Pierwszy z dwóch tekstów Ryszarda Woźniaka, w którym wspomina swojego szkolnego kolegę Józefa Wróbla, niedawno zmarłego choczeńskiego poetę i listonosza.
To także ciekawy obraz przedwojennej choczeńskiej szkoły i metod dydaktycznych ówczesnego jej kierownika Michała Kornelaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka.
Razem ze mną
chodził do klasy pewien poczciwiec, starszy o 3 lata krzepki wyrostek, zwący
się Wróbel. Nazwisko stanowiło zupełne przeciwieństwo jego sylwetki,
chłopczysko było bowiem krępe, pleczyste i biada temu, kto go przywiódł do
gniewu.
Na co dzień wszelako Józio był dobroduszny, flegmatyczny, a nawet
nieśmiały. W jego marzycielskich, wiecznie zadumanych, siwych oczach malował
się jakiś smutek i melancholia. Od najmłodszych lat lubił chodzić po lesie,
spoglądać w niebo, słuchać śpiewu ptaków i szmeru rzeczki. Niestety, nie mógł
poszczycić się sukcesami w szkole. Najpierw repetował w drugiej klasie, przez rok chodził z siostrą
Julą, potem znów utknął i wreszcie - bodaj w klasie czwartej - trafił do nas.
W mojej
żywej wyobraźni, będącej pod wrażeniem niedawno przeczytanej książki „Ogniem i
mieczem”, Józek stanowił skrzyżowanie (notabene wielce osobliwe) Podbipięty z
Zagłobą.
Nie namyślając się wiele, postanowiliśmy więc zainscenizować na
przerwie epizod zdobycia chorągwi. Wybraliśmy co największe płaszcze i
zarzuciliśmy mu na głowę. Nie spodziewający się niczego chłopina ryknął z
przestrachu, niczym prawdziwy Zagłoba, po czym wpadł w szał i począł miotać się
i wymachiwać na oślep rękami. A że był prawdziwym osiłkiem, wszystkich nas,
trzymających płaszcze strząsnął i porozrzucał po klasie, niczym przysłowiowe
ulęgałki. Śmiechu i emocji było co niemiara, atoli nasz bohater rozsierdził się
na dobre i niełatwo było go udobruchać.
Matematyki w
naszej klasie uczył kierownik szkoły, Michał Kornelak . Był to zgryźliwy i
despotyczny jegomość, bardzo wysoki i przy tym chudy jak szczapa. Nie zaskarbił
sobie wśród nas zbytniej sympatii; chłopcy mawiali, że można by na nim zbójów
wieszać albo tykę w ogrodzie z niego zrobić. Jednak baliśmy się go wszyscy jak
ognia, bo był bardzo ostry i z matematyki kosił niewąsko.
Miał on
pewien niemiły dla nas zwyczaj, że chodził między ławkami i skrupulatnie
sprawdzał zeszyty. Szczególnie przy tym był zawzięty na chłopców, dziewczętom
trochę folgował. Pewnego razu niespodzianie podszedł do mej ławki i poddał
oględzinom mój zeszyt. Muszę tu powiedzieć, że choć orłem z matematyki nie
byłem, to jednak zadania miałem odrobione na medal. Podczas tej kontroli jakiś
cymbał siedzący z tyłu zaczął mnie ciągnąć za kołnierzyk. Zniecierpliwiony, odwróciłem
się do niego i.... w tym momencie kierownik trzasnął mnie w gębę, aż
zadzwoniło. W moim przekonaniu był to policzek absolutnie niezasłużony,
zapytałem więc, dlaczego mnie uderzył.
- Bo nie
uważasz na lekcji! – brzmiała odpowiedź. - Poza tym jesteś trochę słaby z
matematyki. Ale nic się nie bój, już ja cię podciągnę...
To rzekłszy
kazał mi wyjść z ławki, chwycił mnie za włosy i... podniósł do góry. Wśród
huraganowego śmiechu klasy rozbeczałem się ze wstydu i bólu. Kiedy wciąż
zapłakany przyszedłem do domu, rodzice spytali o przyczynę. Opowiedziałem więc
o wszystkim, co usłyszawszy Ojciec popędził zirytowany do szkoły i sprawił
kierownikowi odpowiednie pro memoria.
Od tego
czasu Kornelak wziął mnie na muszkę i szukał tylko okazji, aby dać mi w kość i
mnie pogrążyć. Musiałem się więc bardzo pilnować, co w tym przypadku wyszło mi
na dobre, bo wkuwałem matmę solidnie i na koniec roku miałem bardzo dobry z
tego przedmiotu.
Aliści
pedagog ów czuł do mnie wyraźną animozję , co objawiało się w zabawny sposób:
przy wywoływaniu do tablicy nie zwracał się do mnie ani po nazwisku, ani po
imieniu; patrzył tylko w moją stronę i warczał przeciągle: - Rrrrrrrr!
Wzywając zaś
do odpowiedzi siedzącego na końcu klasy Wróbla, wołał gromko:
- Niedźwiedź
górski - do tablicy!
Jako się
rzekło, siedzącemu w ostatniej ławce biednemu Józiowi niezbyt się wiodło w
nauce, lecz niewątpliwie najbardziej obawiał się matematyki, bo też i Kornelak
prześladował go bez miłosierdzia. Na jego widok Wróbel dostawał wręcz drgawek i
czuł doń zapiekłą urazę.
Pewnego dnia
złośliwy belfer jak zwykle maglował mnie przy tablicy (muszę się pochwalić, że
umiałem i nie dałem się zjeść w kaszy), a potem wziął na cel „niedźwiedzia
górskiego”. Napisał „odpowiednie” zadanie i kazał mu je rozwiązać. Biedaczysko
spojrzał na te łamańce ogłupiałym wzrokiem, westchnął frasobliwie i zbaraniał
do reszty. Kornelak odczekał kilka minut, po czym chwycił ubieloną kredą gąbkę,
zamoczył w wodzie i spokojnie wykręcił nad głową delikwenta. Strugi brudnej
cieczy ciekły po włosach i brodzie ofiary, tworząc pokaźnych rozmiarów kałużę,
a on stał ze zwieszoną głową, mrugając żałośnie oczyma. Wkrótce nieszczęsny
Wróbel był tak biały, że mógł zaintonować: Pokropisz mnie Panie... a nad śnieg
wybieleję.
Na koniec
kierownik ze zjadliwą uprzejmością spytał go, czy już się obudził. Otrzymawszy
odpowiedź twierdzącą, wlepił mu dwóję i kazał napisać w zeszycie tysiąc (!)
razy: „nie będę spał na lekcji”.
Biedny Józek
wyglądał jak półtora nieszczęścia. Był zrozpaczony i kompletnie załamany.
Widząc co się święci, szybko zorganizowałem niezawodną pomoc koleżeńską.
Rozpięliśmy zeszyt, w którym miała się znaleźć owa tysiąckrotna epistoła i wspólnymi siłami napisaliśmy ją w
stosunkowo krótkim czasie. Któryś z nas powiedział przy tym:
- Widzisz,
Józiu, ty nam zdobyłeś chorągiew, a my ci za to pomożemy napisać karę.
Od tej
chwili zacny kolega Wróbel zapałał do mnie niezwykłym wprost sentymentem.
Zaprosił mnie do domu na swoją „wyspę” (posiadłość Wróblów oblewała z jednej
strony Choczenka, a z drugiej jej dopływ - Konówka) i podczas rozmowy wyznał,
że bardzo pociąga go poezja. Ba, zwierzył mi się, iż sam pisuje wiersze.
Przedstawił nawet próbkę swych zdolności rymotwórczych:
Z tamtej
strony rzycki
Pasie Icek
bycki;
Bycki mu się
bodą,
Icek trzęsie
brodą.
Zachwycałem
się głośno pięknem tego wiersza, aby nie sprawić przykrości sympatycznemu
koledze. Rozpromienił się słuchając tych pochwał, a nabrawszy snadź większego zaufania,
zdradził jeszcze jedną tajemnicę: oto pragnie pójść w ślady Wyspiańskiego,
który, jak wiadomo, nie tylko był poetą i dramaturgiem, ale również malował.
Niestety, nieodległa przyszłość miała pokazać, że Józio mierzył siły na zamiary
i z owego naśladownictwa nic mu nie wyszło.
Powiedział
mi - też w sekrecie - że ma w spadku po bracie wartościowe książki, lecz boi
się, by mu ich ojciec nie spalił; zaczął mnie w końcu prosić, abym je u siebie
przechował. Książki istotnie okazały się cenne: były to dzieła Sienkiewicza,
Kraszewskiego, Reymonta, Mickiewicza i Słowackiego. Skwapliwie też uczyniłem
zadość prośbie kolegi, ba, byłem mu wdzięczny, że powierzył je mojej pieczy:
nie omieszkałem skorzystać z okazji i pochłaniałem je jedna po drugiej.
Podczas okupacji
spotkaliśmy się znowu i wtedy Józio oznajmił, że poszerzył krąg swoich
zainteresowań. Jego nową specjalnością stało się zielarstwo, zapragnął bowiem
zostać znachorem. Z zapałem zbierał przeróżne zioła, suszył je i katalogował.
Może by i jego plan się powiódł, gdyby nie fakt, że ludziska jakoś nie poznali
się na jego talencie i nikt nie chciał się u niego leczyć.
Mimo
wcześniejszych niepowodzeń w realizacji swego posłannictwa, mój czcigodny
kolega nie dawał za wygraną. Za wszelką cenę chciał bowiem zaistnieć, wybić się
w jakiś sposób, a może i zdobyć sławę. Po wojnie został owładnięty jeszcze
jedną pasją - zabrał się mianowicie do komponowania utworów muzycznych, które
zamierzał wykonywać na skrzypcach i mandolinie. Szkopuł tkwił w tym, że nie
znał nut, obca mu też była gra na jakimkolwiek instrumencie, ale Józio tym nie
zrażał – wychodził z założenia, że będąc samoukiem też można osiągnąć swój cel.
Wtedy
właśnie, podczas mego pobytu w Choczni, spotkaliśmy się kolejny raz. Mój
szkolny kolega pasł krowy, a pod pachą dzierżył skrzypce, na których od czasu
do czasu zapamiętale przygrywał. Ujrzawszy mnie ucieszył się i zademonstrował
początek jednego ze swych muzycznych projektów. Ujął instrument, po czym zagrał
i zaśpiewał coś, co brzmiało mniej więcej tak:
-
Ryndałdarynda, ryndałdarynda, ryndyndołdoł! Ryndyndołdoł!
Z końcem lat
40. los dał mu jednak szansę. Może nie tak spektakularną, jak poprzednie jego
zamiary, za to bardziej realną. Oto na emeryturę wybierał się zasłużony
choczeński listonosz i kierownictwo placówki pocztowej zaczęło rozglądać się za
jego następcą. Wbrew pozorom kandydat na tak odpowiedzialne stanowisko musiał
wykazać się paroma cechami, wśród których prym wiodły uczciwość i brak
inklinacji do kieliszka.
Dzięki
rekomendacji tak wpływowej osoby, jaką był kierownik miejscowej szkoły, pan
Tadeusz Nowak, Józio (w końcu były jego uczeń) otrzymał tę posadę. I tak oto -
przynajmniej w pewnym stopniu - ziściły się jego zamierzenia. W społeczności
choczeńskiej ów omnibus i oryginał po
trosze zapisał się bowiem dość wdzięcznie: niezwykle ważką, było nie było,
funkcję doręczyciela pełnił przez kilkadziesiąt lat.
Pisząc o
historii życia kolegi ze szkolnej ławy pragnę podkreślić, że był to samorodny,
nieoszlifowany talent wiejskiego poety, któremu nie dane było, niestety,
rozwinąć skrzydeł, choć ten Janko Muzykant współczesnej doby bardzo tego
pragnął. Po latach – jak sam to określił – „wrócił do pióra” i do pisania
wierszy.
Dziś - jak
mi wiadomo - jest już dawno na emeryturze, ale został zarejestrowany jako
twórca ludowy; opiewa piękno ziemi wadowickiej oraz prezentuje swoje utwory na
spotkaniach miłośników lokalnego folkloru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz