Część pierwsza opowieści nadesłanej przez Krzysztofa Woźniaka, opartej na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w dziewiętnastowiecznej Choczni. Oczywiście nie należy jej traktować jako ściśle dokument historyczny- przyjęta konwencja powoduje, że mogą wystąpić w niej pewne nieścisłości w podanych imionach, uwypuklenie niektórych faktów, przy pominięciu innych oraz elementy fikcji. To efekt przekazywania ustnie tej opowieści z pokolenia na pokolenie, stanowiącej moim zdaniem bardzo ciekawy opis zdarzeń i rzeczywistości sprzed ponad stu lat.
Ukarana pycha
pięknej Zuzanny
Dawno więc temu żyła sobie w Górnej Choczni znana w
całej okolicy rodzina Guzdków. Ich piękny i okazały dom pozwalał mniemać, że
mieszkają w nim ludzie bogaci i zadowoleni z życia. I choć była to prawda, to Guzdkowie
nie cieszyli się dobrą opinią wśród tamtejszego wioskowego środowiska.
Senior rodu, Wojciech Guzdek, zażywny jegomość, z
rumianą, czerstwą twarzą ozdobioną sumiastym wąsem, prezentował się okazale i
sprawiał wrażenie dobrodusznego, choć bynajmniej nie był takim poczciwcem, za
jakiego zapewne chciał uchodzić. Z racji swego znacznego majątku pysznił się
niepomiernie, zresztą nie bez powodu. Oprócz kilkudziesięciu mórg ornego gruntu
i sporego kawału gonnego[1] lasu posiadał jeszcze
stawy rybne i tartak, napędzany podówczas energią wodną. Wokół domu
rozpościerał się piękny sad owocowy, a opodal wznosiła się wielka stodoła, do
której przylegała nie mniejsza szopa, pełna rozmaitych narzędzi i sprzętu
gospodarskiego. Stajnie imć Guzdka mieściły kilkanaście krów, dwie pary koni,
spore stado nierogacizny i nieprzeliczoną ilość drobiu. Aby obrobić tak duże
gospodarstwo koniecznym było zatrudnienie czworga służby, a i tak wciąż
brakowało rąk do pracy.
Mając takie dobra ich właściciel z góry przeznaczał
sobie miano pierwszego gospodarza w okolicy i z byle kim się nie spoufalał.
Rozpierała go duma i znaczenie swego bogactwa; nie martwił się przy tym wcale,
jak przez ewangeliczne ucho igielne[2] przejdzie do królestwa
niebieskiego. Żywił bowiem niepłonną nadzieję, że miejscowy pleban[3], którego wielkimi (aczkolwiek
bynajmniej nie bezinteresownymi) względami się cieszył, jakoś go przez to ucho
przepchnie.
W sąsiedztwie tego panka mieszkali też inni, mniej
zamożni gospodarze, ale przeważała biedota, wegetująca na dwóch czy trzech
morgach ziemi, którą zwano naonczas komornikami[4], mimo, że mieszkali w
swoich, choć mizernych chatach. Było u nich bardzo ubogo, bo dziecisków zwykle
była kupa, a ów marny spłachetek pola nie był w stanie wszystkich wyżywić.
Zwłaszcza kiedy przychodził przednówek[5] bieda z nędzą wyzierała z
każdego kąta i trzeba było wręcz przymierać głodem.
Świadom tego dziedzic - jak go powszechnie nazywano -Guzdek
oferował tym mizerakom przez cały rok pracę w swym gospodarstwie za psie
pieniądze, wykorzystując ich jak się dało. Wiedział doskonale, że są bez
wyjścia - mając przysłowiowy nóż na gardle i tak przyjdą do niego. Psioczono
też i narzekano nań powszechnie, ale po cichu, bo każdy bał się narazić
napuszonemu pyszałkowi, który potrafił nie zapłacić nawet tych paru groszy za
ciężką pracę, jak się na kogoś zawziął. Nie zborgował[6] też nikomu będącemu w
potrzebie - ani kaszy, ani mąki.
Swoje skąpstwo i niebywały egoizm maskował, jak to
zwykle bywało u osób jego pokroju, niezwykłą wprost i demonstracyjnie okazywaną
pobożnością. Gdy ksiądz proboszcz podczas niedzielnej kolekty[7] podchodził doń z tacą,
rzucał z głośnym brzękiem złotego reńskiego[8]i zezował na boki, czy wszyscy to
widzą. Wspomagał też hojnie wszelkie inne datki na cele kościelne, wszelako
jego gest na tym się bynajmniej nie kończył.
Weszło bowiem już w zwyczaj, że przed świętami Bożego
Narodzenia na księżowski stół wędrowała pękata balia pełna tłustych karpi, a w
kościele pojawiały się najpiękniejsze choinki z dziedzicowego lasu. Kiedy
wskutek silnych wiatrów zawaliła się stara, spróchniała dzwonnica, szczodry
donator[9] nie omieszkał podesłać ze
swego tartaku nie tylko budulec, ale i cieśli, którzy w mig postawili nową.
Pozwoliło to proboszczowi pozbyć się zmartwienia, które już poczynało spędzać
sen ze świątobliwych oczu.
Pan Wojciech nie zapominał także, iż jego wielebność
lubił dobrze zjeść, przeto do rąk księżej gospodyni często gęsto trafiała
tłusta gąska lub dorodny indor wraz z kopą jajek. W ten sposób budował swój
wizerunek pobożnego parafianina, mogącego stanowić wzór dla innych.
Być może zacny pleban nie wiedział, że hojny
darczyńca odbijał sobie te wydatki z kieszeni biednych wyrobników, a może też i
wiedzieć nie chciał. W każdym razie, gdy do jego uszu doszły skargi i zażalenia
na wielce miłego sercu sługę Bożego, nie omieszkał zganić z ambony tych
wszystkich, co ośmielają się sarkać i czarną niewdzięcznością odpłacać swemu
dobrodziejowi za okazaną przezeń pomoc. Wytykał niesfornym owieczkom, że
postępowanie takie jest grzechem i trzeba się z tego spowiadać.
W uznaniu swych „zasług” czcigodny Wojciech został
niebawem członkiem Rady Parafialnej, a ponadto uhonorowano go zaszczytem
noszenia baldachimu nad głową proboszcza i przywilejem asystowania mu we
wszystkich ważnych uroczystościach. Mając takie księżowskie auxilia[10] nie dziwota, że czuł się
uświęcony w swym działaniu i mógł być pewien swego zbawienia.
Nie koniec wszakże na tym. Chlubna opinia i fawor[11] plebana, było nie było
pierwszego po Bogu we wsi, spowodowała, iż wójt także (i pewnikiem też nie
bezinteresownie) zaszczycił możnego dziedzica swą protekcją. Zaproponował mu
mianowicie stanowisko swego doradcy, co ów przyjął jako należny mu dowód
ważności własnej osoby. Nie trzeba bowiem dodawać, że imć Guzdek był święcie
przekonany, iż jedynie dzięki jego bezcennym radom miejscowy szeryf może
rozwiązywać trudne problemy wsi, słowem że bez niego – ani rusz.
Aby sobie zaskarbić względy nowego protektora, po
posiedzeniach Rady Gminnej dziedzic często i szczodrze stawiał gorzałę, bowiem
wójt, jako osoba urzędowa, lubił wypić ze dwa głębsze dla rozjaśnienia swego
przenikliwego umysłu. Nowy doradca bynajmniej także za kołnierz nie wylewał,
aczkolwiek udawał, że - jako przykładny ojciec rodziny i wzór cnót
obywatelskich - stroni od alkoholu. W trosce o awanse społeczne musiał wszak
dbać o swój kryształowy wizerunek.
Jego połowica, pani Rozalia, wiernie naśladowała
swego wspaniałego małżonka. Miała tę ambicję, że nie pozwoliła się wyprzedzić
żadnej gospodyni w pobożności, a przynajmniej w zewnętrznych jej formach. Do
kościoła zawsze przychodziła wcześnie, siadała w pierwszej ławce, wyjmowała
swój kościany różaniec i modliła się - długo i wytrwale. Apogeum swego
religijnego uniesienia demonstrowała śpiewając godzinki[12]. Nie dość, że jazgotliwa
z natury, wznosiła swe pienia tak świdrującym głosem, że płoszyły się
przelatujące pod sklepieniem świątyni jaskółki.
Do komunii szła dostojnie i statecznie, z obliczem
pełnym pokory i niemal ekstatycznego uduchowienia, czym u wszystkich wzbudzała zrozumiały
podziw. Z dezaprobatą spoglądała na cisnące się do przodu komornice, które
rzucały zazdrosne spojrzenia na jej bogate stroje, choć zapewne była kontenta[13] z wywołanego efektu,
który mile łechtał jej próżność.
Aliści po powrocie do domu dziedziczka przechodziła
dziwną metamorfozę: miejsce rozmodlonej dewotki zajmowała bezduszna, zimna i
oschła kobieta. Nie pożywił się przy niej żaden jałmużnik[14] - nie chciała przyjmować pod
swój dach nawet tych biedaków, których gmina zaleciła żywić i przenocować przez
jeden dzień. Wszystko to sprawiało, iż Guzdkowie – jako się rzekło – nie
cieszyli się mirem u sąsiadów i tylko paru akolitów[15] ich popierało.
Dwaj synowie dziedzica, choć chłopy pod wąsem, ba! po
trzydziestce, musieli słuchać ojca jak przysłowiowy pies trąby i harować od
świtu do nocy niczym parobcy; żaden z nich nie śmiał nawet wspomnieć o
żeniaczce, bowiem ojciec zaraz im groził wyświeceniem z domu. Był więc u
Guzdków rygor niemały i wszystko się działo wyłącznie za wolą i wiedzą seniora
rodu.
Przy całej swej surowości miał on jednak pewną słabość,
a mianowicie dorodną córę imieniem Zuzanna, która była jego oczkiem w głowie.
Jej jednej nie potrafił niczego odmówić, co przy jego skąpstwie było wprost
niewiarygodne. Kupowała więc Zuzia wspaniałe stroje, suknie i fatałaszki,
godzinami przesiadywała przed lustrem i nieustannie pielęgnowała swą urodę.
Papa Guzdek tak dalece zadbał o jej edukację, że sprowadził do domu guwernera[16], który wpajał pannicy
wiedzę na wyższym poziomie, albowiem „zwyczajna” czteroklasowa szkoła dla tak
bogatej i z takimi aspiracjami dziedzicówny absolutnie nie wystarczała.
Mając takie atuty w ręku Zuzia była – podobnie jak i
ojciec - niebywale zarozumiała i pyszniła się przed wszystkimi dziewczętami w
okolicy. W końcu piękne gospodarstwo tudzież urodziwa i wykształcona panna
stanowiły nadzwyczajny magnes nawet dla zamożnych, a cóż dopiero dla mniej
zamożnych kawalerów we wsi. Nierzadko tedy zdarzały się przypadki, iż usiłowali
się oni wkraść w łaski dziedzica i pozyskać względy jego nadobnej córki.
Niestety, świadomość tego faktu szybko rozbudziła u
niej niezdrową ambicję i pychę. Patrzyła więc z góry na zalotników, w których
przebierała jak w ulęgałkach, i bawiła się ich kosztem, nie zdając sobie sprawy
z tego, że wszystko ma swoje granice. Początkowo postronni obserwatorzy (a
raczej obserwatorki) sądzili, że piękna Zuza zamierza naprawdę znaleźć sobie
jakiegoś stałego adoratora, a może i sięga dalej w swych zamiarach. Rychło
jednak zmieniły zdanie, widząc jej perfidne sztuczki i doszły do przekonania,
iż rozkapryszona dziewoja kiedyś odpokutuje za swe czyny, bowiem w takich
sprawach nie można sobie żartować.
Pewnego razu zjawił się jeden z takich kandydatów,
przystojny, prosty jak świeca chłopak, nazwiskiem Wróbel. Zwiedziony paroma
powłóczystymi spojrzeniami i mglistymi obiecankami, zdobył się na odwagę,
stanął przed nadętym ojcem i zadeklarował gotowość ubiegania się o jej rękę.
Ten wszakże, rozparłszy się w fotelu, wykpił go srodze, nie siląc się na
subtelności:
- Cóż to, Wróbel chce być moim zięciem? Niech sobie
szuka swojej samiczki na gałęzi! Tam jest jego miejsce!
Po tych słowach cała przytomna temu wydarzeniu
rodzinka gruchnęła głośnym śmiechem, a już najbardziej konceptem rubasznego
papy ubawiła się jego nieodrodna córa. Wystrychniętemu zaś niecnie na dudka
ambitnemu młodzianowi nie pozostało nic innego, jak bez słowa opuścić pokój.
W taką samą kabałę wpadł nieco później inny
niefortunny adorator rozpieszczonej pannicy, zwący się Zając. Przez pewien czas
prowadzała się z nim demonstracyjnie, chcąc rzecz jasna wzbudzić zazdrość
innych dziewcząt, które wzdychały do niego ukradkiem, bo chłopak był urodziwy
niczym efeb[17].
Stosując swą zwykłą taktykę: czułe słówka i słodkie obietnice, płocha Zuzka
skutecznie i jemu zawróciła w głowie. Niczego niepodejrzewający epuzer ani
myślał, że Guzdkowie chcą się zabawić jego kosztem, zwłaszcza, że panna
zapraszała go do domu, co utwierdzało go w przekonaniu, iż rychło będzie można
dać na zapowiedzi.
W owych czasach nie wypadało młodym zbyt długo
chodzić ze sobą bez deklaracji ze strony kawalera. Aby uwiarygodnić swe uczucia
musiał więc i on oficjalnie oświadczyć się przed rodziną, a w szczególności
przed obliczem wielmożnego papy. I tak też uczynił - zgodnie z panującym
zwyczajem postawił flaszkę gorzałki. Aliści „gościnna” pani domu zamiast
zakąski podała, jak na ironię, zupę grzybową. Mogło to budzić podejrzenie przez
skojarzenie z czarną polewką, lecz niezrażony tym konkurent wzniósł toast na
intencję swych szlachetnych zamiarów i wypowiedział sakramentalną formułę,
kierując ją do ojca swej wybranki. Na to ów, przygryzając wąsy spojrzał drwiąco
na delikwenta i zareplikował złośliwym aforyzmem:
- Zając goły – niech nie zagląda do mojej stodoły! –
po czym zaniósł się tak głośnym rechotem, że aż się zakrztusił; przytomna
połowica musiała go zdzielić parę razy po plecach, w obawie by się od zbytniej
wesołości nie zadławił.
Była to niewybredna przymówka zarówno do nazwiska
młodzieńca, jak i do jego kondycji majątkowej. Nie trzeba chyba dodawać, że
usłyszawszy to, czerwony ze wstydu chłopak wyszedł jak zmyty, połykając gorzkie
łzy upokorzenia.
Kiedy w sąsiedztwie rozeszły się plotki, że Zając też
dostał arbuza[18],
miarka jakby się przebrała. Wszyscy ci, których spotkał podobny los zawiązali
coś na kształt tajnego sprzysiężenia i zaczęli obmyślać rozmaite sposoby zemsty
na zarozumiałym panku i jego córeczce. Nie było to być może zbyt po
chrześcijańsku, ale naonczas nie bawiono się w sentymenty i wyznawano zasadę: vis vi repellitur[19].
Na skutki nie trzeba było długo czekać. Pewnej
bezksiężycowej nocy zakonspirowani śmiałkowie wysmarowali cichaczem okna w domu
Guzdków smołą. Dywersji dokonano wręcz profesjonalnie - nikt nic nie słyszał
ani tym bardziej nie widział. Oj, długo się ciągnęła ta noc u dziedziców! Kiedy
wreszcie odkryto przyczynę owego niezwykłego „zaćmienia”, był już jasny dzień i
słonko było wysoko na niebie. Zamiast jednak wyjeżdżać w pole, trzeba było
zeskrobywać z szyb zaschniętą, czarną skorupę. Choć domownicy złorzeczyli i zgoła
niepobożnie pieklił się pobożny Wojciech, to, rzecz jasna, sprawców nie
wyśledzono.
Minął jakiś czas, awantura ucichła, a ludzie zdawali
się zapominać o całym incydencie. Nie pozwolili jednak zapomnieć o sobie
tajemniczy spiskowcy. Poczekawszy nowiu, skrzyknęli się ponownie i wykręcili
zadufanemu w sobie bogaczowi jeszcze lepszy numer. Ni mniej, ni więcej, tylko
rozebrali jego dwa wozy na drobne części i przytwierdzili na kalenicy[20] stodoły sąsiada, parę
domów dalej. Podobnie jak poprzednio, operacja została przeprowadzona w sposób
profesjonalny. Kilku ubezpieczało, reszta robiła swoje: sprawnie, szybko i w
absolutnej ciszy – nawet pies nie zaszczekał.
Był to świetny rewanż za liczne wcześniejsze, a niewybredne
krotochwile[21]
nielubianego dorobkiewicza, który, choć wpadł w szewską pasję i miotał się w
bezsilnej złości, nic nikomu zrobić nie mógł. Niestety, jego zatwardziała
natura nie pozwoliła mu wyciągnąć wniosków z tej lekcji; widać nie znał tej
prostej zasady, wyrażonej dobitnie przez Antka Borynę: W gromadzie żyję, to i z gromadą trzymam![22]. Chwila przełomu była
wszakże kwestią czasu, bowiem jak powiada jędrne, ludowe przysłowie: „i
Herkules dupa, jak jest ludzi kupa”[23].
Tymczasem ginęły Guzdkom mendle zboża, znikały kopy
siana w polu i deski z tartaku. Ktoś nawet spuścił wodę w stawie, a wraz z nią „spłynęły”
też ryby. Rozwścieczony dziedzic składał doniesienia na policji, biegał do
gminy, lecz wszędzie rozkładano bezradnie ręce – mimo wszczętego dochodzenia w
żaden sposób nie można było ustalić sprawcy. Przypuszczano jedynie, że mogą to
być ludzie z pobliskiej Kaczyny, mający ponoć z Guzdkiem osobiste porachunki, a
wtedy - szukaj wiatru w polu!
Sytuacja stawała się poważna i zaczęła coraz bardziej
dawać się we znaki możnemu półpankowi. Cierpiał jego prestiż, a i majątek
doznawał niemałego uszczerbku. Nie namyślając się wiele zwrócił się więc o
pomoc do swego duchowego protektora, w nim pokładając całą swą nadzieję.
Ksiądz Komorek, dowiedziawszy się o niegodziwościach
dziejących się na włościach jego wiernego sługi, szczerze się obruszył i
obiecał wstrząsnąć sumieniami anonimowych łajdusów, postępujących wbrew prawom
boskim i ludzkim. Nie żałował więc podczas niedzielnego kazania ognia i siarki.
Zagroził wszystkim tym, którzy dopuszczają się owych haniebnych czynów, że im
nie udzieli rozgrzeszenia, przez co będą smażyć się w piekle; nawet jeśli się
opamiętają czeka ich wiele lat mąk czyśćcowych.
Aliści pleban chyba trochę przesadził w roztaczaniu
infernalnych[24]
wizji. Najwyraźniej zainteresowani uznali, że i tak już nie mają szans na
zbawienie, bowiem niezbyt się przejęli duszpasterskimi groźbami. Maluczcy
zaprzysięgli sobie ukarać pysznego i nielitościwego wyzyskiwacza, który ich
godność, honor, wreszcie ich samych miał za nic. Poza tym zbyt dobrze
wiedzieli, jakie stosunki łączą go z jego wielebnością, przeto nie dziwiło ich,
że proboszcz zawsze występuje w obronie swego pupila.
Panna Zuzanna była nadal pełna buty i odgrażała się
wszystkim, że ojciec przyłapie zuchwałych łotrzyków na gorącym uczynku i pokaże
im, gdzie raki zimują. Wierzyła w nieograniczone możliwości swego papy, a sama
wykpiwała każdego kawalera, który próbował jeszcze zabiegać o jej względy. Jednakowoż
stopniowo grono adoratorów poczęło rzednąć, aż zanikło zupełnie. Przyzwyczajona
do hołdów i nadskakiwania dziewoja odczuła to dotkliwie, choć nie dawała tego
po sobie poznać. Straciła dawny rezon, lecz nie zmieniła swego postępowania i
wciąż chodziła z hardo podniesioną głową. Nie mając od pewnego czasu
towarzystwa, wypuszczała się samopas na długie spacery wieczorową porą. Na
próżno ostrzegano ją przed przykrymi następstwami takich eskapad; wszelkie
przestrogi zbywała lekceważącym śmiechem i pogardliwym wzruszeniem ramion, nie
widząc dla siebie żadnego niebezpieczeństwa. Niestety, jak się zaraz okaże,
licho nie śpi, a zbytnia pewność siebie nie popłaca.
cdn
cdn
[1] gonny – o drzewach:
wysoki i prosty, wyniosły, wybujały, śmigły.
[2] chodzi o zdanie:
„Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do
królestwa niebieskiego” (Mt 19, 24).
[3] ks. Józef Komorek – w
latach 1842-1895 proboszcz parafii Chocznia.
[4]komornik – tu:
małorolny lub bezrolny chłop, często mieszkający w cudzej chacie.
[5] przednówek (przed
nowymi zbiorami) – w przeszłości określenie czasu liczonego na wsi pomiędzy
okresem kończenia się zapasów żywności z poprzedniego roku w gospodarstwach,
zwykle na wiosnę, a okresem zazielenienia się łąk (w stopniu umożliwiającym
rezygnację z karmienia bydła paszą zimową) i pierwszych plonów w nowym roku.
Dla gospodarzy biednych był to okres wymuszonego postu, podczas którego
spożywano wszystko, co było do zjedzenia (także różnego rodzaju chwasty, jak
np. lebioda). Biedniejsi gospodarze byli ponadto zmuszeni do zaciągania
pożyczek u bogatszych gospodarzy w gotówce lub w paszy, często na lichwiarskich
zasadach lub do prawie darmowej pracy (często tylko za jeden posiłek dziennie).
[6] borgować – przestarz.
dawać na kredyt.
[7] kolekta (z łac.) – w
kościele katolickim zbiórka pieniężna w czasie mszy.
[9] donator (z łac.) – tu:
ofiarodawca, fundator.
[10]auxilia (łac.) -
pomoc, wsparcie.
[11] fawor (z łac.) -
żart. łaska, życzliwość, przychylność, wyróżnienie, względy, protekcja.
[12] godzinki - w kościele
katolickim poranne nabożeństwo do Matki Boskiej, ułożone dla wiernych na wzór
brewiarza, składające się z modlitw śpiewanych; także same te modlitwy.
[13] kontenta, kontent (z
łac.) - przestarz. zadowolony, ucieszony, usatysfakcjonowany, rad z czegoś;
wesół.
[14] jałmużnik (z łac.) –
tu: człowiek otrzymujący jałmużny, żebrak.
[15] akolita (z łac.) –
tu: osoba będąca czyimś zwolennikiem, poplecznikiem.
[16] guwerner (fr.) -
przestarz.: wychowawca dzieci w zamożnych domach; nauczyciel domowy.
[17] efeb (gr.) – tu:
przen. młody mężczyzna odznaczający się urodą i harmonijną budową ciała.
[18] dostać arbuza –
otrzymać odmowę przy oświadczynach, dostać kosza.
[19] vis vi repellitur
(łac.) – siła wywołuje siłę.
[20] kalenica - górna
pozioma krawędź dachu stanowiąca przecięcie połaci dachowych.
[21] krotochwila – tu:
żart, figiel, psikus.
[22]Wł. St. Reymont – „Chłopi” t. IV.
[23] żart. odmiana słynnej
łacińskiej sentencji: nec Hercules contra plures (nawet Herkules nie poradzi
przeciwko wielu).
[24] infernalny (z łac.) -
pochodzący z piekła, piekielny; straszliwy, okropny, przerażający.
Copyright Krzysztof Woźniak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz