środa, 12 kwietnia 2017

Wielkanoc we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka

Nastał rok 1936. Zbliżały się święta wielkanocne, które na równi z Bożym Narodzeniem obchodzone były u nas uroczyście, z zachowaniem wszelkich tradycyjnych zwyczajów. Preludium do nich stanowiła Niedziela Palmowa; co prawda nie urządzano w naszej parafii specjalnego konkursu, ale w każdej rodzinie starano się, aby ich palma wyglądała jak najpiękniej. Przez cały Wielki Tydzień obowiązywał ścisły post, nic więc dziwnego, że gdy nadeszła Wielka Sobota, nie mogliśmy się wprost doczekać, kiedy będzie można dorwać się do smakowicie wyglądających specjałów z koszyczka, który z należną atencją nieśliśmy do poświęcenia w kościele.

Wieczorem całą rodziną szliśmy na uroczystą rezurekcję1. Przy dźwięku dzwonków ministrantów proboszcz z monstrancją w dłoniach zstępował ze stopni ołtarza i dostojnym krokiem kroczył przez nawę. Pochylały się sztandary, wierni padali na kolana, a na dziedzińcu kościelnym formowała się procesja. Na przedzie posuwał się baldachim, niesiony przez szczególnie zasłużonych parafian, po nim postępowały poczty sztandarowe i feretrony2, wreszcie cały mnogi ludek boży. Wiatr łopotał chorągwiami, dzwony dzwoniły, a wszyscy gromko śpiewali „Wesoły nam dzień dziś nastał”.

Przy sposobności godzi się w tym miejscu wspomnieć o dawnej tradycji, która była kultywowana jeszcze w okresie międzywojennym. W Wielką Sobotę, podczas procesji na rezurekcję i w odpust oraz w czasie procesji po uroczystej sumie, gdy rozmodlony i rozśpiewany tłum kroczył wkoło kościoła, rozlegały się co parę minut 3 strzały moździerzowe, które oznajmiały wszem i wobec o tych doniosłych ceremoniach kościelnych. W taki oto sposób Wojciech Wójcik, zamieszkały blisko kościoła parafianin, uświetniał ich przebieg. Własnym sumptem zdobywał materiał wybuchowy i osobiście kierował akcją strzelania, w czym chętnie i ofiarnie pomagała mu grupa co większych chłopaków. Niestety, po II wojnie światowej oryginalny ten zwyczaj odszedł do lamusa.


Utrzymała się jednak inna piękna tradycja. Oto w Wielki Piątek grupa strażaków z choczeńskiej Ochotniczej Straży Pożarnej pełniła straż przy Bożym Grobie – po dwie osoby na zmianę – aż do rezurekcji w Wielką Sobotę. Zmieniali się co godzinę, dyżurowali w mieszkaniu starszego strażaka Góralczyka, który mieszkał blisko kościoła; stamtąd dochodzili z komendantem do kościoła i po zmianie wracali na wypoczynek. Wystrojeni w galowe strażackie uniformy, w błyszczących hełmach stali z halabardami na baczność przy Grobie. I dziś także choczeńscy strażacy - wnukowie i prawnukowie tych przedwojennych - kultywują ów chwalebny, już przeszło stuletni, obyczaj.

Wracajmy jednak do wspomnień. 12 kwietnia, w poniedziałek wielkanocny, przydarzyła mi się na poły zabawna, na poły przykra historia. Z okazji świąt, a przede wszystkim z racji zbliżającej się mojej I Komunii Św., uszyto mi nowe ubranie, o którym marzyłem już od dawna. A było to tak:
Od jakiegoś czasu Mama frasowała się wielce, skąd wytrzasnąć pieniądze na zakup materiału na moje komunijne ubranie, bo w domu - jak już wspominałem - nigdy się nie przelewało. Dowiedział się o tym wujciu Staszek (kuśnierz z zawodu) i przy najbliższej u nas bytności powiedział:
- Ady nie trap się, Marysiu, przecież szyję też pelisy3 to i pokrycia mi z nich trochę zostaje. Coś na pewno się znajdzie.
Na te słowa stroskane oblicze Mamy się wypogodziło, a ja wręcz nie posiadałem się ze szczęścia. Wujciu, naturalnie, słowa dotrzymał i przysłał granatową „sztukę”4 materiału, której w sam raz starczyło na marynarkę i krótkie spodenki.
Rzecz jasna, ubranie od razu stało się przedmiotem mej dumy i śniło mi się po nocach. Kiedy nadeszły święta włożyłem to cudo na siebie i przechadzałem się koło domu z hardo podniesioną głową, byłem bowiem święcie przekonany, że wszyscy mnie podziwiają i pękają wprost z zazdrości. Mama co prawda zastrzegła, abym się nigdzie nie oddalał, ale gdy usłyszałem wesołe głosy chłopaków urządzających w pobliżu śmigus-dyngus, pokusa zwyciężyła i pobiegłem zobaczyć.
Rezultat mych obserwacji folklorystycznych był zgoła fatalny. Dwóch dryblasów chwyciło mnie za ręce i nogi; nie zważając na moje rozpaczliwe protesty, wrzucili mnie do głębiny rzecznej - tzw. beła. Kiedy wyszedłem z wody, wyglądałem jak zmokła kura, a moje piękne ubranie przypominało niewyżętą szmatę do podłogi.
Wrażenie jakie wywołałem swym powrotem do domu graniczyło z lekkim szokiem. I tylko dzięki temu, że na święta przyjechał do nas brat Mamy, wujciu Kazek z Krakowa, który odegrał rolę mediatora, nie dostałem zwykłej porcji lania, lecz ulgową. Pogrążony w rozpaczy do kościoła poszedłem w starym ubraniu.

Drugi dzień świąt wielkanocnych wiązał się z jeszcze jednym dawnym zwyczajem: chodzenia w pole z krzyżykami. Z poświęconych w Wielki Czwartek przy kościele prętów leszczyny przygotowywałem zawczasu odpowiednią ilość krzyżyków, a w poniedziałek wielkanocny wcześnie rano Mama budziła mnie i Julę, abyśmy szli w pole dopełnić ceremonii. Była to bardzo stara tradycja, kultywowana w naszym regionie, która polegała na tym, że trzeba było wejść na każde poletko, wbić na każdym jego rogu krzyżyk, polać święconą wodą i odmówić modlitwę. W ten sposób prosiliśmy Pana Boga, aby raczył w swej łaskawości chronić te spłachcie ziemi od zarazy, gradu i zniszczenia, i abyśmy mogli doczekać dobrych zbiorów, kiedy przyjdzie na nie czas.
Zaspani, w całkowitym mroku wyruszaliśmy tedy w pole, zaopatrzeni w dużą torbę pełną wspomnianych krzyżyków oraz pękaty dzban święconej wody. Wówczas nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawy z doniosłości pełnionej misji, mimo to staraliśmy się rzetelnie wykonać swoje zadanie. I chociaż połączone to było z pewnym poświęceniem z naszej strony – wszak trzeba było wstać bardzo wcześnie, a i zmarzło się przy tym porządnie, boć i święta nieraz wypadały w marcu5 – to jednak byliśmy szczęśliwi, celebrując z pietyzmem6 piękny, tradycyjny obyczaj.
Wracając do domu po zakończeniu owych rytualnych obrzędów, zauważyliśmy, że na górce w „Stawach” stoi jakiś zagadkowy biało-czarny przedmiot. Nagle obiekt ów poruszył się i zaczął się oddalać. Zaintrygowani podeszliśmy bliżej i ku swojemu zdumieniu skonstatowaliśmy, iż był to najprawdziwszy w świecie bocian, poszukujący tutaj swego przysmaku. Jak sama nazwa okolicy wskazuje, niedaleko znajdowały się stawy, a w nich oczywiście żaby; pewnikiem nasz bociek chciał sobie wyprawić wielkanocną ucztę.





[1] rezurekcja (z łac. resurrectio – zmartwychwstanie) - uroczyste nabożeństwo w Kościele katolickim połączone z procesją, którego celem jest obwieszczenie światu Dobrej Nowiny o zmartwychwstaniu Jezusa. W procesji obok monstrancji niesiony jest krzyż procesyjny ozdobiony na tę okazję czerwoną stułą oraz figurka Jezusa Zmartwychwstałego. Odprawiane jest na zakończenie Wigilii Paschalnej, albo w wielkanocny poranek przed pierwszą mszą świętą.
[2] feretron (z łac.) - przenośny ołtarzyk, statua lub obraz umieszczone na podstawie i noszone na drążkach w czasie procesji w Kościele katolickim.
[3] pelisa (z fr.) - zimowy płaszcz damski na futrze.
[4] sztuka - daw. określona ilość tkaniny, sprzedawana jako całość; tu: żartobliwie.
[5] w opisywanym okresie czasu święta wielkanocne w marcu wypadały w roku 1932 i 1937.
[6] pietyzm (z łac.) - poszanowanie połączone z troskliwością, wielką dbałością, głębokim szacunkiem dla czegoś, rzadziej dla kogoś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz