środa, 23 listopada 2016

Wspomnienie o Józefie Wróblu

Pierwszy z dwóch tekstów Ryszarda Woźniaka, w którym wspomina swojego szkolnego kolegę Józefa Wróbla, niedawno zmarłego choczeńskiego poetę i listonosza.
To także ciekawy obraz przedwojennej choczeńskiej szkoły i metod dydaktycznych ówczesnego jej kierownika Michała Kornelaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka.

Razem ze mną chodził do klasy pewien poczciwiec, starszy o 3 lata krzepki wyrostek, zwący się Wróbel. Nazwisko stanowiło zupełne przeciwieństwo jego sylwetki, chłopczysko było bowiem krępe, pleczyste i biada temu, kto go przywiódł do gniewu. 
Na co dzień wszelako Józio był dobroduszny, flegmatyczny, a nawet nieśmiały. W jego marzycielskich, wiecznie zadumanych, siwych oczach malował się jakiś smutek i melancholia. Od najmłodszych lat lubił chodzić po lesie, spoglądać w niebo, słuchać śpiewu ptaków i szmeru rzeczki. Niestety, nie mógł poszczycić się sukcesami w szkole. Najpierw repetował  w drugiej klasie, przez rok chodził z siostrą Julą, potem znów utknął i wreszcie - bodaj w klasie czwartej - trafił do nas.
W mojej żywej wyobraźni, będącej pod wrażeniem niedawno przeczytanej książki „Ogniem i mieczem”, Józek stanowił skrzyżowanie (notabene wielce osobliwe) Podbipięty z Zagłobą. 
Nie namyślając się wiele, postanowiliśmy więc zainscenizować na przerwie epizod zdobycia chorągwi. Wybraliśmy co największe płaszcze i zarzuciliśmy mu na głowę. Nie spodziewający się niczego chłopina ryknął z przestrachu, niczym prawdziwy Zagłoba, po czym wpadł w szał i począł miotać się i wymachiwać na oślep rękami. A że był prawdziwym osiłkiem, wszystkich nas, trzymających płaszcze strząsnął i porozrzucał po klasie, niczym przysłowiowe ulęgałki. Śmiechu i emocji było co niemiara, atoli nasz bohater rozsierdził się na dobre i niełatwo było go udobruchać.
Matematyki w naszej klasie uczył kierownik szkoły, Michał Kornelak . Był to zgryźliwy i despotyczny jegomość, bardzo wysoki i przy tym chudy jak szczapa. Nie zaskarbił sobie wśród nas zbytniej sympatii; chłopcy mawiali, że można by na nim zbójów wieszać albo tykę w ogrodzie z niego zrobić. Jednak baliśmy się go wszyscy jak ognia, bo był bardzo ostry i z matematyki kosił niewąsko.
Miał on pewien niemiły dla nas zwyczaj, że chodził między ławkami i skrupulatnie sprawdzał zeszyty. Szczególnie przy tym był zawzięty na chłopców, dziewczętom trochę folgował. Pewnego razu niespodzianie podszedł do mej ławki i poddał oględzinom mój zeszyt. Muszę tu powiedzieć, że choć orłem z matematyki nie byłem, to jednak zadania miałem odrobione na medal. Podczas tej kontroli jakiś cymbał siedzący z tyłu zaczął mnie ciągnąć za kołnierzyk. Zniecierpliwiony, odwróciłem się do niego i.... w tym momencie kierownik trzasnął mnie w gębę, aż zadzwoniło. W moim przekonaniu był to policzek absolutnie niezasłużony, zapytałem więc, dlaczego mnie uderzył.
- Bo nie uważasz na lekcji! – brzmiała odpowiedź. - Poza tym jesteś trochę słaby z matematyki. Ale nic się nie bój, już ja cię podciągnę...
To rzekłszy kazał mi wyjść z ławki, chwycił mnie za włosy i... podniósł do góry. Wśród huraganowego śmiechu klasy rozbeczałem się ze wstydu i bólu. Kiedy wciąż zapłakany przyszedłem do domu, rodzice spytali o przyczynę. Opowiedziałem więc o wszystkim, co usłyszawszy Ojciec popędził zirytowany do szkoły i sprawił kierownikowi odpowiednie pro memoria.
Od tego czasu Kornelak wziął mnie na muszkę i szukał tylko okazji, aby dać mi w kość i mnie pogrążyć. Musiałem się więc bardzo pilnować, co w tym przypadku wyszło mi na dobre, bo wkuwałem matmę solidnie i na koniec roku miałem bardzo dobry z tego przedmiotu.
Aliści pedagog ów czuł do mnie wyraźną animozję , co objawiało się w zabawny sposób: przy wywoływaniu do tablicy nie zwracał się do mnie ani po nazwisku, ani po imieniu; patrzył tylko w moją stronę i warczał przeciągle: - Rrrrrrrr!
Wzywając zaś do odpowiedzi siedzącego na końcu klasy Wróbla, wołał gromko:
- Niedźwiedź górski - do tablicy!
Jako się rzekło, siedzącemu w ostatniej ławce biednemu Józiowi niezbyt się wiodło w nauce, lecz niewątpliwie najbardziej obawiał się matematyki, bo też i Kornelak prześladował go bez miłosierdzia. Na jego widok Wróbel dostawał wręcz drgawek i czuł doń zapiekłą urazę.
Pewnego dnia złośliwy belfer jak zwykle maglował mnie przy tablicy (muszę się pochwalić, że umiałem i nie dałem się zjeść w kaszy), a potem wziął na cel „niedźwiedzia górskiego”. Napisał „odpowiednie” zadanie i kazał mu je rozwiązać. Biedaczysko spojrzał na te łamańce ogłupiałym wzrokiem, westchnął frasobliwie i zbaraniał do reszty. Kornelak odczekał kilka minut, po czym chwycił ubieloną kredą gąbkę, zamoczył w wodzie i spokojnie wykręcił nad głową delikwenta. Strugi brudnej cieczy ciekły po włosach i brodzie ofiary, tworząc pokaźnych rozmiarów kałużę, a on stał ze zwieszoną głową, mrugając żałośnie oczyma. Wkrótce nieszczęsny Wróbel był tak biały, że mógł zaintonować: Pokropisz mnie Panie... a nad śnieg wybieleję.
Na koniec kierownik ze zjadliwą uprzejmością spytał go, czy już się obudził. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, wlepił mu dwóję i kazał napisać w zeszycie tysiąc (!) razy: „nie będę spał na lekcji”.
Biedny Józek wyglądał jak półtora nieszczęścia. Był zrozpaczony i kompletnie załamany. Widząc co się święci, szybko zorganizowałem niezawodną pomoc koleżeńską. Rozpięliśmy zeszyt, w którym miała się znaleźć owa tysiąckrotna epistoła  i wspólnymi siłami napisaliśmy ją w stosunkowo krótkim czasie. Któryś z nas powiedział przy tym:
- Widzisz, Józiu, ty nam zdobyłeś chorągiew, a my ci za to pomożemy napisać karę.
Od tej chwili zacny kolega Wróbel zapałał do mnie niezwykłym wprost sentymentem. Zaprosił mnie do domu na swoją „wyspę” (posiadłość Wróblów oblewała z jednej strony Choczenka, a z drugiej jej dopływ - Konówka) i podczas rozmowy wyznał, że bardzo pociąga go poezja. Ba, zwierzył mi się, iż sam pisuje wiersze. Przedstawił nawet próbkę swych zdolności rymotwórczych:

Z tamtej strony rzycki
Pasie Icek bycki;
Bycki mu się bodą,
Icek trzęsie brodą.

Zachwycałem się głośno pięknem tego wiersza, aby nie sprawić przykrości sympatycznemu koledze. Rozpromienił się słuchając tych pochwał, a nabrawszy snadź większego zaufania, zdradził jeszcze jedną tajemnicę: oto pragnie pójść w ślady Wyspiańskiego, który, jak wiadomo, nie tylko był poetą i dramaturgiem, ale również malował. Niestety, nieodległa przyszłość miała pokazać, że Józio mierzył siły na zamiary i z owego naśladownictwa nic mu nie wyszło.
Powiedział mi - też w sekrecie - że ma w spadku po bracie wartościowe książki, lecz boi się, by mu ich ojciec nie spalił; zaczął mnie w końcu prosić, abym je u siebie przechował. Książki istotnie okazały się cenne: były to dzieła Sienkiewicza, Kraszewskiego, Reymonta, Mickiewicza i Słowackiego. Skwapliwie też uczyniłem zadość prośbie kolegi, ba, byłem mu wdzięczny, że powierzył je mojej pieczy: nie omieszkałem skorzystać z okazji i pochłaniałem je jedna po drugiej.
Podczas okupacji spotkaliśmy się znowu i wtedy Józio oznajmił, że poszerzył krąg swoich zainteresowań. Jego nową specjalnością stało się zielarstwo, zapragnął bowiem zostać znachorem. Z zapałem zbierał przeróżne zioła, suszył je i katalogował. Może by i jego plan się powiódł, gdyby nie fakt, że ludziska jakoś nie poznali się na jego talencie i nikt nie chciał się u niego leczyć.
Mimo wcześniejszych niepowodzeń w realizacji swego posłannictwa, mój czcigodny kolega nie dawał za wygraną. Za wszelką cenę chciał bowiem zaistnieć, wybić się w jakiś sposób, a może i zdobyć sławę. Po wojnie został owładnięty jeszcze jedną pasją - zabrał się mianowicie do komponowania utworów muzycznych, które zamierzał wykonywać na skrzypcach i mandolinie. Szkopuł tkwił w tym, że nie znał nut, obca mu też była gra na jakimkolwiek instrumencie, ale Józio tym nie zrażał – wychodził z założenia, że będąc samoukiem też można osiągnąć swój cel.
Wtedy właśnie, podczas mego pobytu w Choczni, spotkaliśmy się kolejny raz. Mój szkolny kolega pasł krowy, a pod pachą dzierżył skrzypce, na których od czasu do czasu zapamiętale przygrywał. Ujrzawszy mnie ucieszył się i zademonstrował początek jednego ze swych muzycznych projektów. Ujął instrument, po czym zagrał i zaśpiewał coś, co brzmiało mniej więcej tak:
- Ryndałdarynda, ryndałdarynda, ryndyndołdoł! Ryndyndołdoł!
Z końcem lat 40. los dał mu jednak szansę. Może nie tak spektakularną, jak poprzednie jego zamiary, za to bardziej realną. Oto na emeryturę wybierał się zasłużony choczeński listonosz i kierownictwo placówki pocztowej zaczęło rozglądać się za jego następcą. Wbrew pozorom kandydat na tak odpowiedzialne stanowisko musiał wykazać się paroma cechami, wśród których prym wiodły uczciwość i brak inklinacji do kieliszka.
Dzięki rekomendacji tak wpływowej osoby, jaką był kierownik miejscowej szkoły, pan Tadeusz Nowak, Józio (w końcu były jego uczeń) otrzymał tę posadę. I tak oto - przynajmniej w pewnym stopniu - ziściły się jego zamierzenia. W społeczności choczeńskiej ów omnibus  i oryginał po trosze zapisał się bowiem dość wdzięcznie: niezwykle ważką, było nie było, funkcję doręczyciela pełnił przez kilkadziesiąt lat.
Pisząc o historii życia kolegi ze szkolnej ławy pragnę podkreślić, że był to samorodny, nieoszlifowany talent wiejskiego poety, któremu nie dane było, niestety, rozwinąć skrzydeł, choć ten Janko Muzykant współczesnej doby bardzo tego pragnął. Po latach – jak sam to określił – „wrócił do pióra” i do pisania wierszy.

Dziś - jak mi wiadomo - jest już dawno na emeryturze, ale został zarejestrowany jako twórca ludowy; opiewa piękno ziemi wadowickiej oraz prezentuje swoje utwory na spotkaniach miłośników lokalnego folkloru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz