W czasie uczęszczania do kościoła spotykaliśmy Chocznianów , rozlokowanych po sąsiednich wsiach. Np. Zającowie byli na Strzelcach, w Piotrowicach Byrscy, dalsi sąsiedzi w innych wsiach.
Mieszkaliśmy razem, pracowali, a szczególnie tata, nie licząc mnie i mamy, co pozwoliło nam na jakie takie ułożenie sobie życia. Mama choć nie miała zbyt wiele sił, podejmowała się nawet ciężkich prac, jaką bez wątpienia było pranie, oczywiście ręczne. Częścią procesu takiego prania było płukanie lnianych rzeczy kijanką na pomoście wystawionym do wody w sadzawce. W jesieni lub wiosną było to zajęcie niebezpieczne ze względu na możliwość przeziębienia się.
Budynek, gdzie mieszkaliśmy, nie był nowy, ściany były zbutwiałe szczególnie od spodu i do naszej izdebki przedostawały się gryzonie. Mama widząc warunki starała się o uzyskanie jakiego lepszego pomieszczenia. W rodzinie tych Mańków jedna z córek była chora umysłowo, całymi nieraz dniami a nawet nocą śpiewała lub krzyczała, czasem nawet wpadała do naszej izdebki. Nieszczęśliwa ta dziewczyna pod koniec naszego pobytu w Paulinowie wsiadła do pociągu towarowego i wszelki słuch po niej zaginął. Po dłuższych pertraktacjach jedną izdebkę z osobnym wejściem odstąpili nam Szeleźniakowie, ci u których przebywała mama z siostrą. Był to dom w dobrym stanie i warunki znacznie lepsze jak w poprzednim miejscu.
Tymczasem Niemcy uderzyli na Związek Radziecki i chełpili się sukcesami. Niebawem odkryli w Katyniu groby polskich oficerów i szeroko prasa informowała o tej zbrodni. Wówczas jednak nie wierzyliśmy w te doniesienia traktując je jako propagandę, jednak w tym przypadku okazało się to prawdą. Skoro jednak do wojny włączyły się Stany Zj. to pojawił się jakiś promyk nadziei. Tęskniliśmy bardzo za naszymi stronami, domem, nie wiedzieliśmy, czy on w ogóle stoi, bo nadszedł sygnał, że był naznaczony do wyburzenia. Faktycznie miał na ścianie namalowany białą farbą krzyż, ale bauer widząc, że jest to dom nowy – murowany pozostawił go i pozwolił zamieszkać rodzinie, która pracowała u niego w polu.
W tych okolicach ożywił się znacznie ruch oporu. Partyzanci albo wysadzali transporty wojskowe, jadące na wschód, albo likwidowali rezydentów po dworach lub komendantów posterunków. W odwet za te działania okupant pacyfikował ludność cywilną. Tak było w Strzelcach, wiosce oddalonej od naszej ok. 1,5 km. Po wysadzeniu torów kolejowych Niemcy spalili kilka domów i wystrzelali ludność. Widząc co się dzieje byliśmy przygotowani do ucieczki w las, gdyby tak zechcieli zrobić z naszymi domami to samo. Często w okolicy słychać było strzelaninę. Zauważyłem, że synowie Zasadów często znikają na noc i właśnie w czasie ich nieobecności jakaś grupa uzbrojona zażądała wydania koni, a gdy spotkali się z odmową, ostrzelali dom i spalili zabudowania gospodarcze. Spaliła się też stodoła Mańków, gdzie przez krótki czas mieszkaliśmy w ich domu. Zaraz też przystąpili do odbudowy stodoły i stajni. Przyglądałem się z zaciekawieniem ręcznemu przecieraniu drzewa na deski. Klocek drewna ociosany i poliniowany wsparty był na dwu krosnach. Jeden mężczyzna stał na tym klocku a dwóch pod spodem i piłowali specjalnie skonstruowaną piłą. Chwilę grozy przeżyłem będąc na stacji Nałęczów z obiadem dla taty. Właśnie zastrzelono tam komendanta policji i w odwet urządzano formalne polowanie po okolicy. Wracając szybko do domu starałem się iść wąwozami, by mnie nie trafił jaki pocisk. Często wracając od taty niosłem w torbie trochę uzbieranego na torach węgla. On też zresztą przynosił po pracy węgiel w worku lub torbie. Drzewo na opał mogliśmy zbierać w pobliskim lesie. Postawiony był jedynie warunek, by nie ścinać rosnącego drzewa. W lesie tym zwanym Paulinowski zbieraliśmy jagody i grzyby. Pasąc krowy opodal mogłem tam schronić się przed słońcem. Do drugiego lasu zwanego Gutanowskim też chodziliśmy na grzyby i jagody. Niejednokrotnie jakiś mężczyzna zawracał nas, co oznaczało, że przebywają tam partyzanci i jest niebezpiecznie.
W czasie żniw zbieraliśmy kłosy pszenicy. Pozornie jest to praca lekka, ale w czasie upału ciągłe zginanie okazało się zadaniem wyczerpującym. Czasem z takiej zbiórki uzyskaliśmy 50 kg pszenicy. Zżyliśmy się z rówieśnikami i wspólnie chodziliśmy do kościoła, a nawet w wolnych chwilach zabawialiśmy się razem. U Szeleźniaków było 5- cioro dzieci, w tym 2 w naszym wieku. U sąsiadów, gdzie mieszkała rodzina tego Szeleźniaka, było 6 dzieci i z nimi szczególnie byliśmy zaprzyjaźnieni (…).
Wspomnę tu na zakończenie opisu naszego bytowania na wysiedleniu w lubelskim o przygodzie, jaką miałem z autentycznym Niemcem. Otóż w zimowe popołudnie zjawił się z rowerem, w mundurze i z karabinem. Polecił mi, bym się ubrał i szedł z nim, uspokoił rodziców, że zaraz wrócę. Ja prowadziłem jego rower, a on szedł w kierunku Garbowa polami i lasem strzelając do zajęcy. Pudłował, ale w końcu ustrzelił 3 szt. Pod wieczór dał mi po 10 zł od szt. i zwolnił. Wszyscy oczekiwali mnie z niecierpliwością.
Tymczasem front na wschodzie załamał się i gadzinówki niemieckie wychodzące w języku polskim coraz częściej pisały, że Niemcy wycofują się na z góry zaplanowane pozycje. Warszawiacy przyjeżdżający w te strony po żywność, a szczególnie tak zwaną rąbankę /mięso wieprzowe ze słoniną/ mówili, że lada moment wybuchnie w Warszawie powstanie.
Nasilenie akcji dywersyjnych ze strony partyzantów, zapowiedź powstania i zbliżający się front wskazywało na niechybną klęskę Niemiec i w takiej sytuacji rodzice zaczęli rozważać, czy nie należy pomyśleć o powrocie w nasze strony, żeby przynajmniej przybliżyć się, dopóki jeszcze działa komunikacja kolejowa. Mama zdecydowała się na wyjazd do rodziny w Barwałdzie. Przy ciągłych łapankach, rewizjach i pacyfikacjach był to krok bardzo ryzykowny. Zdobyła się jednak na odwagę i pojechała. Na wypożyczoną przepustkę przekroczyła nawet granicę na Skawie i popatrzyła się na nasz dom w Rzeszy. Uzgodniła, że jej siostra Żakowa odstąpi nam swój stary domek zwany Betlejemką. Zasługiwał jak się okazało na takie określenie, był kryty słomą, bez komina na dachu, 2 izdebki i sień /kurna chata/. Z takimi wiadomościami przyjechała ku naszej radości, bo zdawaliśmy sobie sprawę, co jej może w drodze grozić.
Zamiar wyjazdu przybierał realne kształty. Pojawiały się jednak wątpliwości co z nami władze zrobią po ujawnieniu, że nielegalnie zmieniamy miejsce zamieszkania wyznaczone przez okupanta, czy nie znajdziemy się w Oświęcimiu, o którym już było wówczas głośno. Byliśmy przecież naocznymi świadkami rozwiązywania problemu Żydów. Wiosną 1944r pędzono ich z miasteczka Markuszów przez Paulinów do stacji w Nałęczowie. Był to okropny widok, byli popędzani, ubłoceni, nieśli jakiś dobytek, często małe dzieci, jedna z kobiet wpadła do sadzawki, umoczona poszła dalej, próbującego się oddalić Żyda zastrzelili na naszych oczach. Niektórym jednak udało się umknąć z tego konwoju. Na drugi dzień o świcie usłyszałem jakiś płacz i idąc w tym kierunku za stodołą Zasadów pod lasem zauważyłem kobietę z dwójką małych dzieci, które właśnie płakały. Był przymrozek. Był to mały wykop po kiszonce buraczanej, gdzie pozostało trochę słomy, która osłaniała te dzieci od zimna. Przekazałem tę wiadomość mamie, która zaraz zaniosła im coś ciepłego do zjedzenia. Przebywanie tej Żydówki z dziećmi stawało się coraz głośniejsze i po zaopatrzeniu jej w coś z ubrania i do jedzenia poszła przez ten las do wioski bardziej oddalonej od drogi. Informacje o niej przekazaliśmy młodym Żydom, którzy na drugi dzień przechodzili ukradkiem, umykając do lasu.
Nie było szans na jazdę pociągiem osobowym z bagażami, trzeba było starać się o wagon towarowy. W załatwianiu tego wagonu pomógł tacie vice-dyrektor cukrowni, poznał tatę w pracy i czasem z nim rozmawiał, był to niewątpliwie szlachetny człowiek. Zrobił to bezinteresownie ale zastrzegł, że nie ręczy co się z nami w tej sytuacji może stać. Na wyjazd z nami zdecydowało się kilka rodzin z Choczni, rozlokowanych w okolicy Paulinowa. Byli to Zającowie /5 osób/, Widrowie /4 osoby/ i Piegzowie /5 osób/ - razem z nami 19 osób. W kwietniowy dzień w 1944r niemal cała wieś przyszła nas pożegnać, myśmy dziękowali za gościnę i jechali w nieznane. Odwieziono nas do tej samej stacji w Nałęczowie, skąd przed 4 laty wieziono nas do Paulinowa. W wagonie dość długo trwało układanie bagaży, przygotowanie miejsc do spania, wstawiono piecyk żelazny, na razie nie wypuszczając rury na zewnątrz, bo oficjalnie na liście przewozowym był to towar. Jechaliśmy w kierunku Puław, Dęblina i do Skarżyska Kamiennej. Tam spotkała nas przykra przygoda. Jest to duża stacja towarowa, gdzie następuje formowanie pociągów w różne kierunki. Wagony puszczane są z pochylni na różne tory. Najwidoczniej kolejarze nie zauważyli, że w wagonie są ludzkie istoty i gdy nasz wagon jadąc po takiej pochylni dobił do właściwego składu – to nasza sytuacja wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń, przynajmniej poważniejszych, zdołano ugasić pożar, który powstał od przewróconego piecyka. Po uporządkowaniu powstałego bałaganu pojechaliśmy dalej. Kolejarze doradzili nam, by w Krakowie – Płaszowie uprzedzić, bo tam też wykonuje się takie manewry. Pomni na tę przestrogę w Płaszowie zgłosiliśmy kolejarzom, prosząc o wyhamowanie naszego wagonu. Uwzględnili naszą prośbę, ale wyłudzili jakiś okup w postaci kilku kilogramów cukru, które mama podała im. Próbowali nas nawet straszyć, że nielegalnie jedziemy.
Stacją przeznaczenia była Kalwaria Zebrzydowska. Tu na peron wyładowaliśmy swoje tobołki i zastanawiali się, co dalej. Każdy szukał jakiejś furmanki, by dojechać do celu. Byliśmy zastraszeni, zmęczeni podróżą, ale widok klasztoru Bernardynów, gdzie bywaliśmy na odpustach, napawał nas otuchą. Przypadek zdarzył, że przejeżdżał taką platformą kuzyn Kleszcz Marian i zabrał nas i Zająców dobytek, zawożąc do wspomnianej już Betlejemki w Barwałdzie Górnym. Było to na wzniesieniu opodal przystanku kolejowego, przy drodze prowadzącej przez las do klasztoru. Choć te 2 izdebki były nader skromne dla 10 osób, ale można powiedzieć, że na razie problem mieszkaniowy był rozwiązany. Pojawił się z całą ostrością problem z zameldowaniem. Sołtys przynaglał, czy jesteśmy zameldowani, a władze gminy nie chciały nawet słyszeć o dokonaniu tego aktu w obawie o konsekwencje. Przebąkiwano, że możemy wylądować w Oświęcimiu, o którym z racji bliskości było tu już całkiem głośno. Tata natknął się na znajomych sprzed wojny w Spółce Rolnej w Brodach obok stacji Kalwarii Lanckorony i tam dostałby jakąś pracę ale też wymagane było zameldowanie. Mama pochodziła z pobliskiego Barwałdu Średniego, ale przecież nie była tu obecna od 20 lat. Znalazła jednak znajomych jeszcze z panieńskich czasów i do nich zwróciła się z prośbą. Pamiętam, że ten proceder trwał dość długo, zanosiła albo wódkę albo cukier, uzyskując nadzieję na zameldowanie. W końcu dokonano tego zameldowania i mogliśmy odetchnąć. Tata podjął pracę w magazynie wódczanym i coś zarobił, siostra z racji ukończenia 14 lat skierowana została do pracy we dworze, a ja miałem wybór albo rozpocząć naukę zawodu albo wg słów sołtysa skierowany zostanę na roboty do Niemiec, gdyż miał on obowiązek typowania na wyjazd wszystkich po ukończeniu 14 lat a nie podejmujących nauki lub pracy. Nie miałem wyboru i rozpocząłem naukę w warsztacie szewskim Filka Adama – znajomego mamy z młodych lat. (…) Przebywałem tam od godz. 7 do 6 wieczór z godzinną przerwą na obiad. Wychodziłem wieczór przeważnie z bólem głowy. Formalnie byłem zapisany do szkoły zawodowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, ale praktycznie to byłem w tej szkole zaledwie kilka razy, szkoda było czasu. To terminowanie przybierało czasem dla najmłodszego charakter jakiejś tresury, dokuczano mu, wyśmiewano i nie mógł się nikomu pożalić. Zakończenie wojny przerwało moją edukację zawodową. Nim do tego doszło wypada nadmienić, że i tutaj, choć znacznie dalej od frontu i Warszawy, dawał o sobie znać ruch oporu. Zdarzyło się, że wieczorem wpadli partyzanci i zabrali zboże przygotowane do odstawy w korytarzu tego budynku. (…) Na dodatek musiałem iść z tymi partyzantami i wskazać im drogę, prowadzącą obok naszego domu przez las do Stryszowa., do kompleksu leśnego Chełm. Tam prawdopodobnie było zgrupowanie AK. Przywilejem niejako dla najmłodszego ucznia było odnoszenie zrobionych na gotowe butów do domu klienta. Zawsze przy tej okazji dopytywano mnie, czy dostałem tryngla, co faktycznie czasem się zdarzyło.
Tymczasem front przybliżył się do linii Wisły, a w Warszawie wybuchło powstanie. Nadzieja na klęskę Niemiec i powrót do domu rosła z każdym niemal tygodniem. Okupant rękami miejscowej ludności wykonał rów przeciwczołgowy ciągnący się przez Barwałd Średni, a w Kleczy Górnej wybudowano okopy i fortyfikacje.
Szosą od Kalwarii Zebrzydowskiej jechały sznury samochodów ciężarowych, co oznaczało wycofywanie się okupanta. Niejednokrotnie lśniły w słońcu eskadry samolotów, kierujące się na Śląsk, gdzie bombardowały różne obiekty. Styczeń 1945r był przełomowy. Pojawiły się czołgi, działa, różne wozy opancerzone, wiele żołnierzy mających na mundurach wdzianka z białego płótna. Odgłosy wybuchów pocisków świadczyły o zbliżaniu się frontu do naszej okolicy. W czasie jednego z licznych nalotów myśliwce radzieckie zaatakowały kolumny wojskowe na szosie, a przy okazji sporo pocisków spadło wokół naszego domu. Potwierdzeniem tego były liczne ciemne plamy na śniegu. Byliśmy w tym czasie przytuleni do ściany tej chaty. Ogarnął nas strach i na czas przesuwania się walk frontowych przenieśliśmy się do sąsiadki Banasiowej, gdzie schroniliśmy się na dwie doby do małej piwniczki o ceglanym sklepieniu. Tam przy świeczce przeżywaliśmy chwile trwogi w czasie bombardowania umocnień w Kleczy i uruchomienia wyrzutni rakiet typu katiusza. Przy jednej świeczce szeptaliśmy modlitwy i czekali jakiegoś rozwiązania. Zmęczenie i strach odbierały apetyt. Po dwu dniach całe to tornado przesunęło się w kierunku Wadowic, które wyzwolone zostały 26 stycznia. (…) Stworzyło nam to możliwość powrotu do swojego domu. W rejonie Żywca i Bielska toczyły się jeszcze kilka dni walki, ale my niezwłocznie powędrowaliśmy pieszo do Choczni. Skutki walk były widoczne wszędzie. Ruiny domów, w rowach różne pojazdy, sporo pocisków. Most na Skawie był zburzony i obok położony prowizoryczny – drewniany. Mieszkającym w naszym domu sąsiadom zapowiedzieliśmy swój powrót i poprosili o opuszczenie w miarę możliwości tego mieszkania.
Przetransportowanie naszego dobytku odbyło się dzięki przypadkowi. Otóż wujek Łubik Ludwik wracał z tzw. przymusowej podwody parą koni i saniami, i jemu załadowaliśmy wszystko na te sanie. Nim dojechał do Choczni to płozy w saniach miał już całkiem zdarte, na szosie bowiem nie było już śniegu. Musiał te sanie pozostawić przy naszym domu, a sam z końmi powędrował do Przybradza. Sąsiedzi zdążyli się wyprowadzić, a my po 4 latach tułaczki znów byliśmy w swoim własnym domu, który był zupełnie ogołocony, ale radość z kończącej się wojny nie pozwalała nad tym się zastanawiać. Wszędzie było jeszcze mnóstwo wojska rosyjskiego. Dyscyplina u nich szwankowała i często zabierali co im tylko trochę się spodobało. Takie splądrowanie naszego domu odbyło się w czasie nieobecności rodziców, ale co było robić, nie było sensu zwracać się gdziekolwiek ze skargą.
Stopniowo sytuacja normalizowała się. Sołtys Świątek, o którym już wspomniałem jako o autorze historii Choczni, przydzielił nam krowę. Szukaliśmy dla niej paszy tam, gdzie były zbiory z naszego pola. Tata zatrudnił się na poczcie jako jeden z pierwszych. Przesyłki przewoził rowerem do Andrychowa i Kalwarii – dopóki nie uruchomiono komunikacji kolejowej. Ten przyjazd wcześniejszy do Barwałdu z Paulinowa był niebezpieczny, ale okazało się, że była to trafna decyzja. Gdyby nie ta wcześniejsza podróż – to powrót nasz do domu opóźniłby się o kilka tygodni. Zerwane były połączenia, uszkodzone mosty, brak taboru i nie było możliwości podróżowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz