piątek, 29 lipca 2016

Choczeńskie opowieści - przygody Ksandka - dokończenie

Dokończenie przygód Ksandka, choczeńskiej opowieści udostępnionej dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka.
Początek można przeczytać tu- link.

Przez najbliższych parę dni Ksandek przezornie nie pokazywał się w domu, kombinując, jakby tu obłaskawić rozeźloną, a niedoszłą swą ofiarę. Wreszcie uznał, że najlepszym sposobem będzie skaptowanie[1] teściowej. Pozyskawszy jej względy, udało mu się jako tako uładzić małżeńskie stosunki, ale jego pozycja w tym osobliwym stadle, miast się wzmocnić, uległa dalszemu osłabieniu, czego przykładem niech będzie taka scenka:
Któregoś czwartku, podczas jarmarku w Wadowicach, Ksandek korzystnie sprzedał jakiegoś wałacha i jak zwykle wraz ze wspólnikami wstąpił do karczmy, by oblać udany interes. Dowiedziawszy się, że mąż znów trwoni pieniądze na tych obwiesi, Polka wpadła w złość i w te pędy poleciała do gospody.
Poczuła charakterystyczną woń siwuchy, a przez mgłę dymu papierosowego dojrzała swego Ksandka, który pośród słuchających go w nabożnym skupieniu kompanów rozprawiał z przejęciem o swych awanturniczych wyczynach. Ma się rozumieć, żywy tok narracji co i rusz był przeplatany wychylaniem jednego głębszego. W tym momencie Polka nie zdzierżyła i krzyknęła świdrującym głosem:
- Ksandek! W tej chwili marsz do domu!
Po tych słowach zapadła zupełna cisza. Siedzący przy stole kamraci wprost zaniemówili z wrażenia, które przerodziło się w osłupienie, gdy ich herszt i idol wstał i potulnie wyniósł się z karczmy bez słowa. Nie mogli w to uwierzyć, że pierwszy bitniok[2] i nożownik w okolicy, sławny Ksandek, poddał się bez jednego wystrzału. Tu trzeba dodać, że wyczyn Polki był aktem nie byle jakiej odwagi, bowiem żadna inna kobieta nie pozwoliłaby sobie podówczas na podobne zachowanie w takim gronie i to jeszcze w takim bastionie[3] chojractwa, jakim była austeryja.
Tak więc nasz bohater doznał kolejnej, a co gorsza, najbardziej kompromitującej klęski, bo poniesionej w przytomności całej paczki kumpli, w oczach których, jako się rzekło, uchodził za twardziela jakich mało. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia, by żona wycięła mu taki numer, ale teraz role z wolna zaczynały się odwracać, czego dowodem było inne zabawne zdarzenie:
Któregoś razupokojowo nastawiony Ksandek zwrócił się do swej małżonki z następującą prośbą:
- Polciu, weźże mi połotoj gacie[4], bo mi się potargały....
Usłyszawszy to Polka nasrożyła się:
- Co?? Bede łotać twoje gacie?! – po czym nadepnęła na jedną nogawicę, szarpnęła za drugą i rozdarłszy ineksprymable[5] na pół, skwitowała rzecz krótko:
- Idź se kup!
Wszystko to razem sprawiło, że Ksandek popadł w postępującą depresję; jego duma i autorytet cierpiały srodze, lecz najbardziej bolało go to, że wszyscy zaczęli sobie podrwiwać z jego janosikowej sławy. Coraz częściej też topił swój frasunek w gorzałce. Pewnego dnia, będąc już pod dobrą datą, jął się użalać przed kumplami nad dolą swą pieską i wyrzekać, że żona go nie kocha, że jest straszną jędzą i nieustannie zatruwa mu żywot. W końcu oświadczył, iż w tej sytuacji nie widzi dla siebie wyjścia i postanawia skończyć z tym koszmarnym życiem. Mówiąc to niby poufnie, miał nadzieję, że słowa te dotrą do uszu Polki - może się wystraszy i będzie go próbowała odwieść od tego zamiaru.
W karczmie zahuczało. Wierni kompani wyrażali mu swoje współczucie, ubolewali nad jego losem i jednogłośnie wieszali psy na Polce, jako sprawczyni wszelkiego zła. Ksandek, wzruszony takimi „dowodami przywiązania”, niemal ze łzami w oczach polewał obficie; ubywało okowity, przybywało zasię uczucia i serdeczności. Ściskano czule sekowanego[6] przyjaciela i zachęcano, by wygarbował babie skórę i wreszcie zrobił z nią porządek. Co uczynniejsi kamraci oferowali nawet swą pomoc w tym względzie, ale Ksandek oświadczył buńczucznie, że sam sobie poradzi z domową sekutnicą.
Dotrzymując obietnicy, przyszedł do domu i z miejsca urządził Polce karczemną awanturę. Wypomniał jej wszystkie złe uczynki i przypisał wszelką winę. Nie omieszkał wspomnieć, że wszyscy we wsi ją potępiają w czambuł, a ona tak mu się wywdzięcza, że przez ożenek wyratował ją z ciężkiej opresji.
Jak łatwo się domyślić, argumenty te nie zrobiły na Polce większego wrażenia. Nie pozostając mężowi dłużna, naskoczyła nań z całym repertuarem furmańskiej łaciny. Wykrzyczała mu wprost, że do małżeństwa go nie zmuszała, a jak mu z nią tak źle – niech się zaraz z domu wynosi. Ksandek, widząc, że chryja zmierza w niepożądanym kierunku, czym prędzej zażył połowicę z mańki obwieszczając złowróżbnie, iż on tego dłużej nie wytrzyma i powiesi się. Wtedy dopiero zła żona pozna, jakiego miała dobrego męża, wtedy się opamięta, ale już będzie za późno – jego już nie będzie na tym świecie!
Ku kolejnemu zaskoczeniu użalającego się nad sobą Ksandka, Polka wcale się tym nie wzruszyła. Co więcej: rozzłoszczona kolejną awanturą zdobyła się na ryzykowny krok – przyniosła mu sznur, aby nie zwlekając dokonał swej groźby. W tej sytuacji nasz śmiałek poczuł się ździebko niepewnie; co prawda twardo obstawał przy swoim, nawet rwał się na strych, jednak kątem oka zezował, czy ślubna będzie go zatrzymywać, czy nie. Tej wszakże ani się śniło go od tego odwodzić, wręcz przeciwnie: jęła drwić zeń bezlitośnie, wymyślając mu od tchórzy i malowanych bohaterów. Ksandek czymś jej się tam odgryzł; w końcu zmęczony tą całą pyskówką, raz jeszcze solennie potwierdziwszy, że się powiesi, padł na swoje wyrko i zaraz zachrapał.
Nazajutrz samobójca in spe[7] pieczołowicie schował rzeczony sznur, nie omieszkawszy go przedtem dobrze ponacinać. Rozgoryczony postawą Polki postanowił jednak dokonać tego, co zapowiedział. Po raz ostatni poszedł do karczmy, by się pożegnać z kompanami. Tam, przy kielichach rozpowiedział wdzięcznym słuchaczom, jak to ślubna, dając mu do ręki sznur, by się powiesił, pragnie jego śmierci. A więc niech się tak stanie – on, Ksandek, zrobi to, aby zła żona nie myślała, że to żarty. Mając już dobrze w czubie rozstał się czule ze swoją paczką i oznajmił, że idzie do domu, by tam skończyć z sobą. Usłyszawszy to Józek, jeden z jego najwierniejszych kolegów, oświadczył, że go nie opuści w potrzebie i pójdzie z nim razem. Ksandek nie oponował, było mu bowiem na rękę, że będzie miał świadka swego desperackiego czynu, poza tym na dnie serca żywił jeszcze maleńką nadzieję, że Polka wreszcie zmięknie.
Niestety, oczekiwania Ksandka po raz kolejny zupełnie rozminęły się z rzeczywistością, bowiem już w progu małżonka przywitała go drwiąco:
- Jeszcześ się nie powiesił?
Usłyszawszy to, w najwyższym wzburzeniu porwał sznur i pospieszył na strych, a za nim, depcząc mu po piętach, Józek. Tam Ksandek, ponownie się rozczuliwszy, pożegnał kamrata, mówiąc, że już wybiła jego ostatnia godzina. Na nic się zdały prośby i perswazje wiernego druha, kandydat na wisielca zdawał się być nieugięty. Widząc, że za chwilę rozegra się tu straszny dramat, Józek poleciał na dół do Polki, z błaganiem, by natychmiast poszła na górę, bo jej mąż chce popełnić samobójstwo. Ta jednak, miast się wzruszyć, wykpiła go tylko i sklęła solidnie na dodatek, by jej nie zawracał głowy komedianctwem.
Wystraszony i skołowany Ogiegło w te pędy podyrdał z powrotem na strych. Akurat trafił na moment, gdy samobójca z ponurą miną dzierżył sznur w ręku. Kiedy skonstatował, że Polka nie nadchodzi, dłużej nie zwlekał: przerzucił sznur przez belkę i założywszy sobie pętlę na szyję, naprawdę na niej zawisnął. Nastała chwila śmiertelnej ciszy... Przytomny temu aktowi kumpel stał sparaliżowany strachem (zapewne nie mniejszym niż sam Ksandek) i nie mógł wykrztusić słowa. Nieszczęsny wisielec dyndał na skrzypiącym powrózku, sekundy wlokły się w nieskończoność, lecz Polki nie było (może stała gdzieś w sieni). Wtem (wreszcie!) sznur nad kołyszącym się desperatem urwał się nagle, a on sam grzmotnął na deski podłogi. Wtedy dopiero zjawiła się Polka i najspokojniej spytała zszokowanego Józka:
- Czy ten sk…ysyn się już powiesił?
Wszelako zagadnięty, odzyskawszy władzę w rękach i nogach, najpierw skoczył ku domniemanemu denatowi, który, tarmoszony i poklepywany po policzkach, zaczął jednak dawać oznaki życia. Okazało się, że poza zsiniałą i otartą od postronka szyją oraz potłuczonymi gnatami nic poważnego się mu nie stało. Troskliwy kolega natychmiast zdjął pętlę z szyi niedoszłej ofiary, uniósł mu głowę i wlał do gardła potężny haust gorzały z piersiówki, z którą się nigdy nie rozstawał. Nie trzeba dodawać, że po takim leku „chory” zaraz przyszedł do siebie.
Na przekór oczekiwaniom Ksandka, jego desperacki czyn nie przyniósł spodziewanego przezeń efektu. Sama natomiast historia stała się sensacją i rozeszła się szerokim echem po całej okolicy. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa afera została rozdmuchana do niebywałych rozmiarów i na długi czas dostarczyła miejscowej społeczności materiału do najróżniejszych spekulacji, plotek i domniemywań. Dość powiedzieć, że od tego czasu utarło się we wsi takie powiedzonko: „Straszysz, jak Ksandek wieszaniem”.
Tak czy inaczej wydaje się, że całe to zajście musiało wywrzeć jakieś (choć starannie i głęboko skrywane) wrażenie na nieugiętej Polce, nie mówiąc, rzecz jasna, o samym niedoszłym nieboszczyku.
Ów stopniowo pogodził się ze swym losem – widocznie wyciągnął ze swego postępowania właściwe wnioski. Polka bowiem w gruncie rzeczy nie była złą żoną, ale za nic na świecie nie chciała zaakceptować takiego modelu małżeństwa, jaki widział Ksandek: jako nieustraszony i niepokonany w bójkach i potyczkach uważał, iż powinien także w domu dominować nad żoną, która mu w końcu tyle zawdzięcza. Było to dla rogatej niewiasty nie do przyjęcia – nie dała się ujarzmić butnemu zbójnikowi i dowiodła mu, że będzie właśnie na odwrót. Poza tym w głębi serca czuła do niego skrytą awersję, że... nie był tym, którego pokochała pierwszą i największą miłością. Było to oczywiście zupełnie nielogiczne, ale w takich razach logika zazwyczaj bierze w łeb. W każdym razie najwidoczniej oboje przemyśleli pewne sprawy i potrafili się lepiej zrozumieć.
Stopniowo stosunki między nimi zaczęły się ocieplać i stabilizować. Ksandek stał się szczęśliwym ojcem trojga dzieci: Albiny, zwanej Biną, Staszka i Władzi. Początkowo zarzucał żonie, że Bina nie jest jego córką, lecz było to bezpodstawne, bowiem dziecko było podobne do niego jak dwie krople wody i wyprzeć się tego nie mógł.
Powoli wszystko wracało do normy, jak w pierwszych, szczęśliwych dniach małżeństwa. Ksandek patrzył na swą ślubną z podziwem, stała mu się bowiem najlepszym kumplem, choć nic nie zmieniła w sposobie bycia. Zawsze wodziła rej w karczmie i żadna plotka nie uszła jej uwagi. Jako się rzekło, potrafiła zabawić całe towarzystwo i w tańcu i przy kielichu dotrzymać jej kroku nie było łatwo. Lubiła sprośne kawały, a w „łacinie” nawet w męskim gronie nie znajdowała równych. Jedni ją podziwiali, inni przyganiali jej zbyt swobodnym manierom. Jakby na to nie spojrzeć, dla Ksandka była jedyną towarzyszką życia i imponowała mu zadzierzystością i pewnością siebie, jak przystało na żonę sławnego bitnioka i najprzedniejszego koniarza w całej okolicy. Na ten temat krążyły wprost niewiarygodne legendy.
Jak już wspominałem, Ksandek potrafił z najgorszej chabety uczynić rączego ogiera i sprzedać go za dobrą cenę. W tej profesji, jak i w przeróżnych eskapadach wiernie mu sekundował wujciu Jasiek, dlatego też wiele z opisanych wyżej szczegółów pochodzi z jego opowiadań.
Godzi się tu właśnie wspomnieć o wielce osobliwym zdarzeniu. Oto pewnego dnia na jarmarku przyplątał się do Ksandka leciwy Cygan i zaproponował kupno, starej co prawda, ale rzekomo magicznej papierośnicy, która przyniesie mu szczęście. Ksandek, będący po udanej transakcji w dobrym humorze, dał wiarę zapewnieniom staruszka i hojnie mu za nią zapłacił. Z czasem przywykł do nowego nabytku i nosił papierośnicę zawsze w zanadrzu, lubił bowiem z niej częstować swych kolegów sportami.
Parę tygodni później odbywało się w austeryi szumne wesele, na które zaproszono Ksandka wraz z żoną, aby czuwał nad porządkiem i bezpieczeństwem gości. Tak się złożyło, że byli na nim obecni również dwaj słynni zabijacy z Wadowic, bracia Wendowie. Przez dłuższy czas wszystko było w porządku, lecz w pewnym momencie Ksandek usłyszał, że jeden z nich robi zadymę na sali. Nie mieszkając podbiegł doń i potężnym sierpowym zwalił go z nóg. Wtem drugi z braci uzbrojony w nóż sprężynowy przyskoczył do Ksandka i znienacka ugodził go w pierś. W jednej chwili wszyscy zamarli z przerażenia – zdawało się, że właśnie nadszedł kres życia choczeńskiego janosika, bo pobladł śmiertelnie i padł na kolana. Aliści zaraz potem stała się rzecz niesłychana: miast wydać ostatnie tchnienie Ksandek zerwał się na równe nogi i jak wściekły tygrys rzucił się na osłupiałego napastnika. W mgnieniu oka wydarł mu z ręki nóż, przewrócił na podłogę i począł go maltretować bez miłosierdzia. W międzyczasie zbiegli się zwabieni hałasem kumple Ksandka i w podobny sposób urządzili drugiego bandytę. Inni, widząc, że zaczyna być z braciszkami krucho, wyrwali z łap Ksandkowej paczki ledwo żywych opryszków i najzwyczajniej wyrzucili ich „na pole”, bo też i jęczeli okropnie. W końcu, aby się pozbyć niebezpiecznego smrodu, wrzucono mocno zdefasonowanych obwiesi na przejeżdżającą w stronę Wadowic furmankę i było po sprawie.
Okazało się, że od niechybnej śmierci uratowała naszego bohatera w istocie magiczna papierośnica, która zamortyzowała cios klingą i tylko się wgięła od siły uderzenia. Tak się spełniła przepowiednia starego Cygana. Polka, która była świadkiem owego mrożącego w żyłach wydarzenia, opowiadała później, że Ksandek, po powrocie do domu modlił się (co nie należało do jego zwyczajów) przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, a z jego groźnych zawsze oczu płynęły łzy...
Mijały lata. W okresie nocy okupacyjnej Ksandek musiał się przyczaić; rzecz jasna dawniejsze awanturki nie wchodziły już w rachubę, a i o końskich interesach trzeba było zapomnieć. Zaczepił się więc w jakiejś firmie, a Polka pracowała u bauera[8]. Kiedy wojna się skończyła, odezwała się u Ksandka awanturnicza żyłka i jeszcze sobie poharcował, ale nie był to już okres świetności słynnego zabijaki. Za to w handlu końmi nadal nie było większego odeń mistrza.
Łatwiej było jednak sprzedawać chabety niż nimi powozić. Przekonaliśmy się o tym dowodnie, kiedy ze dwa dziesiątki lat później zwoziliśmy wraz z Babcią zboże z pola. Ksandek, czyli zbójnik choczeński w stanie spoczynku, furmanił, a wóz był załadowany całą stertą zboża dociśniętą pawązem[9]. Dojeżdżając do przejazdu kolejowego, Ksandek wziął zbyt ostry skręt i w rezultacie połowa zawartości wozu wylądowała na śtrece[10]. Gorączkowo jęliśmy wrzucać snopki z powrotem na wóz, modląc się, by zdążyć zanim nadjedzie pociąg, a nasz woźnica bluznął tak przebogatym repertuarem przekleństw, że pewnikiem i sam Belzebub w piekle zagwizdał z podziwu.
„W czas boskiego rządzenia młody w starca się zmienia” – taką maksymę często powtarzała nam Babcia – czego miałem najlepszy dowód, kiedy po latach, będąc w Choczni ujrzałem Ksandka, niegdyś pierwszego zawadiakę i awanturnika w okolicy – teraz sędziwego staruszka, który podpierając się laską dreptał sobie pomału do kościoła. Nie poznał mnie – kiedy mu się ukłoniłem rozłożył tylko bezradnie ręce. Nie ukrywam, że nie mogłem się pogodzić z tą metamorfozą – był dla mnie i pozostał pewnego rodzaju mitem, legendą minionej epoki.
Będąc w maju 1986 roku po raz kolejny w Choczni, dowiedziałem się, że Ksandek nie żyje już od kilku lat, natomiast jego słynna połowica i koleżanka Babci, Polka, poważnie zaniemogła i prosiła, by ją Babcia odwiedziła. Mimo paraliżu nóg Polka nie traciła humoru – wspominała wiele wydarzeń ze swego życia. Ze śmiechem opowiadała, że mąż, jak przed laty, znów chodził po strychu i ją straszył, a ona słysząc to przemówiła do niego tymi słowy:
- Ksandek! Ty sk…synu, nie próbuj mnie straszyć, bo ja się wcale ciebie nie boję!
Niestety, duch Ksandka (a może dziadka Polki?) nie przychodził na darmo. Torował już drogę swej niepokornej i zadzierzystej, a przecież kochanej żonie do krainy przodków, w której sam przebywał. Był to sygnał dla okrutnej Atropos[11], że czas przeciąć kolejną cienką nić żywota ludzkiego. Tak się też wkrótce stało: pełna humoru i werwy Polka opuściła ten padół, uwolniła się od wszystkich cierpień i przeniosła się do lepszego świata - do swego janosika.
Niedługo potem odeszła od nas nasza ukochana Babcia, a wraz z Nią cały dawny świat, w którym kiedyś żyliśmy wszyscy, nie znając jego sekretów i tajemnic. Ostatnim Mohikaninem tamtej epoki był wujciu Jasiek, wierny i oddany kompan słynnego zbójnika Ksandka, który wiele tajemnic i ich wspólnych przygód zabrał do grobu. Na kanwie opowiadań tych dwojga bliskich mi osób powstała ta autentyczna historia: po trochu romantyczna i erotyczna, komiczna i dramatyczna zarazem. Dziś, po wielu już latach opisane przygody tych wielce osobliwych i pełnych beskidzkiego kolorytu postaci brzmią niemal jak legenda. Ech, chciałoby się powiedzieć: „dziś prawdziwych zbójników już nie ma....”[12]



[1] kaptować (z łac.) - zjednywać, pozyskiwać sobie kogoś, przeciągać na swoją stronę.
[2]bitniok (region.) – skory do bójek awanturnik, zadymiarz.
[3] bastion (z wł.) - przen. oparcie dla czegoś, niewzruszona podstawa.
[4] gacie (region.) – kalesony.
[5] ineksprymable (z fr.) - żart. kalesony.
[6] sekować (z wł.) - dokuczać komuś, dręczyć, nękać, prześladować kogoś.
[7] in spe (łac. w nadziei) - w przyszłości (spodziewanej) – wyrażenie określające coś, co jeszcze nie istnieje, lecz jest spodziewane.
[8] bauer (niem.) - potocznie: bogaty chłop, zwłaszcza w Niemczech, zatrudniający robotników. W czasie okupacji niemieccy bauerzy bezprawnie gospodarzyli na siłą odebranych Polakom gospodarstwach rolnych.
[9] pawąz, pawęż (z wł. pavese) –tu: drąg do przyciskania siana lub zboża na wozie drabiniastym; wyraz „pawązem” jest celowo użytym regionalizmem - w mjsc. l. poj. powinno być „pawęzem”.
[10]śtreka (gwar. z niem. Strecke) – linia kolejowa, tory.
[11] Atropos (mit. gr.) – jedna z trzech Mojr (utożsamianych przez Rzymian z Parkami) – bogiń, wyznaczających czas życia i los człowieka. Miała dwie siostry: Lachesis, która jako pierwsza wysnuwała nić ludzkiego żywota i Kloto, która ją przędła. Atropos, przedstawiana z nożycami, przecinała tę nić, gdy życie dobiegało końca.
[12] parafraza tytułu piosenki „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”, (sł. A. Osiecka. muz. A. Zieliński), spopularyzowanej w latach 70. XX w. przez S. Borysa i M. Rodowicz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz