dom w którym mieszkał ale miał sąsiedni jeden i drugi (rozumisz?), które służyły mu za tak zwane gospodarskie pomieszczenia. Tam niektóre rzeczy znajdowaliśmy ale wiele rzeczy dobrych przepadło. Wtedy po wojnie nastąpiła pomoc dla tych ludzi którzy wracali z ucieczki, z wysiedleń. Tak jak ci wszyscy którzy byli wysiedleni do lubuskiego, świętokrzyskiego też nie mieli do czego wracać, ale jakoś wrócili, próbowali żyć. Wtedy mieliśmy taką pomoc z Ameryki, UNRA się to nazywało. Dostawaliśmy od nich koni. Między innymi przywieźli nam konia. Ja po tego konia poszedłem do Wieprza. Kawałek drogi ale przedtem człowiek nie jeździł. Raz że nie było komunikacji, do szkoły, do gimnazjum do Wadowic chodziło się na piechotę. To do Andrychowa też się szło na piechotę. A z Andrychowa do Wieprza też jest kawałeczek drogi. Ale poszedłem i przyprowadziłem tego konia do domu. Ten koń początkowo dużo pomagał, bo czy do orki czy do prac polowych był potrzebny. Ja już miałem pewną praktykę w tych rzeczach. Zacząłem pracę (jeśli chodzi o gospodarstwo) ze swoim kuzynem - Woźniakiem Antkiem (żył w latach 1910-1973- uwaga moja). On miał konia już też i tak zwane sprzęganie się. Dwa konie trzeba było do ciężkiej pracy. Jeden koń to w ogóle nie uciągnie. Trzeba było dwa jak się orało, a to była ciężka praca, bo odłogiem leżało dużo pola, zarośnięte było. Mordowaliśmy się bardzo. On mi tak wtedy mówił: „widzę Kazek że ciebie też czeka tu robota ciężka". Ja sobie nad tym pomyślałem dość solidnie. Myślę sobie: „tak to ja nie będę robił". Zacząłem szkołę (rozumisz?) Zacząłem się uczyć żeby coś zrobić, żeby zarobić łatwiejszy kawałek chleba. 


poniedziałek, 2 maja 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część II

 Druga część wspomnień Kazimierza Ścigalskiego z Choczni, tym razem dotycząca jego pobytu na przymusowych robotach w czasie II wojny światowej. Przypomnę, że całość zawarta jest w pracy magisterskiej "Opowieści z życia mieszkańców Choczni koło Wadowic" autorstwa Anny Wolanin, która zgodziła się na ich udostępnienie.

W czterdziestym pierwszym roku zostałem powołany przez tutejszy miejscowy Arbeitsamt (Arbeitsamt to się nazywa) w Andrychowie, do pracy w Rzeszy. No i w czterdziestym pierwszym roku zostałem tam wywieziony, także straciłem kontakt z tym co się działo w Choczni. No i na krótko z rodziną.(…) 

Sam pojechałem tam. A siostry dwie moje: bliźniaczkę i starszą siostrę Irkę też (ale w późniejszym terminie) wywieźli zdaje się do robót do Austrii. Tam miały nawet dość nieźle. Przynajmniej z ich opowiadań wynikało, że tam było dużo lepiej niż tym którzy zostali. (…) W Austrii pracowały w restauracji, jako kelnerki. A jedna pracowała jako kelnerka a druga pracowała jako pomocnik w sklepie jakimś. No bo jeszcze nie umiały po niemiecku ale coś podać z magazynu, przynieść. One się kontaktowały bo mieszkały blisko siebie. Ci Niemcy, Austryjacy którzy ich zatrudnili tam to byli chyba spokrewnieni ze sobą, także one się kontaktowały. 

Natomiast ja byłem wywieziony tutaj, do III Rzeszy, niedaleko dzisiejszej Legnicy. Się nazywa chyba ta miejscowość teraz Chojnów. Heinal się nazywało po niemiecku, wioska Gorsdorf. Adres przynajmniej taki był: Gorsdof Uber Heinal Kreiss, ale to jest chyba nieważne. Kreiss to był chyba powiat. W każdym razie województwo to było Breslau czyli wrocławskie. Taki był adres na który do mnie pisali listy. Tam zatrudniony byłem jako pomocnik, taki przy krowach. U tego bauera wielkie gospodarstwo rolne... Pod opiekę miałem szesnaście krów. Ale nie pracowałem długo przy tych krowach, ponieważ ten gospodarz cały uznał, że nadaje się do innej, lepszej roboty. I dał mnie do koni. Do koni mnie przeniósł a tam przy krowach zatrudnił innego Polaka (którzy zostali przywiezieni z okolic Częstochowy z rodziną). Ale on był taki, jakiś... Ze mną to się przynajmniej na migi jeszcze dogadał a z nim to się nie mógł w ogóle dogadać. I wziął go tych krów a mnie do koni. Tam mieszkaliśmy obok, w takim budynku. To był budynek, który miał mieszkania ponad szopami i stajnią końską. Po takich schodach stromych się wychodziło. Tam mieszkała: ta rodzina z Częstochowy, ja i dwie Ukrainki które były już przywiezione wcześniej do pracy przymusowej. Brat tego bauera został powołany do wojska niemieckiego i był na froncie, a sam gospodarz już nie był taki młody. Nie brali go zresztą bo oni potrzebowali mieć z tych gospodarstw jakiś pożytek. Przecież potrzebna była żywność dla wojska. Gospodarka musiała iść i nawet dbali Niemcy o to, żeby ta gospodarka istniała i dobrze się rozwijała. Nigdy się nie spotkałem na przykład u nas z takimi maszynami rolniczymi jakie tam były już. Była tam kosiarka snopowiązałka do zboża. Były tam młocarnie nowoczesne. Były maszyny do suszenia i przewracania siana, do ładowania na strych. A u nas? Pierwszy raz widziałem się z takimi urządzeniami; maszynami jakie tam były. W Polsce to dopiero były po wojnie, niedługo po wojnie ale nastały te rzeczy jednak po wojnie. I tam pracowałem na roli z tymi końmi, a była para koni przeznaczona wyłącznie do jazdy albo wierzchem albo do bryczek, gdzie ja bawiłem się w dżokeja i woziłem tego gospodarza na uroczystości takie (rozumisz?) jak jakieś śluby czy pogrzeby czy coś takiego. Kupił mi taką dżokejkę na głowę specjalną. No i ja byłem tym stangretem. Nawet nie byłem z tego zadowolony bo kiedy oni się spotykali i bawili się to ja musiałem siedzieć w jakimś pobliskim pomieszczeniu i nudziłem się tam strasznie. Ale przynajmniej nie pracowałem. I tak na tych pracach zeszło parę lat... parę lat prawie że do końca. Ja miałem (kiedy zostałem tam wywieziony) szesnaście lat, w czterdziestym pierwszym roku. Młodszych już nie wywozili, tylko zaraz po ukończeniu szesnastego roku życia, to mnie tam zabrali. Przecież po dwóch, trzech latach człowiek był prawieże pełnoletni. Nudziło nam się nieraz. Nie pracowało się od rana do nocy, tylko od rana wczas ale do godziny gdzieś czwartej po południu, piątej. Potem miało się wolne. Często chodziłem do dworu, tam był w pobliżu w tej samej wsi dwór wielki, gdzie było zatrudnionych bardzo dużo Polaków, Ukraińców. Byli tam zatrudnieni Włosi, też jako pracownicy rolni. Oni organizowali zabawcy. Często przesiadywali tam i bawiliśmy się, ale obowiązywała godzina policyjna, także musiało się być przed godziną dziewiąta już w swoim mieszkaniu. Zresztą były takie kontrole gdzie chodził Weichmeister (tak zwany policjant niemiecki) i pilnował czy ci obcokrajowcy są już na swoim miejscu. Mnie niestety dwa razy spotkał że mnie nie zastał po godzinie dziewiątej w tej sztubie, niemieckiej izbie. To się sztuba nazywała. No i zagroził mi, że jak to się jeszcze raz zdarzy, że mnie zamkną do obozu, więc ja uważałem żeby się nie dać złapać. No ale tak się złożyło że spóźniłem się, a on już czekał na mnie... w tym moim pokoju. Ponieważ nie spóźniłem się dużo, a widziałem bo tam się świeciło u mnie, a bałem się że on tam może być (ten policjant), więc taki nie zapięty (całkiem jeszcze spodni nie zapiąłem) idę pomału (tak postękując) na tą górę do swojego pokoju i wchodzę taki... niepewny na nogach. On: „gdzieś ty był?" A ja mówię że byłem w ubikacji, w ustępie, bo ustęp na polu. „Jak to w ubikacji? Ja tu czekam na ciebie!" Ja już wtedy rozumiałem po niemiecku. Mało jeszcze mówiłem ale rozumiałem co on do mnie mówił bo to już było po kilku latach tej pracy. Mówię że czuję się chory bo miałem wymioty i rozwolnienie, no i musiałem tam być dłużej. On tak patrzył na mnie, pogroził mi rękawicą i poszedł. I na tym się skończyło. No więc udało się ale dzięki temu że się spóźniłem parę minut, bo jakbym się spóźnił pół godziny. to by się nie dało nic. Przecież nie będę siedział w ustępie pół godziny. Potem jak zbliżał się... (aha... jeszcze wcześniej). Ten kontakt z domem rodzinnym to miałem dość rzadki. Nie często się pisało listy. Raz że ja nie miałem na to za bardzo czasu, a i tu domownicy też byli zatrudnieni. Mama z młodszą siostrą była zatrudniona u tego bałora który nam zabrał dom. I tam musieli u niego też pracować. Ale ta zima jaka była w czterdziestym pierwszym roku (taka bardzo silna), to dostałem paczkę z domu. Zdziwiłem się bardzo - co tam w tej paczce jest? Przywiózł mi ją z domu ten gospodarz u którego pracowałem. Mówi: „masz tu Kazek paczkę z domu". Otwarłem a tam była taka kurtka ciepła, na zimę, bo tam brakowało takich ciepłych ubrań. 1 w ogóle okryć. A matka jednak myślała o tym że mogę marznąć i tą kurtkę mi przysłała. Dziwiłem się bardzo że ta kurtka doszła nawet w krótkim czasie. Szła chyba tylko parę dni, a dzisiaj? Poczta z Wadowic do Choczni idzie siedem dni, bo tak dostaję list. Jak dostaje czy z urzędu czy z banku to jest data i idzie całe siedem dni. Trzy kilometry jest odległość. Przedtem podczas wojny ta poczta niemiecka była solidna. Kiedy już było blisko zakończenia wojny, myśmy już wiedzieli że Niemcy tej wojny nie wygrają. Dochodziły nas słuchy od ludzi którzy mieli styczność z kimś innym, którzy wiedzieli z radia czy skądś, że wojnę Niemcy nie wygrają. Tym bardziej że mojego gospodarza zabrali i wcielili do tak zwanego Volksturmu. To jest odpowiednik w naszym, polskim (rozumisz?) zrozumieniu. Nie mogę sobie przypomnieć... pospolite ruszenie. (…) 

Front już się zbliżał, już był w okolicach stałych granic Polski i Niemiec. Więc jego wtedy zabrali a on zwrócił się do mnie (trochę nawet z prośbą, trochę z nakazem), że mnie robi takim kierownikiem tej grupy obcokrajowców która tam pracowała. Nawet żonie nie powiedział (bo był żonaty) żeby się zajęła tym wszystkim tylko ja. Mówi: „ty tu już znasz te maszyny, tą prace na roli i masz tutaj kierować". Jeszcze nie zapomnę bo mi powiedział: „jeśli ja i ty nie wiemy to cały świat nie będzie wiedział". Mnie to tak podbudowało, rozumisz? Ale co robić? Myśmy pracowali...właściwie to troszeczkę pomyliłem się bo jeszcze rok pracowałem tam, to nie był front w Polsce. On już był blisko granic Polski ale po tamtej stronie, jeszcze wzięli go do wojska. Kiedy wrócił na urlop, to przy obiedzie (ponieważ obiad spożywaliśmy w jednym pomieszczeniu, tylko my przy innym stole za takim parawanem a gospodarze przy innym) on opowiadał im ale ja rozumiałem dość dobrze po niemiecku. Mówił że jak my możemy wojnę wygrać jak w wojsku mamy mało żołnierzy niemieckich tylko jakichś obcych, „a głównie to słyszę język polski". Bo dużo tam Ślązaków poszło, bo Ślązaków brali wtedy do wojska, uważali ich za Niemców. Mówi: „jeszcze na dodatek to nam wszystkiego brakuje, i papierosów, i jakichś napojów a oni to mają wszystkiego dość. I wódkę mają i papierosy mają. Jak oni to robią to ja nie wiem". Ja to im powiedziałam, bo oni nie znali po niemiecku, Ukrainki też się tym za bardzo nie interesowały. Jeszcze tak mówi: „ta wojna źle się dla nas skończy". Ja wyłuskałem tę prawdę z tego. Byłem jeszcze bardziej podbudowany.

 

 

 

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część I

 W 2012 roku Anna Wolanin z Choczni napisała pracę magisterską pod tytułem "Opowieści z życia mieszkańców Choczni koło Wadowic". Znalazły się w niej wspomnienia pięciu osób, w tym emerytowanego stomatologa Kazimierza Ścigalskiego (1925-2019). Dzięki uprzejmości autorki mamy możliwość zapoznać się ze zredagowanymi fragmentami jego reminiscencji. 

Część pierwsza dotyczy wybuchu i początku II wojny światowej:

(…) Potem w miarę jak upływały lata, nadszedł czas (lata trzydzieste siódme, ósme i dziewiąte) gdzie już zaczęło mówić się o wojnie. Wszystkie objawy na to wskazywały, że wkrótce wybuchnie w Europie wojna. Już zajęte zostały na przykład Austria przez Niemcy, potem Czechosłowacja. I w końcu nadszedł rok trzydziesty dziewiąty — wrzesień, kiedy wybuchła wojna w Polsce między Niemcami i Polską. No i cóż ci tu więcej powiedzieć? Jeszcze wcześniej, na krótko przed wybuchem samej wojny, była taka czynność ze strony urzędów: miasta i gminy, wraz z jednostką wojskową, która wtedy stacjonowała w Wadowicach, żeby wszystkie konie, które były młode, i zdolne do jakichś większych, trudniejszych rzeczy, były po prostu zabrane, zarekwirowane ludziom. Nie było to zabranie bez pieniędzy, ale nie płacili, tylko wydawali za takiego konia kwit, za który ewentualnie po wojnie... no można było dostać ekwiwalent pieniądze. My akurat w domu mieliśmy pięknego konia młodego. I tego konia nam między innymi zabrano. Chociaż w okolicach najbliższych sąsiedztwie te konie wszystkie pozostawały, bo już były stare, nie nadawały się do wojska. Bardzo żałowaliśmy tego konia. No ale co było robić? Potem coraz więcej zaczęło stacjonować wojska, ponieważ już zbliżał się ten okres - pewnego wybuchu wojny. (…)

(…) Oczywiście, że nie było telewizji, ani prasy, tam nikt na wsi specjalnie nie prenumerował. Jedynie radio było w niektórych domach. Myśmy to radio mieli (na szczęście) i z niego można się było dość dużo dowiedzieć. No ale głównie o naszych dużych siłach zbrojnych, o niezwyciężoności armii. Także było więcej propagandowe. Aż nadszedł dzień pierwszy września kiedy wybuchła ta wojna. (…)  Ja wtedy miałem...to był 39 rok, ja byłem z dwudziestego piątego, to miałem czternaście lat. (…)

(…) Ale wracając jeszcze do samego wybuchu wojny... nastąpiło to w piątek, pamiętam dokładnie. I w niedzielę na trzeci dzień już po wybuchu wojny (każdy żył tak niespokojnie co to będzie?) gromadziły się takie liczne grupy ludzi które szły szosą. I jak dowiedzieliśmy się byli to tak zwani uciekinierzy którzy uciekali przed Niemcami, ponieważ taka pogłoska wtedy szła, że Niemcy mordują wszystkich ludzi zdolnych do noszenia broni. No i wtedy dużo ludzi uciekało na Wschód. Między innymi z Choczni tyż dużo ludzi się podłączyło do tych uciekinierów, całe tłumy. Rozumisz? Z wozami z tobołkami, z dobytkiem, z mieniem, które udało się zabrać, uciekało na Wschód. I była to niedziela późnym popołudniem. Nastąpił pierwszy nalot niemieckich Luftwafe na Chocznie. Akurat szła wtedy kawaleria polska -żołnierzy na koniach no i bombardowanie rozpoczęło się. Ja byłem wtedy poza domem, bo byłem ciekaw, co tam się dzieje na tej ulicy, na tej szosie. Ale wracałem już do domu kiedy rozpoczęło się to bombardowanie (i co tu zrobić?) wtedy huk ogromny, wybuchy bomb. Ja wpadłem do pobliskiego domu. (…) Kiedy zaczął się tam było parę osób już w tym domu. Ale tak ziemia zaczęła drgać, że zaczął się sypać z sufitu tynk, to wapno na nas. Ja wtedy bałem się że ten dom zawali się mi na głowę. Uciekłem z tego domu. I wpadłem w pobliskie krzewy (…) Olszyna taka rosła. No i położyłem się na ziemi i ze strachu zacząłem się żarliwie modlić. No i po upływie kilku minut, przeszła ta fala nadlatujących i bombardujących samolotów. Wtedy wstałem i szybko pobiegłem do domu. Po przyjściu do domu, zauważyłem że jeszcze moi domownicy wszyscy byli w piwnicy schowani przed tym bombardowaniem. (…) W tej piwnicy byli zgromadzeni, nawet sąsiedzi przyszli, między innym znalazły się tam dwie Żydówki, które też uciekały przed Niemcami. No i dziwne było, że one zwracały się do tych dzieci naszych: módlcie się do waszej Matki Boskiej, żeby się nic nie stało. No tak mi przynajmniej oni mówili, bo mnie tam nie było wtedy. I tak się dziwili, dlaczego to Żydówki w ten sposób się modlą, przecież mają swojego Boga, więc mogły się do niego tak samo modlić. No więc po przejściu tej fali się już trochę uspokoiło. Jeszcze wcześniej (jeszcze wtedy, kiedy leżałem w tych krzakach) to słyszałem tylko tętent tych koni, rozszalałych ze strachu, bo wtedy szła kawaleria ułanów. Część ułanów na tych koniach jeszcze siedziała i biegała razem z nimi, ale większość koni to było samych, pozostawionych i one tak biegały po całej wsi. Po przejściu całej fali, kiedy się uspokoiło, po tym nalocie, po ochłonięciu z tego pierwszego wrażenia, poszliśmy z kolegami w stronę szosy zobaczyć, jak to tam wygląda. To mniej więcej miejsce, gdzie padały tę pociski te bomby. No więc zobaczyliśmy straszny widok, bo było pięćdziesiąt jeden koni zabitych. A wyżej, tam na tych choczeńskich dziołach, jak się to mówiło, widzieliśmy trupów ludzi. Zginęło tam trzynastu żołnierzy - ułanów i czternastu cywili z tych uciekinierów. Przecież oni nie wybierali. Były widoki makabryczne. Widzieliśmy tam żołnierza, który leżał obok leja po bombie z urwaną całą nogą. Drugi był oparty o drzewo... trzymał kurczowo w rękach karabin, bo strzelał do Niemców, ale był bez głowy. To było rzeczywiście straszne. No i po tym wszystkim poszliśmy do domu. Przeżywałem to bardzo, nie mogłem nawet w nocy spać. No ale cóż miałem robić? Nie wiem, czy ja ci nie mówię zbyt chaotycznie. I tak pomyślałem sobie wtedy o micie naszej niezwyciężonej armii, którą wpajano nam. I w szkole, i w radiu, i w ogóle w rozmowach potocznych. Jak mogła nasza kawaleria przeciwstawić się takiej potędze, (na przykład sile powietrznej i na froncie armii niemieckiej zmotoryzowanej), gdzie czołgi jechały przeciwko koniom? (…) Z karabinów nie ma żadnej siły rażenia przeciwko czołgom. To muszą być działa przeciwpancerne, a nie zwykły karabin. To jest walka z wiatrakami. Wtedy sobie uzmysłowił człowiek, że politycznie byliśmy okłamywani. No po prostu! No i po wkroczeniu wojsk niemieckich... wojska niemieckie wkroczyły tu na drugi dzień. To już było w poniedziałek. W piątek wojna zaczęła się, w niedzielę był nalot, i te wszystkie wypadki, a w poniedziałek wkroczyła armia niemiecka. I myśmy z początku bali się, bo były te słuchy różne, co oni tam robią z Polakami, z młodymi ludźmi. A to wszystko jednak była plotka. Zresztą puszczana przez samych Niemców, żeby zrobić chaos na tych drogach, żeby oni mieli po prostu mniej kłopotów z tym wszystkim. To wojsko rozlokowane było mniej więcej w szkole podstawowej, do której chodziłem w Choczni i w większych budynkach publicznych, takich jak Sokół, dom katolicki, to tam oni (rozumisz?) nocowali. Z czasem my jako młodzi chłopcy zbliżaliśmy się, z ciekawości, ku tym żołnierzom niemieckim, widząc że przecież nie dzieje się nam z ich strony żadna krzywda. Wręcz przeciwnie, dawali im cukierki, rozumisz? Takie jakieś łakocie, żeby ich tak po prostu przyjacielsko nastawić. (…) W stosunku do ludności cywilnej nie było żadnej agresji. Przeciwnie nawet bardzo dobrze się obchodzili, a zwłaszcza lubili dzieci. Nawet mówili wtedy (jak później się dowiedziałem), że bardzo im się podobają polskie dzieci. A to słyszałem (wtedy jeszcze człowiek nie umiał po niemiecku) od ludzi starszych. Mówili: podobacie się Niemcom. No więc, po tych dramatycznych dniach nastąpiło pewne uspokojenie. Jak gdyby sytuacja została w pewnym stopniu opanowana. Szkoła rozpoczęła swój (proszę ja ciebie) program nauczania, kiedy Niemcy się już wyprowadzili, bo to front szedł. Szkoła podstawowa rozpoczęła naukę. Natomiast szkoła średnia, w której ukończyłem pierwszą klasę, została nieotwarta. Już z chwilą wojny była zamknięta i po wyjściu wojska niemieckiego nie została otwarta, bo już była zabroniona nauka w szkole średniej. W szkole podstawowej tak, ale nie na długo, bo potem kiedy wysiedlono gospodarzy z Choczni i przyszli na ich miejsce osadnicy niemieccy, to ich dzieci zajęły tą szkołę podstawową dla swoich potrzeb, a dzieci mieszkańców uczyły się w Sokole. (…)Tam była taka sala i na górze takie dwie salki, bo tej mleczarni obok nie było, jeszcze nie była wystawiona. Potem zmieniali kilkakrotnie naukę dzieci w innych budynkach, ale tego to już nie pamiętam, bo ja byłem wywieziony do Niemiec. W czterdziestym pierwszym roku (zaraz w czterdziestym to było wysiedlenie Choczni) przyszli osadnicy niemieccy. Część mieszkańców Choczni było wysiedlona do kieleckiego a część do lubelskiego. Ja z rodziną zostałem na miejscu, z tym że z domu rodzinnego nas również wysiedlono. Przenieśliśmy się do rudery takiej starej (starego domu), której Niemcy - ci osadnicy nie zajęli. Oni zajmowali domy lepsze murowane, a te gorsze mieli jako... powiedzmy takie domy gospodarcze, przeznaczali pod obory, szopy, stodoły. No więc myśmy mieszkali w tym domu niedaleko własnego domu, jakiś czas.(...)

cdn

O sprawach poruszonych w tym fragmencie wspomnień Kazimierza Ścigalskiego  można przeczytać również we wcześniejszych artykułach:

- Początek września 1939 roku w Choczni,

- Bombardowanie 3 września 1939 roku,

- Ofiary bombardowania we wrześniu 1939 roku,

- Exodus września.