piątek, 1 lipca 2016

Opowieści choczeńskie- "Ukarana pycha pięknej Zuzanny"

Część pierwsza opowieści nadesłanej przez Krzysztofa Woźniaka, opartej na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w dziewiętnastowiecznej Choczni. Oczywiście nie należy jej traktować jako ściśle dokument historyczny- przyjęta konwencja powoduje, że mogą wystąpić w niej pewne nieścisłości w podanych imionach, uwypuklenie niektórych faktów, przy pominięciu innych oraz elementy fikcji. To efekt przekazywania ustnie tej opowieści z pokolenia na pokolenie, stanowiącej moim zdaniem bardzo ciekawy opis zdarzeń i rzeczywistości sprzed ponad stu lat.

Ukarana pycha pięknej Zuzanny

Jest to historia zasłyszana niegdyś od wujcia Piotrka od jego ojca, a mojego pradziadka, Piotra Bandoły, z czasów jego młodości. Działo się to w naszej rodzinnej wsi, w latach osiemdziesiątych XIX wieku – dziś ta opowieść, pokryta patyną czasu, brzmi niemal jak legenda.

Dawno więc temu żyła sobie w Górnej Choczni znana w całej okolicy rodzina Guzdków. Ich piękny i okazały dom pozwalał mniemać, że mieszkają w nim ludzie bogaci i zadowoleni z życia. I choć była to prawda, to Guzdkowie nie cieszyli się dobrą opinią wśród tamtejszego wioskowego środowiska.
Senior rodu, Wojciech Guzdek, zażywny jegomość, z rumianą, czerstwą twarzą ozdobioną sumiastym wąsem, prezentował się okazale i sprawiał wrażenie dobrodusznego, choć bynajmniej nie był takim poczciwcem, za jakiego zapewne chciał uchodzić. Z racji swego znacznego majątku pysznił się niepomiernie, zresztą nie bez powodu. Oprócz kilkudziesięciu mórg ornego gruntu i sporego kawału gonnego[1] lasu posiadał jeszcze stawy rybne i tartak, napędzany podówczas energią wodną. Wokół domu rozpościerał się piękny sad owocowy, a opodal wznosiła się wielka stodoła, do której przylegała nie mniejsza szopa, pełna rozmaitych narzędzi i sprzętu gospodarskiego. Stajnie imć Guzdka mieściły kilkanaście krów, dwie pary koni, spore stado nierogacizny i nieprzeliczoną ilość drobiu. Aby obrobić tak duże gospodarstwo koniecznym było zatrudnienie czworga służby, a i tak wciąż brakowało rąk do pracy.
Mając takie dobra ich właściciel z góry przeznaczał sobie miano pierwszego gospodarza w okolicy i z byle kim się nie spoufalał. Rozpierała go duma i znaczenie swego bogactwa; nie martwił się przy tym wcale, jak przez ewangeliczne ucho igielne[2] przejdzie do królestwa niebieskiego. Żywił bowiem niepłonną nadzieję, że miejscowy pleban[3], którego wielkimi (aczkolwiek bynajmniej nie bezinteresownymi) względami się cieszył, jakoś go przez to ucho przepchnie.
W sąsiedztwie tego panka mieszkali też inni, mniej zamożni gospodarze, ale przeważała biedota, wegetująca na dwóch czy trzech morgach ziemi, którą zwano naonczas komornikami[4], mimo, że mieszkali w swoich, choć mizernych chatach. Było u nich bardzo ubogo, bo dziecisków zwykle była kupa, a ów marny spłachetek pola nie był w stanie wszystkich wyżywić. Zwłaszcza kiedy przychodził przednówek[5] bieda z nędzą wyzierała z każdego kąta i trzeba było wręcz przymierać głodem.
Świadom tego dziedzic - jak go powszechnie nazywano -Guzdek oferował tym mizerakom przez cały rok pracę w swym gospodarstwie za psie pieniądze, wykorzystując ich jak się dało. Wiedział doskonale, że są bez wyjścia - mając przysłowiowy nóż na gardle i tak przyjdą do niego. Psioczono też i narzekano nań powszechnie, ale po cichu, bo każdy bał się narazić napuszonemu pyszałkowi, który potrafił nie zapłacić nawet tych paru groszy za ciężką pracę, jak się na kogoś zawziął. Nie zborgował[6] też nikomu będącemu w potrzebie - ani kaszy, ani mąki.
Swoje skąpstwo i niebywały egoizm maskował, jak to zwykle bywało u osób jego pokroju, niezwykłą wprost i demonstracyjnie okazywaną pobożnością. Gdy ksiądz proboszcz podczas niedzielnej kolekty[7] podchodził doń z tacą, rzucał z głośnym brzękiem złotego reńskiego[8]i zezował na boki, czy wszyscy to widzą. Wspomagał też hojnie wszelkie inne datki na cele kościelne, wszelako jego gest na tym się bynajmniej nie kończył.
Weszło bowiem już w zwyczaj, że przed świętami Bożego Narodzenia na księżowski stół wędrowała pękata balia pełna tłustych karpi, a w kościele pojawiały się najpiękniejsze choinki z dziedzicowego lasu. Kiedy wskutek silnych wiatrów zawaliła się stara, spróchniała dzwonnica, szczodry donator[9] nie omieszkał podesłać ze swego tartaku nie tylko budulec, ale i cieśli, którzy w mig postawili nową. Pozwoliło to proboszczowi pozbyć się zmartwienia, które już poczynało spędzać sen ze świątobliwych oczu.
Pan Wojciech nie zapominał także, iż jego wielebność lubił dobrze zjeść, przeto do rąk księżej gospodyni często gęsto trafiała tłusta gąska lub dorodny indor wraz z kopą jajek. W ten sposób budował swój wizerunek pobożnego parafianina, mogącego stanowić wzór dla innych.
Być może zacny pleban nie wiedział, że hojny darczyńca odbijał sobie te wydatki z kieszeni biednych wyrobników, a może też i wiedzieć nie chciał. W każdym razie, gdy do jego uszu doszły skargi i zażalenia na wielce miłego sercu sługę Bożego, nie omieszkał zganić z ambony tych wszystkich, co ośmielają się sarkać i czarną niewdzięcznością odpłacać swemu dobrodziejowi za okazaną przezeń pomoc. Wytykał niesfornym owieczkom, że postępowanie takie jest grzechem i trzeba się z tego spowiadać.
W uznaniu swych „zasług” czcigodny Wojciech został niebawem członkiem Rady Parafialnej, a ponadto uhonorowano go zaszczytem noszenia baldachimu nad głową proboszcza i przywilejem asystowania mu we wszystkich ważnych uroczystościach. Mając takie księżowskie auxilia[10] nie dziwota, że czuł się uświęcony w swym działaniu i mógł być pewien swego zbawienia.
Nie koniec wszakże na tym. Chlubna opinia i fawor[11] plebana, było nie było pierwszego po Bogu we wsi, spowodowała, iż wójt także (i pewnikiem też nie bezinteresownie) zaszczycił możnego dziedzica swą protekcją. Zaproponował mu mianowicie stanowisko swego doradcy, co ów przyjął jako należny mu dowód ważności własnej osoby. Nie trzeba bowiem dodawać, że imć Guzdek był święcie przekonany, iż jedynie dzięki jego bezcennym radom miejscowy szeryf może rozwiązywać trudne problemy wsi, słowem że bez niego – ani rusz.
Aby sobie zaskarbić względy nowego protektora, po posiedzeniach Rady Gminnej dziedzic często i szczodrze stawiał gorzałę, bowiem wójt, jako osoba urzędowa, lubił wypić ze dwa głębsze dla rozjaśnienia swego przenikliwego umysłu. Nowy doradca bynajmniej także za kołnierz nie wylewał, aczkolwiek udawał, że - jako przykładny ojciec rodziny i wzór cnót obywatelskich - stroni od alkoholu. W trosce o awanse społeczne musiał wszak dbać o swój kryształowy wizerunek.
Jego połowica, pani Rozalia, wiernie naśladowała swego wspaniałego małżonka. Miała tę ambicję, że nie pozwoliła się wyprzedzić żadnej gospodyni w pobożności, a przynajmniej w zewnętrznych jej formach. Do kościoła zawsze przychodziła wcześnie, siadała w pierwszej ławce, wyjmowała swój kościany różaniec i modliła się - długo i wytrwale. Apogeum swego religijnego uniesienia demonstrowała śpiewając godzinki[12]. Nie dość, że jazgotliwa z natury, wznosiła swe pienia tak świdrującym głosem, że płoszyły się przelatujące pod sklepieniem świątyni jaskółki.
Do komunii szła dostojnie i statecznie, z obliczem pełnym pokory i niemal ekstatycznego uduchowienia, czym u wszystkich wzbudzała zrozumiały podziw. Z dezaprobatą spoglądała na cisnące się do przodu komornice, które rzucały zazdrosne spojrzenia na jej bogate stroje, choć zapewne była kontenta[13] z wywołanego efektu, który mile łechtał jej próżność.
Aliści po powrocie do domu dziedziczka przechodziła dziwną metamorfozę: miejsce rozmodlonej dewotki zajmowała bezduszna, zimna i oschła kobieta. Nie pożywił się przy niej żaden jałmużnik[14] - nie chciała przyjmować pod swój dach nawet tych biedaków, których gmina zaleciła żywić i przenocować przez jeden dzień. Wszystko to sprawiało, iż Guzdkowie – jako się rzekło – nie cieszyli się mirem u sąsiadów i tylko paru akolitów[15] ich popierało.
Dwaj synowie dziedzica, choć chłopy pod wąsem, ba! po trzydziestce, musieli słuchać ojca jak przysłowiowy pies trąby i harować od świtu do nocy niczym parobcy; żaden z nich nie śmiał nawet wspomnieć o żeniaczce, bowiem ojciec zaraz im groził wyświeceniem z domu. Był więc u Guzdków rygor niemały i wszystko się działo wyłącznie za wolą i wiedzą seniora rodu.
Przy całej swej surowości miał on jednak pewną słabość, a mianowicie dorodną córę imieniem Zuzanna, która była jego oczkiem w głowie. Jej jednej nie potrafił niczego odmówić, co przy jego skąpstwie było wprost niewiarygodne. Kupowała więc Zuzia wspaniałe stroje, suknie i fatałaszki, godzinami przesiadywała przed lustrem i nieustannie pielęgnowała swą urodę. Papa Guzdek tak dalece zadbał o jej edukację, że sprowadził do domu guwernera[16], który wpajał pannicy wiedzę na wyższym poziomie, albowiem „zwyczajna” czteroklasowa szkoła dla tak bogatej i z takimi aspiracjami dziedzicówny absolutnie nie wystarczała.
Mając takie atuty w ręku Zuzia była – podobnie jak i ojciec - niebywale zarozumiała i pyszniła się przed wszystkimi dziewczętami w okolicy. W końcu piękne gospodarstwo tudzież urodziwa i wykształcona panna stanowiły nadzwyczajny magnes nawet dla zamożnych, a cóż dopiero dla mniej zamożnych kawalerów we wsi. Nierzadko tedy zdarzały się przypadki, iż usiłowali się oni wkraść w łaski dziedzica i pozyskać względy jego nadobnej córki.
Niestety, świadomość tego faktu szybko rozbudziła u niej niezdrową ambicję i pychę. Patrzyła więc z góry na zalotników, w których przebierała jak w ulęgałkach, i bawiła się ich kosztem, nie zdając sobie sprawy z tego, że wszystko ma swoje granice. Początkowo postronni obserwatorzy (a raczej obserwatorki) sądzili, że piękna Zuza zamierza naprawdę znaleźć sobie jakiegoś stałego adoratora, a może i sięga dalej w swych zamiarach. Rychło jednak zmieniły zdanie, widząc jej perfidne sztuczki i doszły do przekonania, iż rozkapryszona dziewoja kiedyś odpokutuje za swe czyny, bowiem w takich sprawach nie można sobie żartować.
Pewnego razu zjawił się jeden z takich kandydatów, przystojny, prosty jak świeca chłopak, nazwiskiem Wróbel. Zwiedziony paroma powłóczystymi spojrzeniami i mglistymi obiecankami, zdobył się na odwagę, stanął przed nadętym ojcem i zadeklarował gotowość ubiegania się o jej rękę. Ten wszakże, rozparłszy się w fotelu, wykpił go srodze, nie siląc się na subtelności:
- Cóż to, Wróbel chce być moim zięciem? Niech sobie szuka swojej samiczki na gałęzi! Tam jest jego miejsce!
Po tych słowach cała przytomna temu wydarzeniu rodzinka gruchnęła głośnym śmiechem, a już najbardziej konceptem rubasznego papy ubawiła się jego nieodrodna córa. Wystrychniętemu zaś niecnie na dudka ambitnemu młodzianowi nie pozostało nic innego, jak bez słowa opuścić pokój.
W taką samą kabałę wpadł nieco później inny niefortunny adorator rozpieszczonej pannicy, zwący się Zając. Przez pewien czas prowadzała się z nim demonstracyjnie, chcąc rzecz jasna wzbudzić zazdrość innych dziewcząt, które wzdychały do niego ukradkiem, bo chłopak był urodziwy niczym efeb[17]. Stosując swą zwykłą taktykę: czułe słówka i słodkie obietnice, płocha Zuzka skutecznie i jemu zawróciła w głowie. Niczego niepodejrzewający epuzer ani myślał, że Guzdkowie chcą się zabawić jego kosztem, zwłaszcza, że panna zapraszała go do domu, co utwierdzało go w przekonaniu, iż rychło będzie można dać na zapowiedzi.
W owych czasach nie wypadało młodym zbyt długo chodzić ze sobą bez deklaracji ze strony kawalera. Aby uwiarygodnić swe uczucia musiał więc i on oficjalnie oświadczyć się przed rodziną, a w szczególności przed obliczem wielmożnego papy. I tak też uczynił - zgodnie z panującym zwyczajem postawił flaszkę gorzałki. Aliści „gościnna” pani domu zamiast zakąski podała, jak na ironię, zupę grzybową. Mogło to budzić podejrzenie przez skojarzenie z czarną polewką, lecz niezrażony tym konkurent wzniósł toast na intencję swych szlachetnych zamiarów i wypowiedział sakramentalną formułę, kierując ją do ojca swej wybranki. Na to ów, przygryzając wąsy spojrzał drwiąco na delikwenta i zareplikował złośliwym aforyzmem:
- Zając goły – niech nie zagląda do mojej stodoły! – po czym zaniósł się tak głośnym rechotem, że aż się zakrztusił; przytomna połowica musiała go zdzielić parę razy po plecach, w obawie by się od zbytniej wesołości nie zadławił.
Była to niewybredna przymówka zarówno do nazwiska młodzieńca, jak i do jego kondycji majątkowej. Nie trzeba chyba dodawać, że usłyszawszy to, czerwony ze wstydu chłopak wyszedł jak zmyty, połykając gorzkie łzy upokorzenia.
Kiedy w sąsiedztwie rozeszły się plotki, że Zając też dostał arbuza[18], miarka jakby się przebrała. Wszyscy ci, których spotkał podobny los zawiązali coś na kształt tajnego sprzysiężenia i zaczęli obmyślać rozmaite sposoby zemsty na zarozumiałym panku i jego córeczce. Nie było to być może zbyt po chrześcijańsku, ale naonczas nie bawiono się w sentymenty i wyznawano zasadę: vis vi repellitur[19].
Na skutki nie trzeba było długo czekać. Pewnej bezksiężycowej nocy zakonspirowani śmiałkowie wysmarowali cichaczem okna w domu Guzdków smołą. Dywersji dokonano wręcz profesjonalnie - nikt nic nie słyszał ani tym bardziej nie widział. Oj, długo się ciągnęła ta noc u dziedziców! Kiedy wreszcie odkryto przyczynę owego niezwykłego „zaćmienia”, był już jasny dzień i słonko było wysoko na niebie. Zamiast jednak wyjeżdżać w pole, trzeba było zeskrobywać z szyb zaschniętą, czarną skorupę. Choć domownicy złorzeczyli i zgoła niepobożnie pieklił się pobożny Wojciech, to, rzecz jasna, sprawców nie wyśledzono.
Minął jakiś czas, awantura ucichła, a ludzie zdawali się zapominać o całym incydencie. Nie pozwolili jednak zapomnieć o sobie tajemniczy spiskowcy. Poczekawszy nowiu, skrzyknęli się ponownie i wykręcili zadufanemu w sobie bogaczowi jeszcze lepszy numer. Ni mniej, ni więcej, tylko rozebrali jego dwa wozy na drobne części i przytwierdzili na kalenicy[20] stodoły sąsiada, parę domów dalej. Podobnie jak poprzednio, operacja została przeprowadzona w sposób profesjonalny. Kilku ubezpieczało, reszta robiła swoje: sprawnie, szybko i w absolutnej ciszy – nawet pies nie zaszczekał.
Był to świetny rewanż za liczne wcześniejsze, a niewybredne krotochwile[21] nielubianego dorobkiewicza, który, choć wpadł w szewską pasję i miotał się w bezsilnej złości, nic nikomu zrobić nie mógł. Niestety, jego zatwardziała natura nie pozwoliła mu wyciągnąć wniosków z tej lekcji; widać nie znał tej prostej zasady, wyrażonej dobitnie przez Antka Borynę: W gromadzie żyję, to i z gromadą trzymam![22]. Chwila przełomu była wszakże kwestią czasu, bowiem jak powiada jędrne, ludowe przysłowie: „i Herkules dupa, jak jest ludzi kupa”[23].
Tymczasem ginęły Guzdkom mendle zboża, znikały kopy siana w polu i deski z tartaku. Ktoś nawet spuścił wodę w stawie, a wraz z nią „spłynęły” też ryby. Rozwścieczony dziedzic składał doniesienia na policji, biegał do gminy, lecz wszędzie rozkładano bezradnie ręce – mimo wszczętego dochodzenia w żaden sposób nie można było ustalić sprawcy. Przypuszczano jedynie, że mogą to być ludzie z pobliskiej Kaczyny, mający ponoć z Guzdkiem osobiste porachunki, a wtedy - szukaj wiatru w polu!
Sytuacja stawała się poważna i zaczęła coraz bardziej dawać się we znaki możnemu półpankowi. Cierpiał jego prestiż, a i majątek doznawał niemałego uszczerbku. Nie namyślając się wiele zwrócił się więc o pomoc do swego duchowego protektora, w nim pokładając całą swą nadzieję.
Ksiądz Komorek, dowiedziawszy się o niegodziwościach dziejących się na włościach jego wiernego sługi, szczerze się obruszył i obiecał wstrząsnąć sumieniami anonimowych łajdusów, postępujących wbrew prawom boskim i ludzkim. Nie żałował więc podczas niedzielnego kazania ognia i siarki. Zagroził wszystkim tym, którzy dopuszczają się owych haniebnych czynów, że im nie udzieli rozgrzeszenia, przez co będą smażyć się w piekle; nawet jeśli się opamiętają czeka ich wiele lat mąk czyśćcowych.
Aliści pleban chyba trochę przesadził w roztaczaniu infernalnych[24] wizji. Najwyraźniej zainteresowani uznali, że i tak już nie mają szans na zbawienie, bowiem niezbyt się przejęli duszpasterskimi groźbami. Maluczcy zaprzysięgli sobie ukarać pysznego i nielitościwego wyzyskiwacza, który ich godność, honor, wreszcie ich samych miał za nic. Poza tym zbyt dobrze wiedzieli, jakie stosunki łączą go z jego wielebnością, przeto nie dziwiło ich, że proboszcz zawsze występuje w obronie swego pupila.
Panna Zuzanna była nadal pełna buty i odgrażała się wszystkim, że ojciec przyłapie zuchwałych łotrzyków na gorącym uczynku i pokaże im, gdzie raki zimują. Wierzyła w nieograniczone możliwości swego papy, a sama wykpiwała każdego kawalera, który próbował jeszcze zabiegać o jej względy. Jednakowoż stopniowo grono adoratorów poczęło rzednąć, aż zanikło zupełnie. Przyzwyczajona do hołdów i nadskakiwania dziewoja odczuła to dotkliwie, choć nie dawała tego po sobie poznać. Straciła dawny rezon, lecz nie zmieniła swego postępowania i wciąż chodziła z hardo podniesioną głową. Nie mając od pewnego czasu towarzystwa, wypuszczała się samopas na długie spacery wieczorową porą. Na próżno ostrzegano ją przed przykrymi następstwami takich eskapad; wszelkie przestrogi zbywała lekceważącym śmiechem i pogardliwym wzruszeniem ramion, nie widząc dla siebie żadnego niebezpieczeństwa. Niestety, jak się zaraz okaże, licho nie śpi, a zbytnia pewność siebie nie popłaca.

cdn


[1] gonny – o drzewach: wysoki i prosty, wyniosły, wybujały, śmigły.
[2] chodzi o zdanie: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19, 24).
[3] ks. Józef Komorek – w latach 1842-1895 proboszcz parafii Chocznia. 
[4]komornik – tu: małorolny lub bezrolny chłop, często mieszkający w cudzej chacie.
[5] przednówek (przed nowymi zbiorami) – w przeszłości określenie czasu liczonego na wsi pomiędzy okresem kończenia się zapasów żywności z poprzedniego roku w gospodarstwach, zwykle na wiosnę, a okresem zazielenienia się łąk (w stopniu umożliwiającym rezygnację z karmienia bydła paszą zimową) i pierwszych plonów w nowym roku. Dla gospodarzy biednych był to okres wymuszonego postu, podczas którego spożywano wszystko, co było do zjedzenia (także różnego rodzaju chwasty, jak np. lebioda). Biedniejsi gospodarze byli ponadto zmuszeni do zaciągania pożyczek u bogatszych gospodarzy w gotówce lub w paszy, często na lichwiarskich zasadach lub do prawie darmowej pracy (często tylko za jeden posiłek dziennie).
[6] borgować – przestarz. dawać na kredyt.
[7] kolekta (z łac.) – w kościele katolickim zbiórka pieniężna w czasie mszy.
[8] złoty reński – link
[9] donator (z łac.) – tu: ofiarodawca, fundator.
[10]auxilia (łac.) - pomoc, wsparcie.
[11] fawor (z łac.) - żart. łaska, życzliwość, przychylność, wyróżnienie, względy, protekcja.
[12] godzinki - w kościele katolickim poranne nabożeństwo do Matki Boskiej, ułożone dla wiernych na wzór brewiarza, składające się z modlitw śpiewanych; także same te modlitwy.
[13] kontenta, kontent (z łac.) - przestarz. zadowolony, ucieszony, usatysfakcjonowany, rad z czegoś; wesół.
[14] jałmużnik (z łac.) – tu: człowiek otrzymujący jałmużny, żebrak.
[15] akolita (z łac.) – tu: osoba będąca czyimś zwolennikiem, poplecznikiem.
[16] guwerner (fr.) - przestarz.: wychowawca dzieci w zamożnych domach; nauczyciel domowy.
[17] efeb (gr.) – tu: przen. młody mężczyzna odznaczający się urodą i harmonijną budową ciała.
[18] dostać arbuza – otrzymać odmowę przy oświadczynach, dostać kosza.
[19] vis vi repellitur (łac.) – siła wywołuje siłę.
[20] kalenica - górna pozioma krawędź dachu stanowiąca przecięcie połaci dachowych.
[21] krotochwila – tu: żart, figiel, psikus.
[22]Wł. St. Reymont – „Chłopi” t. IV.
[23] żart. odmiana słynnej łacińskiej sentencji: nec Hercules contra plures (nawet Herkules nie poradzi przeciwko wielu).
[24] infernalny (z łac.) - pochodzący z piekła, piekielny; straszliwy, okropny, przerażający.

Copyright Krzysztof Woźniak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz