piątek, 29 lipca 2016

Choczeńskie opowieści - przygody Ksandka - dokończenie

Dokończenie przygód Ksandka, choczeńskiej opowieści udostępnionej dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka.
Początek można przeczytać tu- link.

Przez najbliższych parę dni Ksandek przezornie nie pokazywał się w domu, kombinując, jakby tu obłaskawić rozeźloną, a niedoszłą swą ofiarę. Wreszcie uznał, że najlepszym sposobem będzie skaptowanie[1] teściowej. Pozyskawszy jej względy, udało mu się jako tako uładzić małżeńskie stosunki, ale jego pozycja w tym osobliwym stadle, miast się wzmocnić, uległa dalszemu osłabieniu, czego przykładem niech będzie taka scenka:
Któregoś czwartku, podczas jarmarku w Wadowicach, Ksandek korzystnie sprzedał jakiegoś wałacha i jak zwykle wraz ze wspólnikami wstąpił do karczmy, by oblać udany interes. Dowiedziawszy się, że mąż znów trwoni pieniądze na tych obwiesi, Polka wpadła w złość i w te pędy poleciała do gospody.
Poczuła charakterystyczną woń siwuchy, a przez mgłę dymu papierosowego dojrzała swego Ksandka, który pośród słuchających go w nabożnym skupieniu kompanów rozprawiał z przejęciem o swych awanturniczych wyczynach. Ma się rozumieć, żywy tok narracji co i rusz był przeplatany wychylaniem jednego głębszego. W tym momencie Polka nie zdzierżyła i krzyknęła świdrującym głosem:
- Ksandek! W tej chwili marsz do domu!
Po tych słowach zapadła zupełna cisza. Siedzący przy stole kamraci wprost zaniemówili z wrażenia, które przerodziło się w osłupienie, gdy ich herszt i idol wstał i potulnie wyniósł się z karczmy bez słowa. Nie mogli w to uwierzyć, że pierwszy bitniok[2] i nożownik w okolicy, sławny Ksandek, poddał się bez jednego wystrzału. Tu trzeba dodać, że wyczyn Polki był aktem nie byle jakiej odwagi, bowiem żadna inna kobieta nie pozwoliłaby sobie podówczas na podobne zachowanie w takim gronie i to jeszcze w takim bastionie[3] chojractwa, jakim była austeryja.
Tak więc nasz bohater doznał kolejnej, a co gorsza, najbardziej kompromitującej klęski, bo poniesionej w przytomności całej paczki kumpli, w oczach których, jako się rzekło, uchodził za twardziela jakich mało. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia, by żona wycięła mu taki numer, ale teraz role z wolna zaczynały się odwracać, czego dowodem było inne zabawne zdarzenie:
Któregoś razupokojowo nastawiony Ksandek zwrócił się do swej małżonki z następującą prośbą:
- Polciu, weźże mi połotoj gacie[4], bo mi się potargały....
Usłyszawszy to Polka nasrożyła się:
- Co?? Bede łotać twoje gacie?! – po czym nadepnęła na jedną nogawicę, szarpnęła za drugą i rozdarłszy ineksprymable[5] na pół, skwitowała rzecz krótko:
- Idź se kup!
Wszystko to razem sprawiło, że Ksandek popadł w postępującą depresję; jego duma i autorytet cierpiały srodze, lecz najbardziej bolało go to, że wszyscy zaczęli sobie podrwiwać z jego janosikowej sławy. Coraz częściej też topił swój frasunek w gorzałce. Pewnego dnia, będąc już pod dobrą datą, jął się użalać przed kumplami nad dolą swą pieską i wyrzekać, że żona go nie kocha, że jest straszną jędzą i nieustannie zatruwa mu żywot. W końcu oświadczył, iż w tej sytuacji nie widzi dla siebie wyjścia i postanawia skończyć z tym koszmarnym życiem. Mówiąc to niby poufnie, miał nadzieję, że słowa te dotrą do uszu Polki - może się wystraszy i będzie go próbowała odwieść od tego zamiaru.
W karczmie zahuczało. Wierni kompani wyrażali mu swoje współczucie, ubolewali nad jego losem i jednogłośnie wieszali psy na Polce, jako sprawczyni wszelkiego zła. Ksandek, wzruszony takimi „dowodami przywiązania”, niemal ze łzami w oczach polewał obficie; ubywało okowity, przybywało zasię uczucia i serdeczności. Ściskano czule sekowanego[6] przyjaciela i zachęcano, by wygarbował babie skórę i wreszcie zrobił z nią porządek. Co uczynniejsi kamraci oferowali nawet swą pomoc w tym względzie, ale Ksandek oświadczył buńczucznie, że sam sobie poradzi z domową sekutnicą.
Dotrzymując obietnicy, przyszedł do domu i z miejsca urządził Polce karczemną awanturę. Wypomniał jej wszystkie złe uczynki i przypisał wszelką winę. Nie omieszkał wspomnieć, że wszyscy we wsi ją potępiają w czambuł, a ona tak mu się wywdzięcza, że przez ożenek wyratował ją z ciężkiej opresji.
Jak łatwo się domyślić, argumenty te nie zrobiły na Polce większego wrażenia. Nie pozostając mężowi dłużna, naskoczyła nań z całym repertuarem furmańskiej łaciny. Wykrzyczała mu wprost, że do małżeństwa go nie zmuszała, a jak mu z nią tak źle – niech się zaraz z domu wynosi. Ksandek, widząc, że chryja zmierza w niepożądanym kierunku, czym prędzej zażył połowicę z mańki obwieszczając złowróżbnie, iż on tego dłużej nie wytrzyma i powiesi się. Wtedy dopiero zła żona pozna, jakiego miała dobrego męża, wtedy się opamięta, ale już będzie za późno – jego już nie będzie na tym świecie!
Ku kolejnemu zaskoczeniu użalającego się nad sobą Ksandka, Polka wcale się tym nie wzruszyła. Co więcej: rozzłoszczona kolejną awanturą zdobyła się na ryzykowny krok – przyniosła mu sznur, aby nie zwlekając dokonał swej groźby. W tej sytuacji nasz śmiałek poczuł się ździebko niepewnie; co prawda twardo obstawał przy swoim, nawet rwał się na strych, jednak kątem oka zezował, czy ślubna będzie go zatrzymywać, czy nie. Tej wszakże ani się śniło go od tego odwodzić, wręcz przeciwnie: jęła drwić zeń bezlitośnie, wymyślając mu od tchórzy i malowanych bohaterów. Ksandek czymś jej się tam odgryzł; w końcu zmęczony tą całą pyskówką, raz jeszcze solennie potwierdziwszy, że się powiesi, padł na swoje wyrko i zaraz zachrapał.
Nazajutrz samobójca in spe[7] pieczołowicie schował rzeczony sznur, nie omieszkawszy go przedtem dobrze ponacinać. Rozgoryczony postawą Polki postanowił jednak dokonać tego, co zapowiedział. Po raz ostatni poszedł do karczmy, by się pożegnać z kompanami. Tam, przy kielichach rozpowiedział wdzięcznym słuchaczom, jak to ślubna, dając mu do ręki sznur, by się powiesił, pragnie jego śmierci. A więc niech się tak stanie – on, Ksandek, zrobi to, aby zła żona nie myślała, że to żarty. Mając już dobrze w czubie rozstał się czule ze swoją paczką i oznajmił, że idzie do domu, by tam skończyć z sobą. Usłyszawszy to Józek, jeden z jego najwierniejszych kolegów, oświadczył, że go nie opuści w potrzebie i pójdzie z nim razem. Ksandek nie oponował, było mu bowiem na rękę, że będzie miał świadka swego desperackiego czynu, poza tym na dnie serca żywił jeszcze maleńką nadzieję, że Polka wreszcie zmięknie.
Niestety, oczekiwania Ksandka po raz kolejny zupełnie rozminęły się z rzeczywistością, bowiem już w progu małżonka przywitała go drwiąco:
- Jeszcześ się nie powiesił?
Usłyszawszy to, w najwyższym wzburzeniu porwał sznur i pospieszył na strych, a za nim, depcząc mu po piętach, Józek. Tam Ksandek, ponownie się rozczuliwszy, pożegnał kamrata, mówiąc, że już wybiła jego ostatnia godzina. Na nic się zdały prośby i perswazje wiernego druha, kandydat na wisielca zdawał się być nieugięty. Widząc, że za chwilę rozegra się tu straszny dramat, Józek poleciał na dół do Polki, z błaganiem, by natychmiast poszła na górę, bo jej mąż chce popełnić samobójstwo. Ta jednak, miast się wzruszyć, wykpiła go tylko i sklęła solidnie na dodatek, by jej nie zawracał głowy komedianctwem.
Wystraszony i skołowany Ogiegło w te pędy podyrdał z powrotem na strych. Akurat trafił na moment, gdy samobójca z ponurą miną dzierżył sznur w ręku. Kiedy skonstatował, że Polka nie nadchodzi, dłużej nie zwlekał: przerzucił sznur przez belkę i założywszy sobie pętlę na szyję, naprawdę na niej zawisnął. Nastała chwila śmiertelnej ciszy... Przytomny temu aktowi kumpel stał sparaliżowany strachem (zapewne nie mniejszym niż sam Ksandek) i nie mógł wykrztusić słowa. Nieszczęsny wisielec dyndał na skrzypiącym powrózku, sekundy wlokły się w nieskończoność, lecz Polki nie było (może stała gdzieś w sieni). Wtem (wreszcie!) sznur nad kołyszącym się desperatem urwał się nagle, a on sam grzmotnął na deski podłogi. Wtedy dopiero zjawiła się Polka i najspokojniej spytała zszokowanego Józka:
- Czy ten sk…ysyn się już powiesił?
Wszelako zagadnięty, odzyskawszy władzę w rękach i nogach, najpierw skoczył ku domniemanemu denatowi, który, tarmoszony i poklepywany po policzkach, zaczął jednak dawać oznaki życia. Okazało się, że poza zsiniałą i otartą od postronka szyją oraz potłuczonymi gnatami nic poważnego się mu nie stało. Troskliwy kolega natychmiast zdjął pętlę z szyi niedoszłej ofiary, uniósł mu głowę i wlał do gardła potężny haust gorzały z piersiówki, z którą się nigdy nie rozstawał. Nie trzeba dodawać, że po takim leku „chory” zaraz przyszedł do siebie.
Na przekór oczekiwaniom Ksandka, jego desperacki czyn nie przyniósł spodziewanego przezeń efektu. Sama natomiast historia stała się sensacją i rozeszła się szerokim echem po całej okolicy. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa afera została rozdmuchana do niebywałych rozmiarów i na długi czas dostarczyła miejscowej społeczności materiału do najróżniejszych spekulacji, plotek i domniemywań. Dość powiedzieć, że od tego czasu utarło się we wsi takie powiedzonko: „Straszysz, jak Ksandek wieszaniem”.
Tak czy inaczej wydaje się, że całe to zajście musiało wywrzeć jakieś (choć starannie i głęboko skrywane) wrażenie na nieugiętej Polce, nie mówiąc, rzecz jasna, o samym niedoszłym nieboszczyku.
Ów stopniowo pogodził się ze swym losem – widocznie wyciągnął ze swego postępowania właściwe wnioski. Polka bowiem w gruncie rzeczy nie była złą żoną, ale za nic na świecie nie chciała zaakceptować takiego modelu małżeństwa, jaki widział Ksandek: jako nieustraszony i niepokonany w bójkach i potyczkach uważał, iż powinien także w domu dominować nad żoną, która mu w końcu tyle zawdzięcza. Było to dla rogatej niewiasty nie do przyjęcia – nie dała się ujarzmić butnemu zbójnikowi i dowiodła mu, że będzie właśnie na odwrót. Poza tym w głębi serca czuła do niego skrytą awersję, że... nie był tym, którego pokochała pierwszą i największą miłością. Było to oczywiście zupełnie nielogiczne, ale w takich razach logika zazwyczaj bierze w łeb. W każdym razie najwidoczniej oboje przemyśleli pewne sprawy i potrafili się lepiej zrozumieć.
Stopniowo stosunki między nimi zaczęły się ocieplać i stabilizować. Ksandek stał się szczęśliwym ojcem trojga dzieci: Albiny, zwanej Biną, Staszka i Władzi. Początkowo zarzucał żonie, że Bina nie jest jego córką, lecz było to bezpodstawne, bowiem dziecko było podobne do niego jak dwie krople wody i wyprzeć się tego nie mógł.
Powoli wszystko wracało do normy, jak w pierwszych, szczęśliwych dniach małżeństwa. Ksandek patrzył na swą ślubną z podziwem, stała mu się bowiem najlepszym kumplem, choć nic nie zmieniła w sposobie bycia. Zawsze wodziła rej w karczmie i żadna plotka nie uszła jej uwagi. Jako się rzekło, potrafiła zabawić całe towarzystwo i w tańcu i przy kielichu dotrzymać jej kroku nie było łatwo. Lubiła sprośne kawały, a w „łacinie” nawet w męskim gronie nie znajdowała równych. Jedni ją podziwiali, inni przyganiali jej zbyt swobodnym manierom. Jakby na to nie spojrzeć, dla Ksandka była jedyną towarzyszką życia i imponowała mu zadzierzystością i pewnością siebie, jak przystało na żonę sławnego bitnioka i najprzedniejszego koniarza w całej okolicy. Na ten temat krążyły wprost niewiarygodne legendy.
Jak już wspominałem, Ksandek potrafił z najgorszej chabety uczynić rączego ogiera i sprzedać go za dobrą cenę. W tej profesji, jak i w przeróżnych eskapadach wiernie mu sekundował wujciu Jasiek, dlatego też wiele z opisanych wyżej szczegółów pochodzi z jego opowiadań.
Godzi się tu właśnie wspomnieć o wielce osobliwym zdarzeniu. Oto pewnego dnia na jarmarku przyplątał się do Ksandka leciwy Cygan i zaproponował kupno, starej co prawda, ale rzekomo magicznej papierośnicy, która przyniesie mu szczęście. Ksandek, będący po udanej transakcji w dobrym humorze, dał wiarę zapewnieniom staruszka i hojnie mu za nią zapłacił. Z czasem przywykł do nowego nabytku i nosił papierośnicę zawsze w zanadrzu, lubił bowiem z niej częstować swych kolegów sportami.
Parę tygodni później odbywało się w austeryi szumne wesele, na które zaproszono Ksandka wraz z żoną, aby czuwał nad porządkiem i bezpieczeństwem gości. Tak się złożyło, że byli na nim obecni również dwaj słynni zabijacy z Wadowic, bracia Wendowie. Przez dłuższy czas wszystko było w porządku, lecz w pewnym momencie Ksandek usłyszał, że jeden z nich robi zadymę na sali. Nie mieszkając podbiegł doń i potężnym sierpowym zwalił go z nóg. Wtem drugi z braci uzbrojony w nóż sprężynowy przyskoczył do Ksandka i znienacka ugodził go w pierś. W jednej chwili wszyscy zamarli z przerażenia – zdawało się, że właśnie nadszedł kres życia choczeńskiego janosika, bo pobladł śmiertelnie i padł na kolana. Aliści zaraz potem stała się rzecz niesłychana: miast wydać ostatnie tchnienie Ksandek zerwał się na równe nogi i jak wściekły tygrys rzucił się na osłupiałego napastnika. W mgnieniu oka wydarł mu z ręki nóż, przewrócił na podłogę i począł go maltretować bez miłosierdzia. W międzyczasie zbiegli się zwabieni hałasem kumple Ksandka i w podobny sposób urządzili drugiego bandytę. Inni, widząc, że zaczyna być z braciszkami krucho, wyrwali z łap Ksandkowej paczki ledwo żywych opryszków i najzwyczajniej wyrzucili ich „na pole”, bo też i jęczeli okropnie. W końcu, aby się pozbyć niebezpiecznego smrodu, wrzucono mocno zdefasonowanych obwiesi na przejeżdżającą w stronę Wadowic furmankę i było po sprawie.
Okazało się, że od niechybnej śmierci uratowała naszego bohatera w istocie magiczna papierośnica, która zamortyzowała cios klingą i tylko się wgięła od siły uderzenia. Tak się spełniła przepowiednia starego Cygana. Polka, która była świadkiem owego mrożącego w żyłach wydarzenia, opowiadała później, że Ksandek, po powrocie do domu modlił się (co nie należało do jego zwyczajów) przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, a z jego groźnych zawsze oczu płynęły łzy...
Mijały lata. W okresie nocy okupacyjnej Ksandek musiał się przyczaić; rzecz jasna dawniejsze awanturki nie wchodziły już w rachubę, a i o końskich interesach trzeba było zapomnieć. Zaczepił się więc w jakiejś firmie, a Polka pracowała u bauera[8]. Kiedy wojna się skończyła, odezwała się u Ksandka awanturnicza żyłka i jeszcze sobie poharcował, ale nie był to już okres świetności słynnego zabijaki. Za to w handlu końmi nadal nie było większego odeń mistrza.
Łatwiej było jednak sprzedawać chabety niż nimi powozić. Przekonaliśmy się o tym dowodnie, kiedy ze dwa dziesiątki lat później zwoziliśmy wraz z Babcią zboże z pola. Ksandek, czyli zbójnik choczeński w stanie spoczynku, furmanił, a wóz był załadowany całą stertą zboża dociśniętą pawązem[9]. Dojeżdżając do przejazdu kolejowego, Ksandek wziął zbyt ostry skręt i w rezultacie połowa zawartości wozu wylądowała na śtrece[10]. Gorączkowo jęliśmy wrzucać snopki z powrotem na wóz, modląc się, by zdążyć zanim nadjedzie pociąg, a nasz woźnica bluznął tak przebogatym repertuarem przekleństw, że pewnikiem i sam Belzebub w piekle zagwizdał z podziwu.
„W czas boskiego rządzenia młody w starca się zmienia” – taką maksymę często powtarzała nam Babcia – czego miałem najlepszy dowód, kiedy po latach, będąc w Choczni ujrzałem Ksandka, niegdyś pierwszego zawadiakę i awanturnika w okolicy – teraz sędziwego staruszka, który podpierając się laską dreptał sobie pomału do kościoła. Nie poznał mnie – kiedy mu się ukłoniłem rozłożył tylko bezradnie ręce. Nie ukrywam, że nie mogłem się pogodzić z tą metamorfozą – był dla mnie i pozostał pewnego rodzaju mitem, legendą minionej epoki.
Będąc w maju 1986 roku po raz kolejny w Choczni, dowiedziałem się, że Ksandek nie żyje już od kilku lat, natomiast jego słynna połowica i koleżanka Babci, Polka, poważnie zaniemogła i prosiła, by ją Babcia odwiedziła. Mimo paraliżu nóg Polka nie traciła humoru – wspominała wiele wydarzeń ze swego życia. Ze śmiechem opowiadała, że mąż, jak przed laty, znów chodził po strychu i ją straszył, a ona słysząc to przemówiła do niego tymi słowy:
- Ksandek! Ty sk…synu, nie próbuj mnie straszyć, bo ja się wcale ciebie nie boję!
Niestety, duch Ksandka (a może dziadka Polki?) nie przychodził na darmo. Torował już drogę swej niepokornej i zadzierzystej, a przecież kochanej żonie do krainy przodków, w której sam przebywał. Był to sygnał dla okrutnej Atropos[11], że czas przeciąć kolejną cienką nić żywota ludzkiego. Tak się też wkrótce stało: pełna humoru i werwy Polka opuściła ten padół, uwolniła się od wszystkich cierpień i przeniosła się do lepszego świata - do swego janosika.
Niedługo potem odeszła od nas nasza ukochana Babcia, a wraz z Nią cały dawny świat, w którym kiedyś żyliśmy wszyscy, nie znając jego sekretów i tajemnic. Ostatnim Mohikaninem tamtej epoki był wujciu Jasiek, wierny i oddany kompan słynnego zbójnika Ksandka, który wiele tajemnic i ich wspólnych przygód zabrał do grobu. Na kanwie opowiadań tych dwojga bliskich mi osób powstała ta autentyczna historia: po trochu romantyczna i erotyczna, komiczna i dramatyczna zarazem. Dziś, po wielu już latach opisane przygody tych wielce osobliwych i pełnych beskidzkiego kolorytu postaci brzmią niemal jak legenda. Ech, chciałoby się powiedzieć: „dziś prawdziwych zbójników już nie ma....”[12]



[1] kaptować (z łac.) - zjednywać, pozyskiwać sobie kogoś, przeciągać na swoją stronę.
[2]bitniok (region.) – skory do bójek awanturnik, zadymiarz.
[3] bastion (z wł.) - przen. oparcie dla czegoś, niewzruszona podstawa.
[4] gacie (region.) – kalesony.
[5] ineksprymable (z fr.) - żart. kalesony.
[6] sekować (z wł.) - dokuczać komuś, dręczyć, nękać, prześladować kogoś.
[7] in spe (łac. w nadziei) - w przyszłości (spodziewanej) – wyrażenie określające coś, co jeszcze nie istnieje, lecz jest spodziewane.
[8] bauer (niem.) - potocznie: bogaty chłop, zwłaszcza w Niemczech, zatrudniający robotników. W czasie okupacji niemieccy bauerzy bezprawnie gospodarzyli na siłą odebranych Polakom gospodarstwach rolnych.
[9] pawąz, pawęż (z wł. pavese) –tu: drąg do przyciskania siana lub zboża na wozie drabiniastym; wyraz „pawązem” jest celowo użytym regionalizmem - w mjsc. l. poj. powinno być „pawęzem”.
[10]śtreka (gwar. z niem. Strecke) – linia kolejowa, tory.
[11] Atropos (mit. gr.) – jedna z trzech Mojr (utożsamianych przez Rzymian z Parkami) – bogiń, wyznaczających czas życia i los człowieka. Miała dwie siostry: Lachesis, która jako pierwsza wysnuwała nić ludzkiego żywota i Kloto, która ją przędła. Atropos, przedstawiana z nożycami, przecinała tę nić, gdy życie dobiegało końca.
[12] parafraza tytułu piosenki „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”, (sł. A. Osiecka. muz. A. Zieliński), spopularyzowanej w latach 70. XX w. przez S. Borysa i M. Rodowicz.

środa, 27 lipca 2016

Uczczenie urodzin Stalina

12 grudnia 1949 roku Gminna Rada Narodowa w Choczni, w pełnym składzie pod przewodnictwem Józefa Putka, na nadzwyczajnym posiedzeniu podjęła jednomyślnie uchwały dla uczczenia 70-tej rocznicy urodzin obywatela Józefa Stalina, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

  1. Gminna Rada Narodowa przesyła ob. Józefowi Stalinowi najlepsze życzenia długiego życia i powodzenia w pracy nad utrzymaniem światowego pokoju.
  2. Gminna Rada Narodowa stwierdza, że Gmina Chocznia, idąc w walce o kulturę i zdrowie ludu wiejskiego, za wzorem gmin wiejskich w Związku Radzieckim, które wypowiedziały walkę alkoholizmowi, przeprowadziła na swym terenie skuteczną walkę z wódką i karczmami. I tak "Spółdzielnia Samopomocy Chłopskiej" nie sprzedaje w swych sklepach alkoholu, zabawy i rozrywki towarzyskie odbywają się bez wódki, a ostatnia prywatna karczma istniejąca na terenie gminy została już w tych dniach zlikwidowana. Przyczyni się to do zaoszczędzenia z dorobku pracy mieszkańców gminy Choczni co najmniej 6.000.000 zł rocznie. Tym czynem upamiętnione zostało na terenie gminy Choczni 70-lecie urodzin JÓZEFA STALINA.
  3. Gminna Rada Narodowa przesyłając powyższe uchwały na ręce Obywatela Starosty Powiatowego, prosi o przekazanie ich, gdzie należy.
Na tym posiedzenie zakończono i protokół podpisano.


Uchwały GRN w Choczni tylko pozornie wpisują się w kult przywódcy ZSRR, którego ówczesny system polityczny otaczał czcią niemal religijną. Jego oficjalna rocznica urodzin miała stać się wielkim świętem- wydarzeniem, którym żył cały kraj, podejmując z tej okazji liczne zobowiązania.
W rzeczywistości władze choczeńskie przez przytoczone uchwały usiłowały w sprytny sposób, niejako "tylnymi drzwiami", doprowadzić do zakazu sprzedaży alkoholu w Choczni, co nie udawało się normalną drogą urzędową. I przy okazji nieco zakpić z oficjalnej celebry...
Faktem jest, że sprzedaż alkoholu w Choczni w okresie powojennym była źródłem wielu awantur, zakłócania spokoju publicznego i dramatów rodzinnych. Mając to na uwadze władze gminy już od października 1947 roku postulowały bezskutecznie przywrócenie przedwojennej prohibicji, wprowadzonej na mocy plebiscytu wśród mieszkańców w maju 1929 roku (LINK).



poniedziałek, 25 lipca 2016

Choczeńscy studenci UJ

Zestawienie obejmujące związanych z Chocznią studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie do 1939 roku:
  • Józef Balon (WF 1872-1876)
  • Józef Ferdynand Balon (WT 1935-1939)
  • Józef Karol Balon (WP 1908-1909)
  • Franciszek Bandoła (WT 1879-1883)
  • Eugeniusz Bielenin (WP 1911-1912) link
  • Władysław Bielenin (WF 1904-1910)
  • Jan Bryndza (WT do 1934) link
  • Tomasz Czapik (WP)
  • Franciszek Dąbrowski (WP 1870-1874 i WT 1869-1870)
  • Czesław Gondek (WF od 1923)
  • Jan Guzdek (WT 1879-1880 i WF 1882-1887) link
  • Wojciech Guzdek (WF 1873-1879) link
  • Józef Kolber (WT do 1925) 
  • Edward Kręcioch (WF)
  • Teofil Majkut (WF do 1912) link
  • Tomasz Malata (WP od 1936)
  • Stanisław Małusecki (WP od 1927)
  • Eryk Aron Münz (WP od 1912)
  • Stanisław Nęcek (WP od 1924)
  • Antoni Nowak (WT od 1879 + WF od 1882)
  • Jan Nowak (WF 1878-1882)
  • Henryk Osuchowski (WF od ok. 1897) link
  • Bronisława Płonka (WF od 1926)
  • Janina Podlodowska (WF do 1934)
  • Józef Putek (WP 1912-1920)
  • Adam Ruła/Ruliński (WF 1892-1894) link
  • Józef Ruła (WF 1911-1914 i WT do 1911)
  • Władysław Ruła/Ruliński (WT do 1934) link
  • Józef Ryłko (WP)
  • Beniamin Silberschütz (WF 1906-1911)
  • Ludwik Szczur/Szczurowski (WT 1879-1883)
  • Stanisław Szczur/Szczurowski (WF 1875-1875)
  • Mikołaj Szostak (WP od 1922)
  • Stanisław Ścigalski (WP od 1924) link
  • Antoni Świętek (WT 1897-1901) link
  • Józef Turała (WF od 1925) link
  • Anastazja Wcisło (WF do 1934)
  • Ferdynand Widlarz (WT 1890-1894) link
  • Jan Widlarz (WF 1897-1898)
  • Michał Widlarz (WP 1902-1908) link
  • Franciszek Woźniak (WF 1933-1936) link
  • Wojciech Woźniak (WF 1851-1852 + WP 1848-1852)
WF- Wydział Filozoficzny
WP- Wydział Prawa
WT- Wydział Teologii

piątek, 22 lipca 2016

Choczeńskie opowieści - przygody Ksandka

Nazwiska występujących w niej rzeczywistych osób z Choczni zostały pominięte.
Wcześniej zamieszczoną opowieść Krzysztofa Woźniaka pod tytułem "Ukarana pycha pięknej Zuzanny" można przeczytać tu (część I) i tu (część II).


Opisując uroki życia sąsiedzkiego postanowiłem osobny rozdział poświęcić kto wie, czy nie najbarwniejszej postaci dawnych lat, Aleksandrowi, popularnie zwanemu przez wszystkich Ksandkiem.

Był to człowiek od swych młodzieńczych lat znany w Choczni i całej okolicy z racji awanturniczego usposobienia i wichrzycielskich, a nawet wręcz zbójeckich ciągotek. Jego dewizą zaś było prowadzić lekki tryb życia kosztem swych bliźnich, co przejawiało się w predylekcji[1] do szalbierczego handlu końmi. Cieszył się wielką sławą niezrównanego handlarza i w tej profesji rzeczywiście zasługiwał na miano czarodzieja.
Pewnego razu nabył gdzieś za bezcen poszerszeniałą[2] i wymizerowaną szkapę, której dni były najprawdopodobniej policzone. Sąsiedzi, nie wyłączając jego kolegi - wujcia Jaśka, byli zbulwersowani taką wpadką rutynowanego koniarza. Atoli on sam wesoło tylko pogwizdywał i zapewniał wszystkich, że zrobi na tym koniu niezły interes. Był tak pewny swego, że pozakładał się z kilkoma niedowiarkami, którzy utrzymywali, że włosy im na dłoni wyrosną, jeśli coś z tego będzie.
Ksandek nie tracił jednak fantazji ani czasu i zajął się intensywną renowacją owej mocno wysłużonej chabety[3], do których to czynności przystąpił z wielką znajomością dzieła. Najpierw podpasł ją jak należy, po czym poddał specjalistycznym zabiegom kosmetycznym. Kiedy szkapina wyglądała wcale godziwie, przed jarmarkiem dał się jej nażreć parzonego żyta, a tuż przed Wadowicami wlał do pyska (koniowi, nie sobie) pół litra wódki. Tak wzmocniony wałach[4] wziął na kieł i puścił się z miejsca rączym galopem, niczym młody ogier.
Na rynku, gdzie Ksandek miał już swoich faktorów[5], zaraz trafili się kupcy, którzy z widocznym zainteresowaniem jęli obmacywać boki i zaglądać w zęby raźno parskającemu gniadoszowi. Na koniec zapragnęli wypróbować jego siłę. Zaprzęgnięto go do wozu; kilku chłopów chwyciło za koła, założono nawet łańcuch, ale koń, którego paliło „w sobie” rozparzone żyto zmieszane z gorzałą, rwał naprzód jak szalony. Widząc to, reflektanci napalili się na kupno, a Ksandek pewny swego spokojnie podbijał cenę. Wreszcie biedna szkapa została sprzedana nieświadomemu rzeczy frajerowi z dalszych stron za niby niewygórowaną cenę 200 zł. Kiedy tylko szczęśliwy nabywca odjechał rwącym się do skoku rumakiem - Ksandek ze zdumionymi (i przegranymi) kompanami poszedł oblać udaną transakcję. Morał stąd taki, że nieraz w sytuacji na pozór straconej także i przy pomocy wódki można dokonywać cudów.

Jeśli już o wódce mowa, to w tym sporcie także mało kto potrafił mu dorównać. Z reguły jego druhem „do wypitki i do wybitki” był wujciu Jasiek. Piszę „do wybitki”, bo też prawdziwym Ksandkowym żywiołem było wywoływanie wszelkich awantur i bójek. Kiedy w ich trakcie mógł wyeksponować swą, istotnie niepoślednią, siłę i zręczność, czuł się jak ryba w wodzie. Na zabawie, potańcówce czy przy innej okazji, Ksandek z reguły lubił sobie podchmielić, po czym sam szukał okazji do burdy. Najczęstszym miejscem jego popisów była sala w „Sokole”. Kiedy rozróba rozkręciła się na dobre i znaleźli się zapaleńcy chcący dołożyć znanemu zabijace, on sam zjawiał się w największej gęstwie z dechą lub młodym drzewkiem w rękach: niczym Józwa Butrym okręcał się wokół siebie i kładł napastników pokotem,szerząc pustkę wokół siebie. Tak więc Ksandek był postrachem okolicy i miejscowi chojracy[6] musieli się z nim liczyć. Wszelako któregoś razu zdarzyło się, że prześladowców było zbyt wielu i nasz chwat wraz z wujciem Jaśkiem musiał salwować[7] się ucieczką. Kiedy pogoń zaczęła deptać im po piętach Ksandek jął wołać, wskazując na towarzysza:
- Łapcie tego małego, on jest najbardziej winien! – i tylko dlatego, że Janek gnał z szybkością pociągu pospiesznego, zdołał wynieść całą skórę z tej niebezpiecznej sytuacji. Od tego czasu ich wzajemne stosunki ochłodziły się znacznie, chociaż później Ksandek zaklinał się, że powiedział to w żartach.

Tak czy inaczej, dzięki swej sile i odwadze, grał Ksandek pierwsze skrzypce wśród podobnych sobie hałaburdów i z tego tytułu zdobył niemałą sławę i rozgłos. To z kolei w połączeniu z faktem, że był przystojnym mężczyzną zapewniało mu duże powodzenie u dziewcząt. On sam niby udawał, że niewiele sobie z tego robi, ale w gruncie rzeczy wbijało go to wielce w dumę i dogadzało jego męskiej próżności.
Aliści, jak to zwykle w tych sprawach bywa, wreszcie trafił na tę jedyną, która mu przypadła do serca. Wybranką tą została Apolonia, zwana przez wszystkich Polką. Była to ładna i hoża[8] dziewoja, jak na owe purytańskie czasy wielce seksowna, a przy tym butna i zadzierzysta[9]. Lubiła się bawić i tańczyć, nie gardziła też kielichem, a gdy było trzeba szermowała niewąsko łaciną i nie byle kto mógł jej dotrzymać na tym polu. Wszystkie te jej przymioty nadzwyczaj imponowały Ksandkowi, który uznał Polkę za bratnią duszę i wymarzoną dziewczynę dla siebie.
Mimo, że tego oczarowała swą zalotnością i wdziękami, głębszym uczuciem zapłonęła do innego krzepkiego donżuana[10], notabene bliskiego sąsiada, Franka, z którym miała tajemny romans. Nie bez znaczenia był przy tym fakt, iż Franek, jako najstarszy syn bogatych rodziców, dziedziczył po nich największy w okolicy majątek. Miała więc sprytna Polka przemyślne kalkulacje, gdy postanowiła schwytać zwierzynę w zastawione sidła.
W efekcie owej miłosnej przygody Polka zaszła w ciążę, lecz sądziła, iż to właśnie zmusi jej adoratora do małżeństwa. Niestety, srodze się zawiodła w swych rachubach: rodzice Franka nawet słyszeć o tym nie chcieli, aby biedna komornica została ich synową. Kategorycznie oświadczyli synowi, że go wydziedziczą, jeśli zdecyduje się ją poślubić. Na takie dictum romantyczny Romeo rychło ostygł w swych zapałach i czym prędzej znalazł sobie nową wybrankę rodem z Frydrychowic[11], która może i nie była po sercu, ale za to po myśli rodzicom, jako, że wniosła duży posag do majątku.
Rodzice Polki natomiast, dowiedziawszy się co w trawie piszczy, wyklęli córkę z wiary i zagrozili, że wyrzucą ją z domu, jeśli urodzi bękarta. W atmosferze skandalu Polka jednak go powiła i znalazła się w rozpaczliwej sytuacji. Kiedy zdawało się, że rodzice spełnią swą groźbę, dziwnym trafem dziecię owo niebawem zmarło i nikt jakoś nie dochodził, co było tego powodem. Wtedy Polka siłą rzeczy poczuła się wolna.
Chcąc udowodnić niegodnemu Frankowi, że go na zawsze wyrzuca z serca, ambitna dziewczyna na powrót obdarzyła względami swego dawnego zalotnika. Tymczasem wśród wioskowej społeczności chodziły różne słuchy o jej tajemniczym romansie i równie zagadkowym, co nagłym zgonie dziecka. Roztaczało to wokół niej klimat rozmaitych posądzeń i wystawiało na pastwę okrutnych języków sfanatyzowanych dewot choczeńskich. Jedyną deską ratunku i zrzucenia piętna jawnogrzesznicy stało się dla Polki małżeństwo z Ksandkiem, zwłaszcza, że i pleban zaczął rzucać gromy na swą występną czarną owieczkę, a w karczmie aż huczało od plotek.
Najwięksi krzykacze jednak milkli jak zaklęci, gdy w drzwiach austeryi pojawiała się groźna postać Ksandka. A kiedy ten, chcąc skonwinkować[12] sobie sąsiadów, stawiał na stole pękatą flachę gorzały, wszyscy prawili mu uprzejmości, użalali się nad losem biednej Polki i w czambuł potępiali nikczemnego Franka. Nie na wiele się to wszakże zdało, bo gdy Franek, w celu podreperowania swej nadwerężonej w ten sposób reputacji, także postanowił nie żałować okowity, niedawni Ksandkowi akolici unisono[13] i na wyprzódki rzucali kalumnie na Polkę, a i na nim samym nie zostawiali suchej nitki.
A Ksandek popadł w wielką rozterkę i nie wiedział, co począć. Czuł się wielce upokorzony w swej męskiej dumie i nosił w sercu głęboką urazę do Polki, a jednocześnie ciągnęła go doń nieodparta siła – uczucie i pociąg fizyczny zarazem. Z jednej strony obawiał się złych języków i miana rogacza - najchętniej wyładowałby swą złość na swym rywalu, lecz Franek był siłaczem znanym na całą wieś, nie chciał więc z nim wchodzić w konflikt, tym bardziej, że myślał o ewentualnym z nim sąsiedztwie. Z drugiej natomiast pocieszał się tym, że kiedy się pobiorą, jego bogdanka zrozumie krzywdę, jaką mu wyrządziła i pełna skruchy będzie mu przez całe życie dziękować, że ją wybawił z opresji. Jednakże tym razem jego, podobnie jak wcześniej Polkę, spotkał srogi zawód.
Po zapowiedziach i zwykłych w takich razach przygotowaniach, ślub, wbrew woli rodziny Ksandka, odbył się według przyjętego zwyczaju. Oblubienica poszła do kościoła w welonie i w wianku na głowie, co doprowadziło czeredę miejscowych dewot do białej gorączki. Weselisko zostało odprawione szumnie w – jakżeby inaczej! – karczmie, gdzie miejscowa socjeta[14] i liczni przyjaciele Ksandka bawili się do białego rana. O imprezie tej, z racji jej wystawności, mówiono jeszcze długo; wódka bowiem lała się strumieniami, stoły były zastawione obficie, a pan młody wraz z kolegami hojnie rzucali grajcary[15] muzykusom, którzy rzępolili siarczyście od ucha.

Atoli miodowy miesiąc rychło minął, a stosunki między nowożeńcami zaczęły się układać całkiem inaczej niż młody, a zapalczywy żonkoś sobie wyobrażał. Nijak nie mógł pojąć, jak to jest, że wszyscy wokół się z nim liczą, uznają jego supremację i schodzą mu z drogi prócz własnej żony, która, miast być uległą i potulną kurą domową, stawia mu się okoniem i nadweręża jego niekwestionowany autorytet. Gryzł się tym bardzo, że Polka, nie dość, że go zdradziła i zraniła jego męską dumę, to teraz naraża na szwank jego sławę mołojecką, którą tak wysoko cenił. Wyrzucał sobie, że tak łatwo dał się na nowo omamić, tym bardziej, że dochodziły do niego drwiny adwersarzy[16], którzy nie odmawiali sobie przyjemności pokpiwania z niego po kątach.
Pognębiony tym wszystkim Ksandek przychodził zalewać robaka do karczmy, gdzie przy pełnych kielichach grono popleczników użalało się nad jego losem i udzielało mu cennych i skutecznych w takich razach rad – w szczególności, gdy udała się kolejna koniarska transakcja i było za co popijać.
Będąc już pod dobrą datą wracał do domu i wszczynał nieziemskie awantury. Zaczynało się od utarczki słownej – on warknął coś o jedzeniu, a popędliwej Polce nie trzeba było wiele, więc odgryzała się natychmiast. Wybuchały więc kłótnie; w trakcie jednej z nich Ksandek, snadź dla wzmocnienia siły argumentów, zrzucił ze stołu pełny talerz i roztrzaskał go o podłogę. Nie omieszkał przy tym bluznąć wiązanką syberyjską[17] wypominając w wulgarny sposób połowicy jej wcześniejszą zdradę. Ta wszelako w najmniejszym stopniu nie przelękła się ni tych słów, ni czynów; nie namyślając się wiele roztłukła w drzazgi drugi talerz i w taki oto niekonwencjonalny sposób pozbyli się całej ślubnej zastawy, a i meblom też się dostało. Rozindyczona Polka klęła przy tym koncertowo, udowadniając małżonkowi, że i na tym polu nie ma się z nią co równać. A że Bozia dała jej głos tyle donośny, co przeraźliwy, wkrótce swym krzykiem zwabiła niemały tłumek pobliskich sąsiadów. Ci z nieukrywaną przyjemnością przypatrywali się owej burzliwej scenie z podwórka, mając za darmo świetny, a dawno nieoglądany teatr.
Tak więc trafiła kosa na kamień – wojownicza Polka ani na cal nie ustępowała z placu boju, ba! nawet wygrzmociła mężulka wałkiem po łbie, gdy ten za bardzo do niej doskakiwał. Widząc, że w ten sposób nic nie wskóra, Ksandek zaczął ją straszyć, że ją puści kantem i znajdzie sobie inną, wszak ma wielbicielek na pęczki. Lecz argumenty te, podobnie jak poprzednie, nie zrobiły na Polce najmniejszego wrażenia. Wziąwszy się pod boki jęła zeń szydzić w żywe oczy, bez żenady wołając:
- No to na co czekosz? Ady jo ci już downo przyprawiła rogi! Znajść to ty se możesz ino k.rwe do łóżka!
Usłyszawszy tę ripostę widownia gruchnęła gromkim śmiechem, konfundując do reszty i tak już ośmieszonego Ksandka, który uznał, że czas najwyższy na zawieszenie broni, bo periculum in mora[18]. Niestety, raz wywołana erupcja[19] nie dała się już zatrzymać – doprowadzona do szewskiej pasji Polka jęła wyrzucać przez okno jego ubrania i zażądała, aby się natychmiast wyprowadził z jej domu, na nieszczęście dla Ksandka bowiem młodzi mieszkali u niej. Spektatorowie[20] wprost piali z uciechy widząc, jak przerażony Ksandek zaczął klękać przed swą połowicą i prosić o przebaczenie; zapewniał, że więcej to się nie powtórzy, byle tylko mógł z nią pozostać. Rozsrożona, a pewna swego niewiasta nie dała się udobruchać – odstawiła swego żonkosia a mensa et toro[21], godząc się jedynie na to, aby urządził sobie nocleg w stodole.
Sprawa wyglądała beznadziejnie; choć klęska była druzgocąca, zdesperowany Ksandek godził się na wszystko, byle żądna sensacji i świetnie bawiąca się jego kosztem gawiedź rozeszła się wreszcie do swych domów. Żywił przy tym nadzieję, że nazajutrz zdoła w końcu ułagodzić rozsierdzoną małżonkę, lecz nie poszło mu tak łatwo.
Dopiero po kilku dniach, kiedy skruszony winowajca przyniósł odpowiedni prezent, Polka zgodziła się wreszcie, aby było jak dawniej. Postawiła wszakże nieszczęśnikowi dwa warunki: po pierwsze kupi całą wytrzaskaną do imentu[22] zastawę i naprawi meble, a po drugie - co było dlań zdecydowanie gorsze – przeprosi ją przed całą rodziną. Dopiero wtedy, gdy Ksandek poszedł do Canossy, pogodzona para podreptała do Wadowic po nową „porcelanę”.

Chociaż niby wszystko wróciło do normy, wieść o całej aferze rozeszła się lotem błyskawicy po całej wsi. Znów mnożyły się plotki, jak zwykle ogniskując się w karczmie. Była to woda na młyn łowców sensacji tudzież osób Ksandkowi nieprzychylnych. On sam nie nosił się już tak hardo jak przedtem - jedynie wówczas, kiedy powiódł się jakiś szwindelek[23] w wiadomym handlu - przy gorzale, w otoczeniu kompanów wstępował w niego dawny rezon. W takich chwilach Ksandka w sposób szczególny także dręczyła doznana klęska, lecz usłużni akolici podsuwali mu coraz to nowe pomysły jak ujarzmić niepokorną żonkę i jaką znaleźć receptę na odzyskanie pozycji w domu.
Rada w radę spiskowcy wymyślili, prymitywny zdawać by się mogło, lecz w owych czasach dość popularny, sposób z duchami. Ta wersja jednak była nieco ambitniejsza od innych i miała większe szanse powodzenia, o czym za chwilę.
Jakiś czas po opisanej wyżej awanturze Ksandek, częściej niż zazwyczaj, zaczął się wymykać do austeryi, skąd, już w nocy, niepostrzeżenie znikał. Niektórzy z jego paczki przeczuwali, że coś tu się święci, ale wydobyć z niego cokolwiek było nie sposób. On zaś, przyszedłszy do domu, cichcem wchodził na strych i tam odprawiał różne harce: szurał butami po podłodze, tupał, jęczał, brząkał łańcuchami etc.
Polka początkowo nie przywiązywała większej wagi do nieobecności męża w domu, wiedziała bowiem, że jako stały bywalec karczmy urzęduje tam z kumplami. Którejś jednak nocy przebudziły ją jakieś podejrzane hałasy: z góry dochodziły odgłosy ciężkich kroków, brzęk łańcuchów i jęki. W pierwszej chwili stwierdziła, że ma jakieś omamy słuchowe, ale gdy sytuacja się powtórzyła nazajutrz rano podzieliła się swoimi spostrzeżeniami z Ksandkiem. Ten uznał, że pewnikiem jest to duch zmarłego niedawno dziadka Polki – trzeba pokropić strych wodą święconą, odmówić „wieczne odpoczywanie” i dać na mszę, wtedy dusza dziadka zyska błogosławiony spokój. Jak postanowili, tak zrobili i rzeczywiście na pewien czas wszystko ucichło. Ale nie na długo.
Obudzona kolejny raz przez nocny harmider Polka, stwierdziwszy ze złością, że Ksandka znów nie ma w domu, postanowiła sama rozwiązać tę zagadkę. Śmiało wspięła się po schodach na górę i - choć odznaczała się niemałą odwagą to, co ujrzała ścięło jej krew w żyłach. Oto nagle, znad sterty słomy, wychynęła biała, upiorna zjawa. Była bez twarzy, a miast oczu jarzyły się dwa światła. Zrazu Polce przeszło przez głowę, że to nowy, koszmarny żart Ksandka - już mu zaczęła wymyślać od sk…synów, lecz kiedy postać zaczęła rosnąć w oczach i zbliżać się, niewiasta krzyknęła przeraźliwie i osunęła się bez zmysłów na ziemię. W tym momencie przerażony nie na żarty Ksandek (on to był bowiem) porwał żonę w ramiona, piorunem zniósł na dół i jął cucić na łóżku.
Kiedy zemdlona połowica doszła do przytomności, nastał sądny dzień, a ściślej wziąwszy, sądna noc. Rozwścieklona Polka, pojąwszy, że jednak to niecny małżonek napędził jej śmiertelnego stracha, zrobiła istne piekło. Wyzywała go, aż uszy więdły i rzucała weń czym popadło tak, że bojąc się kolejnego skandalu, „duch dziadka Polki”, pozbierawszy w popłochu pozagrobowe utensylia[24], czym prędzej wziął nogi za pas i czmychnął do stodoły. Dostało się tedy Ksandkowi, dostało się i niefortunnym doradcom, na których wyładował swą złość za ich chybiony pomysł.

 Ciąg dalszy nastąpi...
 -----------------------------------------------------------------------------------------------------------
[1] predylekcja (z fr.) - szczególne upodobanie, skłonność do kogoś albo czegoś; zamiłowanie.
[2] poszerszeniały (o koniu) – o sierści (ogonie) matowej, pozbawionej właściwego koloru i połysku.
[3] chabeta - chudy, nędzny koń; szkapa.
[4] wałach (wołos.) - wykastrowany koń lub inny przedstawiciel koniowatych (np. muł lub osioł), który w ten sposób przestaje być ogierem. Etymologia terminu wywodzi się od wołoskich pasterzy i osadników, zwanych Wałasami, którzy jako hodowcy zwierząt użytkowych zajmowali się m.in. kastracją (wałaszeniem) koni i rozpowszechnili ją w Beskidach.
[5] faktor (z łac.) – tu: pośrednik, zwłaszcza w handlu.
[6] chojrak - pot. człowiek śmiały, zuchwały, popisujący się swoją odwagą i sprawnością fizyczną; śmiałek.
[7] salwować (z łac.) - ratować, uratować, ocalić.
[8] hoża - krzepka, dziarska, urodziwa, kwitnąca zdrowiem.
[9] zadzierzysty – skory do zaczepki, butny, czupurny, zawadiacki.
[10] donżuan (z hiszp. od imienia Don Juan) – tu żart.: mężczyzna uwodzący kobiety w sposób niefrasobliwy, dla samej gry, zabawy, często zmieniający obiekt swoich zainteresowań, flirciarz, bałamut.
[11] Frydrychowice – wieś w Polsce położona w województwie małopolskim, w powiecie wadowickim, w gminie Wieprz. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa bielskiego. Położona 270 m n.p.m., na Pogórzu Śląskim, nad potokiem Frydrychówka należącym do zlewni Skawy, przy lokalnej szosie Wadowice – Wieprz (8 km od Wadowic).
[12] skonwinkować (z łac.) – pozyskać, przekonać do kogoś lub czegoś.
[13] unisono (wł.) - jednobrzmiąco, jednogłośnie, zgodnie.
[14] socjeta (z fr.) – 1. ludzie zajmujący uprzywilejowane pozycje w społeczeństwie, elita; 2. żart. towarzystwo.
[15] grajcar – też krajcar, z niemieckiego Kreuzer, drobna moneta w Austrii, 1/100 złotego reńskiego
[16] adwersarz (z łac.) – oponent, przeciwnik, nieprzyjaciel.
[17] wiązanka syberyjska – potok szczególnie niecenzuralnych słów.
[18] periculum in mora (łac.) - niebezpieczeństwo w zwłoce (Liwiusz).
[19] erupcja (z łac.) – tu: gwałtowny przejaw czegoś, wybuch (gniewu).
[20] spektator (z łac.) - człowiek oglądający coś, przypatrujący się czemuś; widz, obserwator.
[21] a mensa et toro (łac.) – od stołu i łoża.
[22] do imentu (z węg.) – pot. do cna, zupełnie, całkowicie.
[23] szwindelek, zdrob. od szwindel ( z niem.) - posp. oszustwo, szachrajstwo.
[24] utensylia (z łac.) - przybory potrzebne do wykonywania czegoś.

środa, 20 lipca 2016

Ksiądz Wojciech Grzegorzek - choczeński wikariusz

Wśród wikariuszów parafii choczeńskiej do najciekawszych postaci należał ksiądz Wojciech Grzegorzek.
Realizował się nie tylko w pracy duszpasterskiej, ale także jako czołowy polski taternik i przyrodnik.

Wojciech Grzegorzek urodził się w Ciścu na Żywiecczyźnie 22 kwietnia 1817 roku. 
Był synem ziemianina Macieja/Mateusza Grzegorzka i Ewy z domu Wojtas. Rodzice zapewnili młodemu Wojciechowi przez pewien czas prywatną edukację, po czym kontynuował naukę w szkole trywialnej w Białej (obecnie część Bielska-Białej), gimnazjum w Preszburgu (dzisiejszej Bratysławie, stolicy Słowacji) i w Kolegium Jezuickim w Tarnopolu. Tu przez profesora Condrauxa został „zarażony” pasją przyrodniczą. 
W 1842 roku Wojciech Grzegorzek został wyświęcony na księdza w diecezji tarnowskiej i skierowany do Choczni, do pomocy nowemu księdzu proboszczowi Józefowi Komorkowi (link)
Pierwsze dzieci z Choczni ks. Grzegorzek ochrzcił we wrześniu 1842 roku, ostatnie w kwietniu 1843 roku. Ten krótki okres czasu spędzony przez ks. Grzegorzka w Choczni wynikał z faktu, że biskup tarnowski Franciszek Zacharyasiewicz skierował go na dalsze studia teologiczne w wiedeńskim Augustianum. 
W Wiedniu w 1845 roku uzyskał doktorat z teologii i podjął pracę jako wykładowca teologii moralnej w Tarnowie, a od 1848 roku także ekonomii. 
23 grudnia 1848 na łamach Gazety Tarnowskiej recenzował powstały w Krakowie „Tygodnik Kościelny” i polemizował z tezami zamieszczonymi na jego łamach. Nawoływał do zachowania równowagi pomiędzy duchem czasu, a prawdami kościoła, co pozostaje aktualne do dziś:
„Teologa zatem rzeczą jest poznać ducha czasu, wymagalności jego i podać sposób, jak zgubnym zapobiegać wpływom, jak dobre wzniecać i uprawiać. Przyszedłszy do prawdziwego poznania potrzeb czasu, wymienionej stronie Kościoła taki musi nadać kierunek, ażeby potrzeby czasu zaspokoił i zgodnie z prawdami Kościoła postępował (…) Zboczenie w jednym i drugim razie jest dla Kościoła szkodliwem. Pierwsze, nie zważając na ducha czasu, zaspokojenia w serca tęskniące wlać nie może, drugie, dając się zanadto powodować duchowi czasu, od prawdziwego odstępuje życia duchowego.”
W 1855 roku ks. Grzegorzek opublikował rozprawę teologiczną „Dogmat niepokalanego poczęcia NMP”. 

Dwa lata później objął probostwo w Podegrodziu pod Nowym Sączem, w parafii św. Jakuba Starszego Apostoła. Przyczynił się tam do budowy nowego, wielkiego ołtarza, odmalowania kościoła, sprawienia organów i schodów kamiennych do kościoła. Był inicjatorem budowy nowej szkoły w Podegrodziu, powstania regionalnego muzeum przyrodniczo- historycznego w Nowym Sączu, dziekanem dekanatu sądeckiego i miejscowym inspektorem nauki religii (1866).
W 1875 roku ks. Grzegorzek rozpoczął posługę w Bochni, w parafii pod wezwaniem św. Mikołaja, którą sprawował przez 15 lat. Oprócz pracy na probostwie udzielał się również jako radny miejski, radca konsystorza biskupiego, komisarz biskupi do spraw nauki religii oraz pełnił funkcję dziekana dekanatu bocheńskiego. 15 września 1888 poświęcił nowy budynek gimnazjum w Bochni.  Zmarł 1 marca 1890 roku i został pochowany na miejscowym cmentarzu parafialnym.

Począwszy od 1850 roku ks. Wojciech Grzegorzek odbywał coroczne wycieczki w Tatry, w towarzystwie miejscowych góralskich przewodników, zaprzyjaźnionego z nim zakopiańskiego proboszcza ks. Stolarczyka lub samotnie. 
Powszechnie uważa się go za pierwszego polskiego zdobywcę najwyższego tatrzańskiego szczytu Gerlacha (2655 m n.p.m.) w 1855 roku. Tymczasem, jak wynika z pisanego po łacinie pamiętnika ks. Grzegorzka z 1875 roku, na Gerlachu był już 18 sierpnia 1852 roku, nie zdając sobie zresztą sprawy z tego, że to najwyższy tatrzański wierzchołek. Za taki uchodziła wówczas Łomnica. 
Ks. Grzegorzek zaliczył również pierwsze wejścia, lub jedne z pierwszych polskich, udokumentowanych wejść na: Murań, Lodową Kopę, Łomnicę, Murań i Krywań. Był także dobrym znawcą Giewontu, na który wchodził różnymi drogami. Te dokonania stawiają go wśród najwybitniejszych polskich taterników połowy XIX wieku, co podkreśla Encyklopedia Tatrzańska. 


Agromyza gregoriana
Podczas tatrzańskich wypraw łączył pasję turystyczną z naukową. Badał tatrzańską florę i faunę, specjalizując się w dipterologii- nauce o muchówkach. Jeden z odkrytych przez niego w Tatrach gatunków muchy został nazwany od jego nazwiska Agromyza gregoriana (grzegorzeki).
Na tej samej zasadzie roślina skalnica otrzymała nazwę Saxifraga grzegorzeki.  Oprócz Tatr nowych okazów poszukiwał w okolicy Tarnowa, Klikuszowej, Ryglic i Radłowa. 

Wyniki swoich badań publikował głownie po niemiecku- był autorem takich opracowań, jak:
  •  „Botanischer Ausflug in das Tatra-Gebirge” (1853), 
  • „Flora von Tarnow in Galizien” (1853), 
  • „Übersicht der bis jetzt in der Sandezer Gregend West-Galiziens gesammelten  Dipteren“ (1873), 
  • „Neue Pilzmücken aus der Sandezer Gegend“ (1876)
  • „Beiträge zur Vegetationskunde der Tatra”. 
Uczestniczył również często w zjazdach i sympozjach naukowych. W lipcu 1881 roku, na III Zjeździe Lekarzy i Przyrodników Polskich w Krakowie, przedstawił sprawozdanie ze swoich prac z dziedziny dipterologii, wyłożył początek i rezultat badań dipterologicznych w Galicji, podał ilość nowo odkrytych gatunków oraz wykaz swego bogatego zbioru. Za swoje zasługi na polu naukowym został kawalerem Orderu Franciszka Józefa. Był też członkiem Towarzystwa Tartrzańskiego, Komisji Fizjograficznej Akademii Umiejętności w Krakowie, Towarzystwa Zoologiczno-Botanicznego w Wiedniu i Towarzystwa Entomologicznego w Berlinie. Kolekcję 6.000 muchówek w gablotach ofiarował Krakowskiemu Towarzystwu Naukowemu.