Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Woźniak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Woźniak. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 października 2023

Halamowie czyli przodkowie choczeńskich Woźniaków

 

Podobnie jak w przypadku wielu innych dawnych choczeńskich rodów również Woźniakowie używali w przeszłości drugiego nazwiska. W połowie XVII wieku byli nazywani równolegle Halamami, a we wcześniejszych zapisach występują wyłącznie jako Halamowie, Chalamowie, Galamowie lub Alamowie. Według dr Teresy Kolber to nazwisko może wywodzić się od gwarowego określenia halama, oznaczającego człowieka niezgrabnego lub o czeskiego słowa Halama – „drągal, prostak, nieokrzesaniec”.

Najdawniejszym znanym Halamą z Choczni był Tomasz Galama, po śmierci którego doszło do podziału rodzinnego zarębka między dwóch jego synów: Wojciecha i Marcina. Ostatecznie na ojcowiźnie pozostał młodszy Marcin, może dlatego, że jego brat Wojciech posiadał już wcześniej własną ziemię i szynk, kupiony w 1579 roku za 70 złotych od Wojciecha Kołodzieja. Z opisu tej transakcji wynika, że Wojciech Halama był także browarnikiem, ponieważ w skład kupionego statku wchodziły też „dwa achtelki i dwa półachtelki piwne” oraz „kadziel browarna”. Oprócz tego Halama zakupił od swego imiennika Kołodzieja 4 konie, gęsi, kury, pług, wóz bosy (czyli o drewnianych kołach pozbawionych metalowych obręczy), brony, pewną ilość żyta, owsa i konopi oraz rosnące przy szynku grusze i śliwy. Tenże Wojciech Halama w 1606 roku dokupił za 30 złotych rolę po  nieboszczyku Józefku. Tę nieruchomość odstąpił jednak 19 lat później Witkowi, synowi Józefka.

W latach 1600-1609 Wojciech Halama jest wymieniany jako jeden z choczeńskich przysiężnych, pomagających wójtom w sprawowaniu sądów i pełniących funkcje dzisiejszych radnych. W latach 1600-1609 i jeszcze później, bo aż do 1622 roku wójtem Choczni był wspomniany wyżej jego brat Marcin Halama. Dzięki metrykom chrztów z kościoła w Wadowicach znamy nazwiska małżonek Wojciecha i Marcina. Były to Katarzyna Wojciechowa i Małgorzata Marcinowa.

Kolejnym przysiężnym z rodu przyszłych Woźniaków był Adam Halama, syn Wojciecha, sprawujący tę funkcję w latach 1630-1637. Jego żona Dorota z domu Grzyb pochodziła z Jaroszowic. W transakcjach handlowych zapisanych w choczeńskiej Księdze Sądowej figurują także imiona dwóch jego braci: Pawła i Krzysztofa (przysiężnego z 1626 roku).

W 1630 roku bracia Adam, Paweł i Krzysztof Halamowie sprzedali rolę Halamczyków Grzegorzowi Wilczkowi. Adam został spadkobiercą stryja Marcina, przejmując „rolę z jednej strony ku Inwałdowi z drugiej ku Zawadzie położonej, między rolą Wcisłowską i zarębkiem Podstawnim a Rolą Gzelowską”, Paweł do 1651 roku posiadał rolę w pobliżu kościoła (ale po drugiej stronie Choczenki), sąsiadującą z plebańską i Grządzielowską, którą kupił za 90 zł od spadkobierców Andrzeja Sczepka, którą przejął po jego śmierci trzeci brat Krzysztof.

Określenie Woźniak w stosunku do jednego z przedstawicieli tego rodu pojawia się po raz pierwszy w 1655 roku w pierwszej choczeńskiej Księdze Metrykalnej. Odnosiło się do Wojciecha, kolejnego o tym imieniu, męża Halki ze Sczepków, którego zapisywano wcześniej i później także jako Halama. W 1671 roku ów Wojciech Wosniaczek kupił pórolę od Jędrzeja Homla, która rozciągała się od Choczenki po granicę z Frydrychowicami, między posiadłościami Grządziela i Styły.

Obydwóch nazwisk używał także żyjący w tym samym czasie Jan, który jako Chalama w 1663 roku poślubił Reginę Tarkocionkę. 

Mimo że Wojciecha Halama/Woźniak i Jan Halama/Woźniak według metryk chrztów posiadali kilkoro dzieci, to dwudziestowieczni i współcześni choczeńscy Woźniakowie nie są ich potomkami. Wywodzą się oni od Jakuba Woźniaka, który w istniejących dokumentach nigdy nie był określany jako Halama, itp., choć był rodzonym bratem Wojciecha obojga nazwisk.

Niewątpliwie żyjący w II połowie XVII wieku Wojciech, Jakub i Jan wywodzili się od wspomnianego wyżej zarębnika Tomasza Halamy, a drugie nazwisko Woźniak przyjęli od zawodu wykonywanego przez nich samych lub któregoś z potomków Tomasza. Woźniak w dawnej Choczni to po prostu woźnica.

Nazwisko Halama po raz ostatni pojawia się w metrykach chrztów w 1733 roku, przy chrzcie Izydora, wnuka wymienionego wyżej Jana, który był synem Urbana i Felicji. Jan i Urban byli spadkobiercami wspomnianego wyżej przysiężnego Adama Halamy, a więc prawdopodobnie również jego potomkami (synem i wnukiem?).

Tę notatkę należy traktować jako uzupełnienie historii Woźniaków opisanej w książce „Dzieje dawnych choczeńskich rodów” o fakty nieznane mi jeszcze w czasie jej pisania, które oparte są na dokumentach z archiwum Józefa Putka.

 

 

 

czwartek, 12 października 2023

Jerzy Woźniak - stomatolog z Choczni

 13 listopada ubiegłego roku zmarł stomatolog Jerzy Stanisław Woźniak, który choć urodził się w Choczni, to nie był w niej zupełnie znany.

Źródło - padewnarodowa.com.pl

Był najstarszym dzieckiem Michała Stanisława Woźniaka oraz pochodzącej z Przeciszowa Zofii z domu Kuciel i przyszedł na świat 22 maja 1936 roku. Ponieważ jego ojciec pracował w urzędzie skarbowym w Mielcu, to w tej miejscowości zamieszkał z żoną i synem. W czasie niemieckiej okupacji dołączyli do nich jeszcze rodzice Michała Stanisława - Ferdynand i Maria Woźniakowie. W latach 40. XX wieku państwu Woźniakom urodzili się jeszcze dwaj kolejni synowie.

Jerzy Woźniak podjął pracę zawodową w 1958 roku jako felczer. Gdy w 1967 roku ukończył studia na Akademii Medycznej we Wrocławiu, rozpoczął pracę stomatologa w nieistniejącym obecnienie ośrodku zdrowia przy rynku w Padwi Narodowej koło Mielca. 

W 1975 roku powstał w Padwi nowy wiejski ośrodek zdrowia, w którym Woźniak rozpoczął przyjmowanie pacjentów. Pracował tam nadal, kiedy ośrodek ten przekształcono w Gminny Samodzielny Publiczny Zakład Zawodowy.

Po 31 grudnia 1998 roku Jerzy Woźniak kontynuował praktykę stomatologiczną w Padwi w ramach kontraktu z NFZ.

Jego nazwisko znaleźć można także wśród stomatologów zatrudnionych w szpitalu powiatowym w Mielcu.

Był żonaty z Krystyną z domu Kut, z którą miał troje dzieci: dwóch synów i córkę.

16 listopada 2022 roku po mszy pogrzebowej Kościele p.w. Ducha Świętego (Mielec Borek) spoczął na cmentarzu komunalnym w Mielcu, w tym samym grobie, w którym pochowano wcześniej jego rodziców.

Lekarze z Choczni - link

poniedziałek, 6 czerwca 2022

Genealogia choczeńskich Woźniaków

 Podstawą do sporządzenia genealogii choczeńskich Woźniaków był spis wyborców z 1973 roku, czyli najnowsze dostępne publicznie źródło, w którym wymienieni są wszyscy dorośli mieszkańcy Choczni sprzed niemal 50 lat.

Na tejże liście wyborców znaleźli się zarówno Woźniakowie o dawnych choczeńskich korzeniach, sięgających XVII wieku, jak i osoby noszące to samo nazwisko, których związki z Chocznią nie były jednak aż tak dawne.

Do tej drugiej grupy zaliczali się Woźniakowie, którzy nie urodzili się w Choczni (Czesław Woźniak spod nr 332, Ryszard i Grażyna, dzieci Gerwazego Woźniaka spod nr 333 i Wiesław Woźniak spod nr 380) oraz kapitan marynarki Andrzej Woźniak z rodziną spod nr 571, który wprawdzie był rodowitym chocznianinem, ale jego ojciec też noszący imię Andrzej pochodził nie z Choczni, lecz z Wadowic.

Wszyscy pozostali Woźniakowie z listy wyborczej z 1973 roku byli potomkami jednej osoby- Jakuba Woźniaka, urodzonego zapewne około połowy XVII wieku. Bardzo wcześnie, bo już w pokoleniu synów Jakuba nastąpił podział rodu choczeńskich Woźniaków na dwie osobne linie, w których to nazwisko przetrwało do czasów współczesnych. Za główną linię należy uznać tę , która wywodziła się od Adama Woźniaka, starszego syna Jakuba, który urodził się w 1677 roku. Z kolei "młodszą" linię Woźniaków zapoczątkował Fabian Sebastian Woźniak, o cztery lata młodszy brat Adama.

Od imienia Adama jego potomków określano przez pewien czas w metrykach kościelnych nie tylko jako Woźniaków, ale i jako Adamczyków lub nawet Jadamuszów. Wszyscy oni są także potomkami choczeńskich Guzdków, z których wywodziła się Barbara, żona Adama. Kolejny podział w tej linii rodowej nastąpił za sprawą dwóch wnuków Adama Woźniaka- Krzysztofa Apolinarego (ur. 1748) i Piotra (ur. 1756). W linii Piotra nie następowały już żadne dalsze podziały, i w 1973 roku w Choczni mieszkał jego pra-pra-prawnuk Jan Woźniak (ur. 1906) i jego trzej synowie: Jan (ur. 1947), Tadeusz (ur. 1953) oraz Czesław (ur. 1954). Natomiast wśród potomków Krzysztofa Apolinarego Woźniaka szybko nastąpił podział na kolejne dwie linie rodowe, zapoczątkowane przez jego synów: Kazimierza (ur. 1781) i Pawła (ur. 1787). Z racji starszeństwa Kazimierza to właśnie jego potomkowie reprezentowali w 1973 roku główną linię potomków Jakuba Woźniaka z XVII wieku. Byli to: Stanisław Woźniak (ur. 1923), syn zegarmistrza Ludwika i jego córka Weronika Maria. Z kolei potomkami Pawła Woźniaka byli w 1973 roku: Adolf Zenon Woźniak (ur. 1935) i jego brat Wiesław Jan (ur. 1946), synowie Antoniego oraz Władysław Woźniak (ur. 1911), brat Antoniego.

Po omówieniu głównej linii rodowej choczeńskich Woźniaków, pora wspomnieć o ich odległych krewniakach noszących to samo nazwisko, czyli potomkach Fabiana Sebastiana Woźniaka, brata protoplasty "Adamczyków". Ponieważ te dwie linie rodowe Woźniaków rozdzieliły się już na przełomie XVII i XVIII wieku, to potomkowie Fabiana Sebastiana w 1973 roku byli co najwyżej kuzynami 6-go stopnia w stosunku do żyjących w tym samym czasie Woźniaków "Adamczyków".

W linii Fabiana Sebastiana długo nie następowały żadne podziały, a jego kolejnymi potomkami byli: wójt Łukasz Woźniak, jego syn Izydor Leon Woźniak (kupiec), jego wnuk Kazimierz i prawnuk Jan. W 1973 roku żyli w Choczni potomkowie dwóch synów tego ostatniego- Ferdynanda Woźniaka i Jana Maksymiliana Woźniaka, znanego powszechnie pod swych drugim imieniem:

- pod nr 14 zamieszkiwała Elżbieta Woźniak, córka Ferdynanda i jej córka Anna,

- pod nr 444 mieszkał Władysław Woźniak (ur. 1940), syn Juliana (a wnuk Jana Maksymiliana), jego żona Małgorzata z domu Banaś i jego matka Maria Woźniak, z domu Bandoła,

- pod nr 484 zameldowany był inny wnuk Jana Maksymiliana- Edward Woźniak, syn Stanisława, urodzony w 1934 roku i jego druga żona Janina z domu Bargiel,

- pod nr 482 mieszkała Danuta Woźniak, siostra wyżej wymienionego Edwarda i ich matka Tekla z domu Wójcik,

- pod nr 497 odnotowano kolejarza Władysława Woźniaka (ur. 1898), syna Jana Maksymiliana oraz jego żonę Ludwikę z domu Adamus i syna Stefana (ur. 1944),

- pod nr 492 podano Genowefę Woźniak z domu Miska, wdowę po Józefie Woźniaku, który był kolejnym synem Jana Maksymiliana, urodzonym w 1901 roku.



piątek, 20 marca 2020

Stare dokumenty z Choczni

Declaration of Intention chocznianina Andrzeja Woźniaka, czyli oświadczenie woli (zamiaru) zrzeczenia się lojalności wobec obcych rządów i zostania obywatelem USA, złożone 18 października 1938 roku.



Z dokumentu możemy dowiedzieć się, że Andrzej Woźniak:
  • urodził się w Wadowicach 15 grudnia 1887 roku (syn Jana i Anny- uwaga moja), 
  • był mężem Elżbiety (z domu Ruła- uwaga moja), urodzonej 1 czerwca 1901 roku w Choczni i poślubionej przez niego 10 stycznia 1917 roku w Detroit (hrabstwo Wayne w stanie Michigan),
  • miał dwóch synów: Henryka, urodzonego w 1919 roku w Detroit i tamże zamieszkałego oraz Andrzeja, urodzonego w 1930 roku w Choczni i w niej mieszkającego,
  • był narodowości polskiej,
  • mieszkał w Detroit przy Edsel Avenue 2608 i pracował jako robotnik
  • był średniej budowy ciała, mierzył 5 stóp i 7,5 cala, ważył 160 funtów, miał niebieskie oczy, szare włosy oraz bliznę na lewym policzku,
  • przybył do USA po raz pierwszy w 1910 roku (wyjazd w 1919 roku- uwaga moja), ponownie w 1923 roku statkiem SS Hellig Olav z Kopenhagi (wyjazd w czerwcu 1929 roku) i po raz kolejny w styczniu 1930 roku statkiem SS Paris,
  • przed przybyciem do USA mieszkał w Choczni.
Andrzej Woźniak powrócił do Choczni ostatecznie w 1957 roku i mieszkał w niej aż do śmierci w 1972 roku. Spoczywa na choczeńskim cmentarzu parafialnym.


poniedziałek, 11 lutego 2019

Siostra Urszula Woźniak

Siotra Urszula Woźniak, zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Ofiarowania NMP (Panny Prezentki)

   Urodziła się 4 stycznia 1911r. w Choczni, jako pierwsze z czworga dzieci Jana i Elżbiety z Pietruszków; na chrzcie św. otrzymała imię Maria. Ojciec był rolnikiem i znanym we wsi działaczem społecznym i kulturalnym – grał w teatrze włościańskim, pisał wiersze, współorganizował uroczystość patriotyczne. Niestety, nie cieszył się długim życiem Zmobilizowany do udziału w I wojnie światowej wprawdzie po jej zakończeniu szczęśliwie powrócił do Choczni, ale tu dosięgła go zbierająca obfite żniwo „hiszpanka”. Zmarł 17 października 1918, pozostawiając żonę z trojgiem dzieci (najmłodsza córka odeszła 3 miesiące wcześniej). Elżbieta Woźniakowa wyszła powtórnie za mąż (zm. 23 kwietnia 1939).
   Dziewczynka po ukończeniu choczeńskiej szkoły powszechnej została oddana na naukę szycia, ale nie dane jej było zostać krawcową. Coraz częściej rozważała, czy nie wstąpić do zakonu, wzorem swojego młodszego brata Franciszka, który został jezuitą. Po latach wspominała, że decyzję podjęła słuchając kazania w czasie we mszy św. w wadowickim Karmelu. Okazało się jednak, że droga do klasztoru nie była ani łatwa, ani krótka. Maria podjęła pracę zawodową, by trochę wspomóc utrzymanie rodziny, jak też studiującego brata, i cierpliwie czekała. 24 czerwca 1936, mając ukończone 25 lat, została przyjęta do postulatu Zgromadzenia Sióstr Prezentek w Krakowie i skierowana do Bohorodczan w woj. stanisławowskim (dziś Ukraina), gdzie siostry zajmowały się opieką nad dziećmi w ochronce i niewielkim sierocińcu. 7 listopada 1937 rozpoczęła nowicjat w Krakowie, a rok później złożyła pierwsze śluby zakonne i podjęła służbę zakonną w Ujazdach k. Brzozowa. Siostry prowadziły tam szkołę, a także udzielały okolicznej ludności pomocy medycznej. Maria, która w zakonie otrzymała imię Urszula, głównie pracowała w kuchni i ogrodzie. W sierpniu 1941 wróciła do Krakowa, by przygotować się do profesji wieczystej. Jesienią tego roku dane jej było dostąpić nie byle radości: 9 listopada jej brat Franciszek otrzymał święcenia kapłańskie i jedną ze swoich pierwszych mszy św. odprawił w przyklasztornym kościele ss. prezentek przy ul. Św. Jana. 30 listopada 1941 s. Urszula złożyła śluby wieczyste. W Krakowie pozostała do czerwca 1945, kiedy to wyjechała do Jordanowa, do tamtejszej klasztornej placówki szkolno-wychowawczej. Założony w 1932 dom zakonny w czasie wojny zdewastowany przez Niemców, wymagał pilnego i kosztownego remontu (przy którym pomagał także przyrodni brat s. Urszuli, Stanisław Guzdek.
   W 1949 s. Urszula została przeniesiona do Nowej Góry k. Krzeszowic, gdzie przez czas jakiś pełniła rolę zakrystianki w miejscowym kościele parafialnym (z kilkumiesięczną przerwą na pracę w Ruszczy obok Nowej Huty). W 1960 skierowano ją do nowo powstałego ośrodka ss. prezentek w Lipkowie pod Warszawą, i tam do sierpnia 1971 była kucharką, a jednocześnie przez trzy lata sprawowała funkcję przełożonej domu. Praca była wyjątkowo trudna - ogrom różnorodnych zajęć wśród parafian, spore odległości, brak dobrej komunikacji z okolicą (najkrótszy był pieszy trakt przez Puszczę Kampinoską…). 29 sierpnia 1971 s. Urszula powróciła do Nowej Góry, gdzie do 1 września 1977 była przełożoną tamtejszego domu sióstr, jednocześnie prowadząc klasztorną kuchnię i opiekując się chorymi parafianami. W latach 1978-80 ponownie przebywała w Lipkowie, skąd przeniesiono ją do Bukowna (pow. proszowicki), gdzie siostry prowadziły przedszkole. W 1983, mając już 72 lata, na polecenie władz zakonnych udała się do Świdnicy, by znów stanąć przy kuchennym piecu. Tam też dały znać o sobie trudy pracowitego życia – schorowana i zmęczona osiadła w Jordanowie, gdzie zmarła 20 kwietnia 1994, w 83. roku życia, po 58 latach klasztornej służby Bogu i ludziom. Jako pierwsza spoczęła w grobowcu ss. prezentek na jordanowskim cmentarzu parafialnym. Na miejsce wiecznego spoczynku odprowadził ją brat, o. Franciszek Woźniak SJ.

   Pamiętające Ją siostry mówią, że zmarła w opinii świętości. Nie była przebojowa i twórcza jak jej ojciec, ani wykształcona jak brat - wybitny latynista, autor wielu artykułów i kilku książek o tematyce religijnej. Prosta i dobra, pracowita i rozmodlona, kochająca ludzi żyjących po jednej i drugiej stronie klasztornej kraty, kierująca się w życiu najpiękniejszym z przykazań: Kochaj bliźniego swego jak siebie samego… Na prośbę Matki Generalnej w kilku zeszytach opisała swoje pracowite życie, dodając rozważania religijne i refleksje z lektur. Myślę zawsze, że wszyscy są lepsi ode mnie - pisała. - Choć czasem zauważę, że ktoś postąpił źle, zaraz sobie tłumaczę: sąd nie należy do mnie. On może za to żałować i być świętym, jak dobry łotr na krzyżu, który poszedł do nieba. /.../ Ja modlę się do Dobrego Łotra, aby mi wyprosił taką łaskę, jaką on otrzymał: „Dziś ze Mną będziesz w raju”…

                                                                                             Maria Biel Pająk

piątek, 13 października 2017

Romowie/Cyganie w Choczni

Pierwsza informacja na temat obecności Romów/Cyganów w Choczni pochodzi z 1860 roku.
Policja austriacka poszukiwała wówczas urodzonego w Choczni Cygana Jakuba Pawłowskiego, podejrzewanego o kradzież.
Nazwisko Pawłowski często przewija się w późniejszych choczeńskich zapisach metrykalnych dotyczących przedstawicieli tej społeczności. 
Urodzony w 1923 roku w Choczni Józef Jan Pawłowski, wnuk wymienionego wyżej Jakuba, był od 1941 roku więźniem Zigeunerlager (obozu cygańskiego) w KL Auschwitz-Birkenau.
Oprócz Pawłowskich odnotowano w Choczni licznych Majewskich i Kwiatkowskich.
Ogółem w latach 1919-1932 ochrzczono w choczeńskim kościele parafialnym dziesięcioro romskich dzieci, w zdecydowanej większości płci żeńskiej, o imionach: Albina, Olga, Salomea, Sabina, Amalia, Teofila, Elżbieta, Zofia i Balbina.
Ciekawe i barwne informacje na ten temat zawierają wspomnienia z okresu międzywojennego chocznianina Ryszarda Woźniaka:
(...) Pisząc o naszych sąsiadach muszę wspomnieć także o Cyganach, którzy zamieszkiwali niedaleko, dwa domy dalej, w drewnianej, kurnej chacie i - bądź co bądź do takowych się zaliczali. Seniorką rodu była babka, Karolina Majewska. Jej córki, Salka i Stefka oraz synowie z rodzinami tworzyli swoisty klan, który niczym ptaki przelotne wyruszał w świat wiosną, a powracał w domowe pielesze późną jesienią. Żyli w przyjaźni z Bandołami, a zwłaszcza z Fajframi; względem bliskich sąsiadów byli lojalni i nie kradli, czego, niestety, nie można powiedzieć o dalszych rejonach naszej czy innych wsi. Często bowiem zdarzało się, że zginęła kura lub jakieś sprzęty, pozostawione w obejściu przez nierozważnego gospodarza.
Synowie Salki, Bernard, Józek i Staszek Kwiatkowscy „próbowali” chodzić do szkoły; ten ostatni był nawet na krótko w mojej klasie.(...)
Jeśli Cyganie mieli pieniądze (oczywiście z kradzieży) - pili na umór, kiedy zaglądał im w oczy głód - grzecznie prosili o parę ziemniaczków. Dom ich cieszący się nienajlepszą sławą był dla nas, dzieci, miejscem wielce podejrzanym, tajemniczym i pociągającym zarazem. Podkradaliśmy się czasem w jego pobliże, aby podpatrzeć lub choć usłyszeć, co się w nim dzieje. W niektóre dni (zapewne wówczas, gdy połów był obfity) dochodził stamtąd wesoły gwar biesiadników raczących się ochoczo siwuchą. „A gdy już podżarli zdrowo” wynikały między nimi pewne „różnice zdań”, od których rychło przechodziło do rękoczynów i niedawna uczta przeistaczała się w bijatykę. Z duszą na ramieniu podchodziliśmy do okien i z wrażenia nas zatykało: wewnątrz kilku osobników o łotrowskiej powierzchowności, gestykulując zgoła nieprzyjaźnie, skakało do siebie z nożami. Wieszcz Adam rzekłby: brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, a suknia plugawa[1]...
Głowa rodu, Franek Majewski, kiedy tylko zaświeciło wiosenne słonko i zazieleniła się młoda ruń, brał poduszkę i położywszy ją sobie pod nogi wylegiwał się na przyzbie, grzejąc swe zziębnięte członki. Widząc to Polka Porębska pyta ze zdziwieniem:
- Panie Majewski, czemu pan se nie podłoży poduszki pod głowę, ino pod nogi? – na co zagadnięty z niezmąconym spokojem wyjaśnia:
- Ja, paniczko, żeby nie te nogi, toby i głowy nie było!
Jak się później okazało, w lasach koło Suchej Cyganie napadli na pociąg i w tej eskapadzie brał również udział mający zbójeckie ciągoty pan Franciszek. Zaalarmowana policja szybko przybyła na miejsce i zaczęła ścigać rabusiów, z których jeden – notabene mąż Salki Kwiatkowskiej - zginął. I tylko dzięki nadzwyczajnej sprawności odnóży zuchwały łotrzyk nie został ujęty i nie trafił do mamra. Nie bez powodu tedy ów „artysta” tak wysoko cenił swoje nogi.
Pewnego razu wydarzyła się taka oto zabawna historia:
U mieszkających opodal Mojskich na stole kuchennym leżały świeżo upieczone, rumiane chleby. W domu nie było nikogo - jedynie Mojski-ojciec pracował w kuźni. Sposobność tę wykorzystali Cyganie, wpadli do domu i porwali dwa bochenki. Zauważył to gospodarz i pędzi co sił w nogach, co zauważywszy jedna z Cyganek, nie tracąc kontenansu[2] pyta:
- Może byście panoczku kupili se chleba?
Któregoś dnia Cyganom zginął pies. Musieli być doń szczególnie przywiązani, chodzili bowiem po wszystkich sąsiadach i wypytywali, czy przypadkiem ktoś go nie widział. Przyszli również do dziadków Bandołów; ci oczywiście zaprzeczyli, jakoby go mieli widzieć, dziwiąc się, że też ktoś Cyganom mógł cokolwiek ukraść. Na to stara Majewska z ukrytą groźbą w głosie powiedziała:
- My wimy kto tego szpsza ukrod, ale jak się dowimy... - tu popatrzyła złowrogo i zrobiła znaczący ruch rękąA Cyganie między sobą zaszwargotali po ichniemu:
Jawkere bibi dzianes paula korkocina hażmroka dżakere kyci!
Podchwycił to wujciu Jasiek i odtąd, gdy zależało nam na tym, by ktoś czegoś nie zrozumiał lub wynikła jakaś zagadkowa sprawa, powtarzano te właśnie słowa.

I ja, podtrzymując tę rodzinną tradycję, w takich razach używam owego zabawnego powiedzonka.
Po paru latach, kiedy chłopcy podrośli, Cyganie wyprowadzili się z Choczni. Babka Majewska zmarła, rodzina dom sprzedała i słuch o niej zaginął. Chociaż nie do końca, bo dowiedzieliśmy się, że wspomniany już wcześniej Bernard zawędrował aż w okolice Makowa Podhalańskiego. Tam chodził po domach i wróżył, a jak nadarzyła się sposobność - nie omieszkał, ma się rozumieć, czegoś zwędzić.
Przypadek zrządził, że w Makowie mieszkał wujciu Staszek Bandoła, który dobrze znał całą tę rodzinę. Trafia więc Bernard i do niego, wróży (niezbyt zresztą szczęśliwie) matuzalowe lata[3], przepowiada cuda, roztacza miraże bogactwa, a oczyma myszkuje po skórkach i futerkach, bo dodać tu trzeba, że wujek był kuśnierzem. Ten, widząc, co się święci powiada:
- Ty, Cyganie, nie umiesz wróżyć. Ja ci pokażę jak się wróży i to za darmo. - Wziął starą księgę i zieloną płachtę, okrył się nią, zaświecił żarówkę, przewrócił kilka kartek, podniósł tajemniczo palec i wieszczym głosem zaczął:
- Ty nazywasz się Bernard Kwiatkowski, twoja matka ma na imię Salka, a babka, Karolina Majewska, niedawno umarła. Twój brat, Staszek, uciął sobie palec w sieczkarni, a twój ojciec zginął podczas napadu na pociąg....
Usłyszawszy to nieszczęsny wróżbita pobladł nagle jak płótno i zadygotał ze strachu. Zdążył tylko wybełkotać:
- Żżżosztańcie ż Bogiem, panoczku! - i już go nie było. Odtąd unikał tych stron jak zarazy, a wujciu nie musiał się martwić, że Cyganie obrobią mu warsztat




[1] A. Mickiewicz – „Powrót taty”.
[2] kontenans (z fr. ) – pewność siebie, rezon.
[3] matuzalowe lata (od imienia patriarchy biblijnego Matuzalema, żyjącego 969 lat) – sędziwy wiek, lata późnej starości.




piątek, 8 września 2017

Uroki życia sąsiedzkiego- wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Kolejny fragment wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka, udostępniony do publikacji dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.

UROKI ŻYCIA SĄSIEDZKIEGO

Najbliższymi naszymi sąsiadami była, jak już wspominałem, rodzina Fajfrów, która miała odegrać ważką rolę w naszym życiu. Głową rodu był imć Jan Fajfer, wielce szacowny, postawny i zażywny jegomość, z obliczem przyozdobionym sumiastymi, rudymi wąsami à la Franciszek Józef [1], które stale z lubością podkręcał. Człek był światowy i bywały, o nieco filozoficznym podejściu do życia - o czym mogliśmy się nieraz przekonać. Ponieważ był w Ameryce, dużo zatem widział i słyszał, a często i z namaszczeniem wypowiadane słowa: niksfajn [2] budziły lęk boży i znamionowały jego eksperiencję [3] i znajomość świata.
Nie rozstawał się nigdy z fajką; pykał ją z powagą i z należytym skupieniem. Z fajki owej unosił się gryzący i smrodliwy dym, będący produktem spalania mocno podejrzanych ingrediencji [4] (prawdopodobnie liści wiśni i kasztanowca tudzież innych dodatków uszlachetniających). Poczciwiec ten miał zwyczaj żegnać się nabożnie przed każdym wyjściem w pole - co było wielce chwalebne z jego strony.
Wsadziwszy do ust nieodłączną faję ruszał rączym truchtem opatrywać swe zagony. Po obejściu kilku poletek zatrzymywał się nad jednym z nich, spozierał w skupieniu w niebo, po czym głośno, by wszyscy w pobliżu mogli usłyszeć, wypowiadał te słowa:
- Jak Pan Bóg da deszcz, to my zjemy groch, a jak nie - to go sobie zje sam!
Przyglądający się temu przytomni zaśmiewali się do rozpuku, a dobrotliwy Stwórca zdumiewał się zapewne, słysząc te osobliwe i pełne filozofii verba veritatis [5]
O małżonce naszego fajczarza, Katarzynie Fajfrowej, powszechnie w okolicy zwanej Fajferką, można powiedzieć, że była skrzętną, zapobiegliwą i pracowitą gospodynią, a przy tym osobą – jak to się na wsi mawiało - bardzo honorową, czyli po prostu z gestem. Przede wszystkim wszakże nie dała sobie w kaszę dmuchać, co zwłaszcza objawiało się faktem, iż permanentnie wadziła się ze swoją imienniczką i zagorzałą antagonistką zarazem, babką Katarzyną.
Dochodziło do tego, iż obie zajadłe przeciwniczki stawały do walki wręcz, z której wychodziła zwycięsko ta, która większą kępkę włosów wyrwała z głowy rywalki. Bywało wszakże, iż stosowały inne metody rozgrywek między sobą. Po zażartej i wrzaskliwej kłótni, kiedy temperamenty obu rozsierdzonych niewiast rozpalały się do białości, odwracały się do siebie plecami, zadzierały kiecki i wypinały gołe tyłki, uzupełniając te ważkie argumenty soczystymi wiązankami inwektyw z bogatego skądinąd repertuaru, którego nie powstydziłby się nawet doświadczony wilk morski.
Barwne i krwiste te scenki zawsze ściągały grupki miejscowych gapiów, którzy mieli niebywałą frajdę, oglądając wzajemne dobieranie się do kłaków przyprawione pikantnym sosem ludowej łaciny. Największym jednak aplauzem cieszyła się owa osobliwa forma striptizu, którego obie antagonistki były niewątpliwymi prekursorkami [6] w powiecie - nie zapominajmy, że były to lata trzydzieste.
Z nami, czyli z rodziną Woźniaków, ich życie sąsiedzkie układało się poprawnie. Mogło się, rzecz jasna, zdarzyć jakieś drobne nieporozumienie, lecz większych powodów do swarów nigdy nie było. Brało się to stąd, że nasi rodzice byli łagodnego usposobienia, nieskorego do pieniactw czy wywoływania awantur.
Państwo Fajfrowie, prócz sąsiedzkich zalet odznaczali się dużą pobożnością. Być może dlatego Bozia w swej łaskawości obdarzyła ich mnogim potomstwem, którego było dokładnie tyle, ilu apostołów, czyli dwanaścioro. Nie dziwota więc, że w tej licznej trzódce od rana dały się słyszeć rozgłośne okrzyki i pohukiwania; nie obywało się bez połajanek, a nawet rękoczynów, co zresztą nie budziło niczyjego zdziwienia.
Przypominam sobie, że onego czasu Fajfry wpadły na genialny pomysł, by dać w kość sąsiadom. Ponieważ przez ich łąkę najczęściej przebiegali Józek, Pietrek, Frania i Tenia (a i nam też to się zdarzało), powbijali w ziemię całą masę ostrych kołków. Sposób okazał się bardzo skuteczny - nie raz przebiliśmy na nich nogę, bowiem w trawie nie było ich widać, a biegało się przecież boso. Satysfakcja wszelako była krótkotrwała, bowiem kołki były natychmiast usuwane. Oczywiście nieprzyjaciel ani myślał dawać za wygraną i przeciągał w innym miejscu drut kolczasty i w ten oto sposób „zawody” trwały nadal, bo i jednym, i drugim nie brakło konceptu.
Dla odmiany Fajfrowe kurczęta właziły do dziadkowego ogródka, niszcząc w nim jarzyny i kwiatki. Frania przeganiała nieproszonych gości, a robiła to tak skutecznie, że któreś z nich, snadź solidniej oberwawszy, wyzionęło ducha. Fajferka, nie mogąc tego zdzierżyć, postanowiła pomścić śmierć swego pupila. Zaczaiła się na przechodzącą koło ich domu morderczynię, chwyciła ją za włosy i zaczęła prać po głowie (Frani, nie swojej) zezwłokiem owego kurczęcia. Miało to być aktem odwetu, przyniosło jednak dalsze zaostrzenie i tak już napiętych stosunków sąsiedzkich.
Dodać tu trzeba, że opisywane przypadki wcale nie należały do odosobnionych, wręcz przeciwnie – historie takie zdarzały się dosyć często i należały do folkloru ówczesnej wsi, a wynikały ze specyficznych warunków życia gromady siedzącej nieraz na dwóch poletkach i mieszkającej na tzw. kupie.
Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym nie wspomniał o drugich sąsiadach, Komanach, która to rodzina w licznym gronie zamieszkiwała w domu vis-à-vis. Ojcem owej familii był imć Jan Koman, osoba czcigodna i wielce nabożna. Miewał on w zwyczaju - szczególnie w okresie zwiastującym nadejście wiosny - robić obchód swojego ogródka, w którym rosły ziemniaki i kapusta. Wyszedłszy z domu, skwapliwie i z lubością wystawiał swą wychudłą postać na słońce, by ogrzać ją od ciepłych już wiosennych promyków. Spacerując po ścieżce, po obu stronach której wyzierały nieśmiało pierwsze źdźbła zielonej trawy, wypatrywał czegoś z uwagą. Kiedy dojrzał wreszcie przedmiot swych poszukiwań, twarz rozjaśniała mu się uśmiechem i wykrzykiwał z radością:
- O cholubka beskijo! Kwiotecek!
Okazywało się, że to żółty kwiat mlecza był powodem botanicznych wzruszeń owego męża, który tym sposobem dawał nam niewzruszoną pewność, że wiosna zawitała do nas na dobre.
Jegomość ten, prócz tego, że był miłośnikiem kwiatów i wiosny, odznaczał się także inną, nieco mniej chwalebną cechą: należał do grona najgorliwszych czcicieli Bachusa. Nie nastręczało to, jak wiemy, zbytnich trudności (pominąwszy chroniczny brak dytków [7]), albowiem świątynia tego bożka znajdowała się tuż za miedzą, a ściślej - za gościńcem.
Godnym podkreślenia przy tym jest fakt, że wielce religijny, jako się rzekło, Koman, kiedy tylko w pobliskim kościele ozwała się sygnaturka [8] na „Anioł Pański”, śpiesznie wychodził przed karczmę, klękał nabożnie i z bogobojną miną walił się w piersi, aż dudniło. Po tej modlitwie, wyraźnie pokrzepiony na duchu tudzież z czystym najwidoczniej sumieniem, podnosił się z klęczek i co rychlej wracał do knajpy, by suszyć wytrwale któregoś już z rzędu śpocka [9].
Tymczasem w domach, gdzie bieda wyzierała z każdego kąta, siedziały zgnębione i zaharowane żony, otoczone gromadą głodnych dzieciaków i truchlały na samą myśl, ile dzisiaj przepije ich pan i władca i jaką zrobi burdę, gdy wreszcie późną nocą przywlecze się do chałupy.
Pewnego razu, gdy babcia Bandołowa odważyła się późnym wieczorem pójść do gospody, aby wyciągnąć z niej nieźle już ubzdryngolonego dziadka, powitał ją radosny chórek pijackich głosów. Rozczulony jej przybyciem Koman zawołał:
- Kumoska [10], nie martw sie o dziecka! Niech se ugryzom kamienia na gościńcu! Siednij se, wypij i zjedz co - tyle twojego!
O drugim, a czasem trzecim pianiu kogutów [11] dokumentnie ożarty [12] już Koman przyłaził wreszcie do domu i wrzeszczał:
- Szczury - do dziury!
Na to hasło stadko wylękłych dzieci wraz z matką pierzchało na pole, a czcigodny pan Jan, wyrzuciwszy uprzednio kołyskę z płaczącym dzieckiem do stajni, by mu nie przeszkadzało, odmawiał pobożnie i z namaszczeniem pacierz, po czym zasypiał snem sprawiedliwego.
Natomiast jeden z jego najwytrwalszych kompanów od kieliszka, stary Dąbrowski, znalazłszy się przed swoim domem, walił w drzwi pięścią, aż trzeszczało i wołał stentorowym [13] głosem:
- Jo był, jes i bede!
Dziś pozostały po nich wspomnienia - miał zatem po części rację ów krzepki staruszek mówiąc te słowa - rzeczywiście jest nadal wśród nas....
Połowica pana Jana, czyli po prostu Komanka, pewnie z uwagi na dopust Boży w osobie swego męża, była niewiastą nader zgryźliwą i dokuczliwą, szczególnie dla nas, dzieci. Przed jej argusowymi oczyma [14] nic się nie ukryło – potrafiła wyszpiegować nawet najdrobniejsze nasze grzeszki, a wtedy biada temu, kto się jej nawinął pod rękę. Traktowała nas jak absolutne malum neccesarium [15] – jeżeli jeszcze nic nie zbroiliśmy, to na pewno zbroimy.
Obiektywnie rzecz ujmując miała trochę racji, choć przeważnie przyczyny jej złości były od nas niezależne. Akurat ci sąsiedzi bowiem mieli koło domu duże nieogrodzone pole, na którym rosły ziemniaki, groch, kapusta, etc. Nasze kury bardzo lubiły tam grzebać, czego z kolei bardzo nie lubiła Komanowa. Wytropiwszy taki występek indyczyła się srodze, wołając:
- Gdzie idzies, ty k... roskryncono! – i waliła w kury czym popadło, nie raz uszkadzając ich cielesną powłokę. Widząc to my odgrywaliśmy się na ich kurczętach, które z kolei wchodziły do naszego ogródka.
Do galerii osobliwszych postaci w sąsiedztwie należeli trzej synowie owego nietuzinkowego stadła. Po Jaśku, który przebywał wtedy we Francji, najstarszym z nich był Wojtek, chłop roztropny i bywały, noszący się z godnością i powagą. Będąc przekonany o swej wyższości w każdej pracy - w polu, w obejściu czy przy młócce w stodole (w czym uważał się za niedościgniony wzór), pogardliwie się uśmiechał i jednym słowem potrafił skonfundować [16] mniej wprawnego ciutroka [17], który odważył się mu partnerować we wspólnej robocie.
Drugi z nich, Władek, burzył się przeciw supremacji [18] starszego brata i na tym tle dochodziło między nimi do częstych zwad i swarów, w których jednak zawsze górą był Wojtek, mądrala i filozof. Mimo to młodszy Władek nie uznawał tej braterskiej powagi, sam uważając się za autorytet, szczególnie w sprawach wojskowych, gdyż jako jedyny z rodu osiągnął sukcesy na niwie Marsa. Nosił też na pamiątkę odznakę strzelca wyborowego i gdy przyszło do rozpraw o przewagach militarnych nawet sam Wojtek, rad nierad, musiał pogodzić się z jego wyższością.
Najmłodszy z tej trójki, Szymek, nie mógł pochwalić się takimi osiągnięciami życiowymi jak jego starsi bracia, zapisał się za to w wioskowej historii jako największy oryginał, w czym przyćmił zdecydowanie wszystkich swych krewniaków. Jemu i jego wyczynom tedy poświęcam najwięcej miejsca.
W przeciwieństwie do pozostałych młodych Komanów, odznaczał się on pogodną wesołością i rzekłbym nawet swoistym romantyzmem, okraszonym sielankowymi przyśpiewkami o doli swej wieśniaczej, poszumie wierzb rosnących na ich Komanim brzegu i plusku szemrzącej opodal rzeczki.
Tenże Szymek na przykład, długo potrafił się zachwycać darem bożym, jaki wydała nasza matka ziemia. Bywało, że gdy przechodził dróżką „wpodle” ziemniaków (tą samą, którą chadzał jego bogobojny rodziciel), spozierał w niebo, po którym żeglowały strzępiaste chmurki, po czym kierował pieściwe spojrzenie do czapki, gdzie spoczywał spory glon czarnego, razowego chleba. Wyjmował go, uśmiechał się do swego bogactwa i urwawszy nabożnie kawałek, chował go na powrót. Taki był Szymek - prosty, skromny, lecz jakże umiejący wydobyć piękno ze swojego, nielekkiego przecież, życia.
Do kobiet odnosił się z rezerwą i trzymał się na dystans, uważając (nie bez racji zresztą), że mogą go przywieść do grzechu. Pewnego dnia, gdy odbywała się potańcówka w karczmie, Szymek przyglądał się z zaciekawieniem, ale i z godnością, pląsającym parom. Kiedy jedna z rozochoconych tanecznic dla żartu pociągnęła go za rękę, zapraszając w ten sposób do wspólnej zabawy, chłopak począł się stanowczo opierać, wreszcie wyrwał się jej z oburzeniem, podkreślając swą dezaprobatę słowami:
- Ale kułwa zazałto!(Szymek nie wymawiał „r”).
O ile z natury był człowiekiem gołębiego serca i za kilka papierosówlub miskę strawy (byle sporą) mógł narąbać drew czy nanosić wody z rzeki, o tyle - zwłaszcza, gdy wąs zaczął mu się sypać - nie znosił tyranii ojca. Pewnego dnia stary Koman musiał mu zdrowo zaleźć za skórę, bo Szymek doprowadzony do furii wytrzaskał szyby w oknach, czym wprawił wszystkich w osłupienie. Badania lekarskie dowiodły, że nie jest niebezpieczny dla otoczenia, jedynie w przystępie gniewu może okazać się groźny.
Po tym wyczynie zaczęto patrzeć na Szymka z podziwem i, rzec by można, z pewnym respektem. On zaś, byle tylko mógł się najeść się do syta (zacierek [19] lub ziemniaków) i od czasu do czasu uśmiechnąć do pajdy razowca w swej czapczynie, stawał się znów łagodny, kochający świat i przyrodę.
Chętnie zaglądał do sąsiadów na pogawędki. I chociaż, jako się rzekło, nie mógł się równać ze starszymi braćmi, to kiedy rozmowa schodziła na tematy polityczne (co bywa ulubionym zajęciem naszych rodaków), Szymek nie tylko zabierał głos w dyskusji, ba! starał się podsuwać nowatorskie zgoła rozwiązania spraw wagi państwowej, o czym się jeszcze przekonamy.
W przypadkach, kiedy dochodziło do sąsiedzkich rękoczynów, dla mnie i moich rówieśników najciekawsze było jedno: kto komu dołoży. Sporo emocji na przykład budziło pytanie, kto tym razem będzie górą: kulawy i kłótliwy Luzarowski czy też mrukliwy mąż ciotki Matyldy, a nasz wujek, Franek Zajger? Choć może i niektórzy chcieliby inaczej, rzecz jasna z utarczek tych zawsze wychodził zwycięsko ten ostatni, który będąc wysokim i silnym chłopiskiem, nie dawał żadnych szans chuderlawemu kuternodze.
Pewnego razu Luzarowski, odkrywszy, iż zły sąsiad wypasa mu trawę koło stodoły i zaorywuje miedzę, zaczął napastować Zajgra i, podskakując zapalczywie na zdrowej nodze, wygrażał, że wybije mu zęby. Zrazu rozzłoszczony dryblas tylko opędzał się od niego, niczym od uprzykrzonej muchy, na nic się to jednak zdało, bowiem rozzuchwalony „Luzar” jął coraz agresywniej skakać tamtemu do oczu i wymachiwać rękami.
Rzecz działa się nad urwiskiem, przy stromym brzegu Choczenki i wkrótce, jak zwykle w takich przypadkach, ściągnęła grupkę gapiów, wśród której pierwsze miejsca zajęły takie urwipołcie jak my. Rozległy się żarty i śmiechy, bo i widok był zgoła komiczny: kurduplowaty [20] kulas miotał się przed dwumetrowym osiłkiem, niczym ratlerek przed bernardynem. Niektórzy jednak zaczęli podkpiwać z milkliwego drągala i zachęcać Luzarowskiego, by mu wlał. Aliści w pewnej chwili miara cierpliwości „kitu od Woźniaczku” – jak Zajgra, jako zięcia Woźniaków, nazywał mieszkający opodal Jurkosz Korzenny – się przebrała. Porwał rozemocjonowanego antagonistę za barchatki [21] i bez specjalnego wysiłku rzucił jak workiem pod brzeg.
Niefortunny napastnik przekoziołkował po pochyłości na łeb, na szyję i nie oparł się aż w zaroślach nadbrzeżnych. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział co się z nim stało; kiedy wreszcie oprzytomniał, skonstatował z przerażeniem, że brak mu protezy. Łażąc na czworakach i zionąc wymyślnymi obelgami, kaleka zaczął szukać brakującej nogi, co mu się po dłuższej chwili udało. W poczuciu sromotnej klęski wygramolił się wreszcie na górę i wśród śmiechów gawiedzi chyłkiem pokuśtykał do domu. Będąc już w drzwiach rzucił jeszcze parę przekleństw pod adresem Zajgra i pogroził mu pięścią. Od tego momentu jednak trzymał się z dala od swego pogromcy. Wolał z bezpiecznej odległości toczyć pojedynki słowne – przynajmniej w nich miał nad tamtym przewagę.
Zwyczajem od dawna przyjętym i w Choczni kultywowanym było chodzenie po wsi, od domu do domu, ludzi chorych, ułomnych i kalek, nie mających środków do życia ani dachu nad głową. Jako, że podówczas nie istniała taka zdobycz socjalna, jaką jest renta inwalidzka, nieszczęśliwcy ci mogli się tylko odwołać ad misericordiam [22] swych bliźnich. Niepisaną zaś powinnością społeczności wioskowej było udzielanie im wsparcia, na miarę swych (skromnych zazwyczaj) możliwości.
Zapamiętałem jedną taką osobę, o imieniu Walerka. Była chorą nerwowo kobietą, co w konfliktowych sytuacjach lub sporach (o co zresztą nie było trudno) objawiało się wzmożoną agresywnością czy zgoła napadami szału.
Tłem jej choroby była zawiedziona miłość. Znalazło to zresztą wyraz w jej dewiacjach psychicznych, towarzyszących tej problematyce. A ponieważ nieszczęście ludzkie często bywa pożywką dla kpin i naigrawań - urządzano kosztem biedaczki różne żarty i kawały, których finał bywał nader żałosny.
Zdarzyło się to wtedy, gdy była ona „na utrzymaniu” u Fajfrów. Mój najmłodszy stryj, Janek Woźniak, był (notabene wzorem starszych braci) kawalarzem co się zowie, uwielbiającym wręcz płatać psie figle. Dobranego kompana do takich psikusów znalazł był w osobie Tadka Fajfra; jako obiekt swych żartów obaj dowcipnisie obrali sobie właśnie nieszczęsną Walerkę.
Wykorzystując nieobecność Fajfrów-rodziców zaczęli się do niej zalecać i prawić komplementy, chwaląc jej urodę oraz wdzięki. Bestie tak przekonywująco przewracali oczami, wzdychali i zapewniali o swym uczuciu, że zdumiona Walerka z czasem sama święcie uwierzyła, iż jest przedmiotem ich adoracji. Była uszczęśliwiona: krygowała się i wdzięczyła, zapominając o bożym świecie. Wówczas dwójka epuzerów [23] twardo postawiła sprawę: pani ich serc musi wybrać jednego z nich. Nieoczekiwany embarras de richesse [24] wprawił starą pannę w nie lada zakłopotanie - zupełnie nie wiedziała co zrobić. Widząc to jeden z „zalotników” posunął się w tej tragifarsie tak dalece, że ją pocałował i poprosił o rękę. Roztkliwiona Walerka, przejęta i zauroczona romantyczną sceną, zgodziła się od razu. Zaraz jednak jęła się frasować o suknię ślubną i welon - przecież nie mogła iść do ślubu w swym starym ubraniu. Ale i na to znalazła się szybko rada: zmyślny Tadek wyszukał w szafie znoszoną suknię matki, z białej firanki zaimprowizował coś, co przy sporej dozie dobrej woli mogło udawać welon, i w ten oto sposób przystroił pannę młodą do ceremonii.
Na to weszła niespodzianie Fajferka. Ujrzawszy co się wyrabia, rozsierdziła się srodze i nasobaczyła [25] całemu towarzystwu od ostatnich, przy czym najwięcej oberwało się Bogu ducha winnej Walerce. Widząc, że sytuacja staje się kryminogenna [26], dwa lekkoduchy przezornie dały nogę, a niedoszła oblubienica dostała zupełnego fioła i z furią zaczęła tłuc wszystko, co jej w rękę wpadło. Nikt nie mógł jej ujarzmić - darła się wniebogłosy i siała spustoszenie wokół siebie. Wreszcie ktoś skoczył po Franka Dąbrowskiego, znanego osiłka w okolicy. Dopiero on (acz z wielkim trudem) zdołał unieszkodliwić nieszczęsną amantkę. Ponieważ w przystępie szału wrzeszczała nadal - zagrożono jej, że przyprowadzą księdza. Usłyszawszy to, Walerka zakrzyczała przeraźliwie:
- Nie boje sie księdza! Nie boje sie Dąbrowskiego!!!
Od tego czasu, jeżeli ktoś chciał zadokumentować swą odwagę, powtarzał to Walerczyne wyznanie, które i dziś przytaczane jest w podobnych okolicznościach.





[1] Franciszek Józef I (1830-1916), cesarz austriacki od 1848, syn arcyksięcia Franciszka Karola i księżniczki Zofii z Wittelsbachów. Gruntownie wykształcony, uzdolniony filologicznie. 2 XII 1848 w Ołomuńcu objął rządy w monarchii. Stłumił rewolucję w Austrii w 1848 i powstanie węgierskie w 1849. W wyniku klęski w wojnie z Piemontem i Francją w 1859 wydał w roku następnym tzw. dyplom październikowy, a w 1861 patent lutowy. Akty te skierowały państwo na drogę reform. Utworzony został parlament, tzw. Rada Państwa, a krajom Korony nadano autonomię. W 1867 powołano monarchię dualistyczną Austro-Węgry, a Franciszek Józef I został królem Węgier. Wziął udział w zjeździe berlińskim (1872) w stulecie I rozbioru Polski. W 1906 przeprowadził zmianę ordynacji wyborczej, w oparciu o którą w następnym roku odbyły się wybory powszechne. Zmarł 21 XI 1916 w Wiedniu. Z przekonania konserwatysta i autokrata, głęboko wierzył w wyjątkową dziejową rolę Habsburgów i boskie pochodzenie władzy cesarskiej. Nierozwiązane za jego panowania sprawy wewnętrzne doprowadziły do upadku Austro-Węgier wkrótce po jego śmierci. Charakterystyczną ozdobą twarzy Franciszka Józefa były sumiaste, podkręcane do góry wąsy oraz bokobrody.
[2] niksfajn (jid. z niem. nichts fein) - nic dobrego.
[3] eksperiencja (z łac.) - doświadczenie, znajomość rzeczy, biegłość w czymś.
[4] ingrediencje (z łac.) - składniki mieszaniny; domieszki.
[5] verba veritatis (łac.) - słowa prawdy.
[6] prekursor (z łac.) - człowiek, który w jakiejś dziedzinie wyprzedza innych, zapowiada nowy kierunek, okres itp., wnosi nowe wartości; poprzednik, zwiastun.
[7] dytki, dydki, dutki (region. z niem. düttchen – szeląg, grosz) – żart. pieniądze.
[8] sygnaturka (z łac.) - mały dzwon kościelny umieszczony zwykle w wieżyczce nad prezbiterium.
[9] śpocek (region.)- pół kwaterki wódki
[10] kumoska (właśc. kumoszka) – tu: sąsiadka
[11] pierwsze, drugie, trzecie pianie kogutów – północ, brzask, świt.
[12] ożarty, łożarty (region.) – pijany, nietrzeźwy.
[13] stentorowy głos (od imienia Stentor - herold z „Iliady”, słynny z potężnego głosu) - głos bardzo silny, donośny.
[14] argusowe oczy (Argus - w mit. gr. stuoki, wiecznie czuwający potwór)– czujny, podejrzliwy wzrok, przed którym nic się nie ukryje.
[15] malum neccesarium (łac.) – zło konieczne.
[16] skonfundować (z łac.) – wprawić kogoś w konfuzję, zakłopotanie, zbić z tropu, zawstydzić, speszyć.
[17] ciutrok (region.) – kiepski fachowiec, fuszer, partacz.
[18] supremacja (z łac.) – tu: wyższość, przewaga, dominowanie nad kimś.
[19] zacierki - potrawa z drobnych klusek gotowanych na mleku albo na wodzie.
[20] kurduplowaty (im. od rzecz. kurdupel – z fr. coeur de peuple, dosł.: serce ludu; przydomek nadany Napoleonowi) – pog. człowiek niski, niepokaźny.
[21] za barchatki (region. barchet – barchan, gruba flanela) – pot. za wszarz, za kołnierz.
[22] ad misericordiam (łac.) - do miłosierdzia.
[23] epuzer (z fr.) - kandydat do małżeństwa; konkurent.
[24] embarras de richesse (fr.) - kłopotybogactwa.
[25] nasobaczyć (z ros.) - ordynarnie komuś nawymyślać.
[26] kryminogenny (z łac.+ gr.) - będący przyczyną przestępstwa, rodzący przestępstwo.

piątek, 25 sierpnia 2017

Czterdziesty czwarty część II - wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Lato miało się ku końcowi. Nadszedł dzień 13 września [1]. Pamiętam ten uroczy, letni poranek. Słoneczne promienie odbijały się złotym blaskiem od okien, spoza których wraz z innym ozdrowieńcem oglądaliśmy ten - bądź co bądź piękny dla nas świat. Od drzew i kwiatów z pobliskich ogrodów wionęły upajające zapachy, z oddali dolatywał nawet różnorodny świergot ptasi. Było cicho i spokojnie. W powietrzu jednak wisiało coś nieokreślonego, coś nieuchwytnego, czego nie da się opisać. Ta cisza wróżyła coś niedobrego...
Jakby na potwierdzenie tych słów nagle zawyły syreny alarmowe. Niedawną ciszę rozdarły wrzaski i okrzyki:
- Alle zum Schutzraum!!! [2]
Pobiegliśmy wszyscy do schronu w pobliskim szpitalu. Prawa strona pomieszczenia przeznaczona była dla chorych z oddziału zakaźnego i tam też skierowały nas siostry zakonne. Wyczerpany przebytą drogą i zupełnie oszołomiony sytuacją przycupnąłem gdzieś w pośrodku i zamknąwszy oczy z rezygnacją poddałem się losowi. Z odrętwienia wyrwał mnie pewien Czech, towarzysz niedoli, który ciągnąc mnie za rękę tłumaczył, że podczas nalotu nie można przebywać w środku, bo jak rąbnie bomba, to lepiej siedzieć przy ścianie. Bezwolnie pozwoliłem się tam zaprowadzić i razem już czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Po pewnym czasie rozległ się pomruk silników samolotowych i dudnienie niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nic jednak nie wskazywało na tragedię, która miała za chwilę się rozegrać. Wtem rozległa się seria silnych detonacji, aż ziemia w schronie zafalowała. Opiekująca się nami zakonnica przeżegnała wszystkich; podczas jej błagalnej modlitwy dał się słyszeć potężniejący wizg [3] spadającej bomby. Ogromne, okute drzwi zaczęły dygotać jak liść na wietrze, powietrzem wstrząsnął nagle straszliwy huk eksplozji, zakołysały się ściany, posypały się cegły, belki i część szpitala zawaliła się jak domek z kart. Na chwilę straciliśmy przytomność...
Kiedyśmy ją odzyskali, ujrzeliśmy się pod ścianami budynku, wśród opadającego pyłu, szczątków belek i gruzu cegieł. Tu i ówdzie rozlegały się jęki i wołania o pomoc. Prawa strona szpitala nie została zburzona, chociaż środek pomieszczenia - tam, gdzie pierwotnie miałem zamiar pozostać - był zasypany resztkami stropu. Tak więc bezimiennemu Czechowi zawdzięczam, że wyniosłem całą głowę z niebezpieczeństwa.
Nadzwyczajne szczęście miał też polski lekarz dyżurny - w momencie uderzenia bomby znajdował się na strychu po prawej stronie budynku i to tylko go ocaliło. Był cokolwiek potłuczony i pokaleczony, ale żyw i cały; zaraz też zaczął organizować akcję ratunkową dla poszkodowanych. Najpierw trzeba było wybić dziurę w murze, aby wydostać uwięzionych wewnątrz rannych i chorych, potem dopiero udzielić im pomocy.
Po wyjściu ze schronu-pułapki szybko przyszedłem do siebie i skierowałem swe kroki w kierunku naszych baraków. Jak się okazało, już pierwsze bomby zmiotły je z powierzchni ziemi. Spoglądałem na ten smutny widok i nagle pewien szczegół przykuł moją uwagę. Przyjrzałem się bliżej - ależ tak! Wśród gruzów i rumowiska dostrzegłem swoją własną kurtkę, a pod nią - cudem chyba ocalałą - mą ukochaną książkę „Ogniem i mieczem”. Takie nadzwyczajne przypadki nieczęsto się zdarzają: nie dość, że właściciel wyszedł cało z opresji, to jeszcze i książkę (że o kurtce nie wspomnę) zastał nienaruszoną. Zapewne sam Zagłoba, jako że „był mądrych sentencyj pełen”, skwitowałby to zdarzenie słowami: mors certa, hora incerta [4].
Po zakończeniu akcji ratunkowej okazało się, że w wyniku eksplozji dużej, tonowej bomby i zawalenia się szpitala i schronu śmierć pod gruzami znalazło kilkudziesięciu ludzi. W tej sytuacji część chorych (w tej liczbie znalazłem się i ja) wywieziono do Chrzanowa. Odetchnęliśmy z ulgą, mieliśmy bowiem nadzieję, że tam nie będzie nalotów. Niestety, przyszłość pokazała, że byliśmy w błędzie.
Na razie jednakowoż cieszyliśmy się, że żyjemy i choć powoli, ale wracamy do zdrowia. Z przyjemnością stwierdziłem, iż lekarze i pielęgniarki byli bez zarzutu. Na naszym oddziale zakaźnym tak zwany średni personel medyczny składał się z samych Ukraińców - kolaborantów [5], łaskawie widzianych przez Niemców. O ile zatem swe obowiązki spełniali dobrze, nie darzyli wcale Polaków sentymentem.
Niedługo po przyjeździe do Chrzanowa spotkała mnie bardzo miła niespodzianka: zaniepokojone o mój los przyjechały w odwiedziny Mama i Basia. Ponieważ byłem już ozdrowieńcem, nie było niebezpieczeństwa zarażenia – mogliśmy choć przez parę godzin porozmawiać i nacieszyć się sobą.
Pewnego dnia zdarzyła się zabawna historia. Jeden z pielęgniarzy, Iwan, kazał mi iść do łazienki i się wykąpać. Łazienka tam była jedna, wchodzę więc i cóż widzę: siostra Tamara akurat zażywa kąpieli w wannie. Narobiła wrzasku - skonsternowany wyszedłem pośpiesznie, a tu Iwan spotyka mnie na korytarzu i śmieje się na cały głos:
- Ty chadił Tańku podsmotrywać, a? [6]
Okazało się, że w ten sposób podpuszczał także innych chłopaków. A siostra Tamara wzięła pełny rewanż: zebrała nas wszystkich w łazience, kazała się rozebrać, wzięła się pod boki i powiedziała:
- Wy mene podsmotrywali, tak teper ja na was posmotriu! [7] - śmiechów i żartów na ten temat było wtedy co niemiara.
Ale nie zawsze było tak wesoło w Chrzanowie. Przeżyliśmy kilka szarpiących nerwy nalotów alianckich, których celem była pobliska fabryka lokomotyw. Ten zamiar się co prawda nie powiódł, natomiast niedaleka rafineria w Trzebini została doszczętnie rozbita [8].
Czas wciąż płynął, urozmaicany rozmaitymi wieściami o zbliżającej się wolności, której wyczuwalne tchnienie przywiewał październikowy wiatr. Żyło się jak w gorączce - radość i nadzieja przeplatały się ze smutkiem i niepewnością. Wtedy szukałem samotności, aby móc porozmawiać sam ze sobą. Stary ogród przylegający do baraków szpitalnych był moim ulubionym miejscem, gdzie mogłem korzystać ze swoistego splendid isolation [9]. Wtedy przychodził czas rozmyślań i refleksji o tragediach ludzkich, męce dnia powszedniego i o tym nieznanym, co ma nastąpić. Jesienne słońce prześwitywało przez liście, barwiąc je złotem i purpurą, a chłodny wiatr poruszał gałęziami; odczuwało się jakiś smutny nastrój, wypełniający serce i myśli. W świadomości mej tkwiło przeświadczenie, że szczęśliwym trafem zostałem uratowany z tej zbiorowej mogiły, że Opatrzność czuwała nade mną. Czy tak miało być nadal, o tym miała zadecydować niedaleka przyszłość.
W połowie listopada wreszcie zostałem wypisany ze szpitala. Parę najbliższych dni spędziłem w Choczni, we wspominanej starej chacie koło Dąbrowskich.Witano mnie bardzo serdecznie; co prawda z grubsza moi najbliżsi wiedzieli co się ze mną działo, ale ciekawi byli szczegółów. Musiałem wszystko dokładnie opowiedzieć, a słuchano mnie z zapartym tchem...
Miłe chwile wśród swoich minęły - trzeba było wracać do Oświęcimia, a tam już od dawna było niespokojnie. Prawie codziennie ogłaszano alarmy przeciwlotnicze, zarówno w ciągu dnia jak i w nocy. Kiedy rozlegało się wycie syren, tysiące ludzi wybiegało w popłochu nad Wisłę i przypadało do skarpy rzecznej; poprzez łomotanie własnych serc słychać było niski warkot przelatujących samolotów i ogłuszający huk spadających bomb. Leżałem plackiem wraz z innymi i czułem drżenie całego ciała. Naraz ręka leżącego obok współtowarzysza niedoli wyciągnęła się w przyjacielskim geście i jakby z oddali doleciały uspokajające słowa:
- Niczewo, tawariszcz - zakuri! Niczewo, wsio budiet charaszo! [10]
Kiedy się wciągnęło w płuca kilka haustów zatykającego oddech dymu, przychodziło uspokojenie, a widmo śmierci odsuwało się wraz z oddalającymi się samolotami...
Był dzień 18 grudnia [11]. Pamiętam to jak dziś - było to późnym wieczorem - wyszedłem z baraku do łaźni i zobaczyłem nad naszym lagrem płonącą „choinkę” - flarę płynącą w powietrzu i mieniącą się barwami różnokolorowych światełek. Cały lager był tak oświetlony, że można było znaleźć przysłowiową szpilkę. Alarmu nie było, jednak wysoko w górze dał się słyszeć warkot przelatującego samolotu. Niektórzy z kolegów widząc to żartowali, że to nocne ćwiczenia samolotów niemieckich. Uznałem to za oczywisty nonsens, dopatrując się w tym wszystkim czegoś bardzo niedobrego.
Po chwili niebo rozbłysło i jakby setka gromów naraz uderzyła o ziemię. Baraki poczęły się chwiać i trzeszczeć niczym małe pudełka, a ludzie w panicznym strachu jęli wypadać na zewnątrz. Jak olbrzymi zbiornik wody, który przerwie opasujące go wały, tak ta fala ludzka ruszyła niepowstrzymanym pędem drogą ku Wiśle. Nalot zastał niektórych we śnie - wyskakiwali z baraków w bieliźnie bądź wpół ubrani i biegli, przewracali się w śniegu, podnosili się i uciekali dalej, ile tchu w piersiach. Nad tym mrowiem unosił się ryk bombowców, łoskot niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i detonacja eksplodujących bomb.
Ludzie, niczym spłoszone ptaki, wszędzie szukali schronienia. Grupka, w której znalazłem się i ja dotarła do potężnej pogłębiarki zwanej bagrem; nie zwlekając wśliznęliśmy się pod nią. Słyszeliśmy jak o dach bagra raz po raz uderzały odłamki pocisków artyleryjskich; przypominało to częste, acz nieregularne bicie w bęben. Przymusowy pobyt na mrozie w tej żelaznej klatce trwał do czwartej nad ranem - do momentu odwołania alarmu. Całkiem skostniali wróciliśmy do lagru albo raczej do tego, co z niego zostało. Bilans „nocnej wycieczki” był bowiem tragiczny: wielu ludzi zamarzło na śmierć, jeszcze więcej było zabitych i rannych. Wszystkim tym, którzy szczęśliwie przetrwali koszmar wojny ta noc grozy pozostała z pewnością głęboko w pamięci.
Żyliśmy w tych dniach w ciągłej trwodze i niepokoju - na pograniczu życia i śmierci. Ludzie mniej odporni psychicznie załamywali się - tracili wiarę w przetrwanie, ci znów, którzy potrafili wykrzesać w sobie iskierkę nadziei i optymizmu zdobywali się na to, by śmiać się wesoło i swą wesołością podtrzymywali na duchu innych. Trzeba się było zaprzeć w sobie, kiedy czarne myśli chciały odebrać resztę chęci do naszego i tak nader smutnego życia. Ja szukałem takiego wsparcia u mego przyjaciela, Karola.
Przychodziłem do niego skołatany i przygnębiony; on wesoły i pogodny, jak zawsze śmiejąc się, opowiada kawały i zaraża humorem innych - jak gdyby nalot, który być może wkrótce się rozpocznie, nie miał dla nas większego znaczenia. Po chwili wszyscy byliśmy weseli i roześmiani, jakby syreny za chwilę miały nam zagrać do tańca - zapominamy o ponurym memento mori [12], brzmiącym w ich złowróżbnym głosie.
Jeszcze wtedy nie pojmowałem tego, że umiejętność panowania nad sobą wyzwala w człowieku moc przetrwania i zwalczenia swoich słabości. Hart ducha w połowie przybliża do osiągnięcia celu w życiu. Ileż to razy miałem możliwość przekonania się, że na tej właśnie filozofii opiera się szekspirowska maksyma: „być albo nie być”…
Od pewnego czasu pozwolono nam jeździć do domu w co drugą niedzielę. Oczywiście, korzystałem z tego skwapliwie, ale musiałem koniecznie pamiętać o tym, by przywieźć dla Władzia i Kazi sztuczny miodek, co dla obojga stanowiło nadzwyczajny specjał. Kupując go, zawsze przypominałem sobie nie tak dawną zabawną przygodę z Jędrkiem i plebańskimi pszczołami.
Tak upływał dzień za dniem w dramacie wojny i okupacji. Kończył się rok 1944; po szarugach jesiennych nastała mroźna zima, zwiastująca pośpiesznie nadchodzący przełom. Nadeszły święta Bożego Narodzenia, które pozwolono mi spędzić wśród najbliższych. Były to pierwsze święta (nie licząc wielkanocnych) bez naszego drogiego Ojca, więc nie obyło się bez łez. Puste krzesło wraz z nakryciem do stołu przypominało nam tę bolesną prawdę.
Wieczór wigilijny spędziliśmy razem z wujciem Józkiem i wujciem Władkiem Bandołami w bardzo miłej, prawdziwie rodzinnej atmosferze. Odwiedził nas także, mieszkający wówczas u Bargla, wujciu Jasiek z rodziną. W blasku jarzącej się świeczkami choinki łamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie wszyscy życzenia, aby jak najszybciej zakończyła się ta okrutna wojna. Tkwiło w nas głębokie przeświadczenie, że to ostatnie święta w hitlerowskiej niewoli. A na razie cieszyliśmy się chwilą - śpiewaliśmy w radosnym uniesieniu kolędy i wspominaliśmy dawne lata. Mama podawała nam na stół potrawy (które udało się jej przygotować) i radosnym wzrokiem ogarniała nasze grono. Pamiętam, że była nawet ulubiona przez nas kukiełka, tyle, że bez miodu.
Po kolędach, jak każe tradycja, śpiewaliśmy kantycki, do których obydwaj z wujciem Józkiem układaliśmy zabawne teksty. Zapamiętałem nawet jedną z nich:

Raz Maciek na święta wypił flaszkę całą,
Poszedł doić kozę, bo pić mu się chciało;
Wziął kozę za wymię, wsadził se do gęby,
A koza fiknęła, wybiła mu zęby.

Na Nowy Rok przyjechała niespodziewanie do nas Terenia. Radości było co niemiara - opowiadała co słychać u dziadków i chciwie słuchała tego wszystkiego co zdarzyło się u nas. Spotkała się również ze swym bratem - wujciem Józkiem, bo też dawno się nie widzieli ze sobą. Ale po kilku dniach musiała wrócić na daleką Lubelszczyznę, gdyż jeszcze u nas nie nadszedł dzień wolności.
Tymczasem ostatnie tygodnie niewoli przepełniły nam serca smutkiem i przyniosły ze sobą nowe cierpienia i śmierć. Oto w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia [13] zbombardowano Westlager, a nalot zupełnie zaskoczył będących w barakach ludzi. Zginęli wówczas Anglicy, Francuzi, Włosi - znów polała się obficie krew niewinnych ludzi. Taki sam los spotkał żołnierzy angielskich widzących rychłe wybawienie w nadlatujących eskadrach samolotów. A Niemcy, dla których były przeznaczone owe śmiercionośne bomby (chodziło o Lager I), pozostali żywi i cali, kpiąc sobie z przekory losu, który gdzie indziej zebrał swoje straszne żniwo.
Ale niedługo już miała trwać krzyżacka buta i poczucie bezkarności dokonywanych zbrodni. Wiatry ze wschodu przynosiły powiew nadchodzącej nieuchronnie klęski tysiącletniej Rzeszy hitlerowskiej.
Grom uderzył z początkiem 1945 roku: 12 stycznia wojska radzieckie ruszyły znad linii Wisły. Wystarczyły zaledwie dwa tygodnie, aby front oparł się o Skawę. Pogłoski o zbliżającej się ofensywie były alarmujące. Głuche odgłosy kanonady artyleryjskiej stanowiły zwiastun nadchodzącej burzy. Niemcom zaczynał się palić grunt pod nogami - radzieckie kleszcze frontu zaciskały się coraz bardziej. Hitlerowcy jęli spiesznie zacierać ślady swej zbrodniczej działalności oraz niszczyć najważniejsze urządzenia w zakładach w Oświęcimiu. Był już wielki czas uciekać z tego obozu śmierci, gdzie los nasz był tak niepewny.
Na niebie pojawiały się wieczorami czerwone łuny - znak, że front, a wraz z nim wyzwolenie były już niedaleko. SS-mani otoczyli kordonem tereny Oświęcimia - wpaść w ich łapy oznaczało koniec - popędziliby nas do Rzeszy [14]. Umówiliśmy się z Karolem i działając według obmyślonego planu, udało nam się sprytnie wymknąć z ich pułapki.
Do Zatora szliśmy pieszo, bo pociągi na tej trasie nie kursowały - tory były zbombardowane. Z Zatora do Wadowic jechaliśmy pociągiem, lecz podróż ta trwała całą noc, ze względu na ciągłe naloty. Dopiero rano dotarliśmy do Wadowic, a stamtąd już bez przeszkód pomaszerowaliśmy do Choczni.
W domu wszyscy się zdumieli i ucieszyli zarazem na mój widok - jak zawsze musiałem im wszystko dokumentnie opowiedzieć. Nakarmiony i szczęśliwy, że koszmar Oświęcimia nareszcie przestał dla mnie istnieć, położyłem się spać. Gdy się obudziłem był już wieczór - przespałem cały dzień. Rano skoczyłem do Janoszków; jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że Karol pojechał na rowerze do... Oświęcimia. Zawsze miałem go za ryzykanta wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, ale tym razem chyba przesadził. Najlepiej zilustruje to sentencja: fortuna favetfortibus [15]...
Styczeń tej pamiętnej zimy był śnieżny, mroźny i siarczysty. Szosą jechały samochody i toczyły się chłopskie furmanki, wszystkie pełne rannych Niemców. Od czasu do czasu maszerowały grupki wynędzniałych żołnierzy - krok ich był powolny i ociężały, głowy i ręce nierzadko owinięte bandażami. To już nie byli owi zdobywcy Europy, którzy z butnymi minami na cały głos śpiewali: Heute gehört uns Deutschland und morgen die ganze Welt! [16] -teraz była to jedynie czereda wystraszonych żołdaków, którzy chętnie zdjęliby mundur i oddali wraz z karabinem za jakieś cywilne łachy, które stanowiły dla nich ostatnią deskę ratunku.
Któregoś dnia wybrałem się ze swym kolegą, Władkiem Wójcikiem, do Wadowic. W mieście słychać było coraz wyraźniejsze odgłosy zbliżającego się frontu. I wtedy właśnie przyszwendał się do nas pewien niemiecki feldfebel [17]. Był prawdopodobnie z pochodzenia Czechem, bowiem mówił do nas łamaną czeszczyzną, a już w sposób szczególny upodobał sobie mnie. Ciągnął mnie do koszar, obiecując dużo jedzenia, koniak i „wiele innych dobrych rzeczy”. Tak mnie bajerował, że może bym się i zgodził, gdyby nie stanowcze veto Władka. W pewnym momencie odciągnął mnie na bok i nuż mnie strofować:
- Czyś ty zwariował? W żadnym wypadku nie możesz tam pójść! Przecież on potrzebuje twojego ubrania! Skąd wiesz, że cię gdzieś w kącie nie rąbnie w łeb albo nie zastrzeli? Co, życie ci niemiłe? - po czym odważnie naskoczył na feldfebla, żeby się od nas natychmiast odczepił, bo my nigdzie z nim nie pójdziemy. Pociągnął mnie za rękę i czym prędzej daliśmy nogę.
Muszę stwierdzić, że wdzięczny byłem Władkowi za tę stanowczą interwencję, bo kto wie, czy nie uratował mi wtedy życia.
Nadchodził kres niezwyciężonego niemieckiego Wehrmachtu. Nie mogły uratować niemieckiej armii przed upadkiem ciągnące na jej tyłach hordy różnych narodowości Azjatów [18], Ukraińców, Rumunów i własowców [19]. Charakterystyczną scenką była moja rozmowa z pewnym Ukraińcem, noszącym niemiecki mundur. Tenże właśnie wojak poufnym tonem powiedział mi, że Rosjanie mają stare karabiny na sznurkach, naboje noszą w kieszeniach, a na nogach zamiast butów mają dziurawe chodaki. Na to ja,również zniżając głos, spytałem:
- Jeżeli Rosjanie to banda takich dziadów, to dlaczego tacy potężni i dobrze uzbrojeni Niemcy uciekają przed nimi?
To pytanie bardzo go zdeprymowało, lecz po chwili odparł, że jest to konieczne, ponieważ w ten sposób wojska niemieckie oderwą się od nieprzyjaciela, wciągną go na teren Rzeszy, następnie otoczą i zniszczą. W taki oto sposób goebbelsowska propaganda podtrzymywała mit swej niezwyciężonej armii.
Osobny rozdział niemieckiego wojska stanowili Tatarzy. Ci skośnoocy mieszkańcy stepów, odziani w mundury z hakenkreuzem [20] na ramieniu stali się „podporą” hitlerowskiej armii. Pamiętam, jak przyszli do naszego domu - przynieśli pół wyłamanego płotu i kawał cuchnącego mięsa, które kazali ugotować. Po spożyciu posiłku wyciągnęli zielone płótno i sznury, po czym zaczęli się modlić do Allacha, zawodząc przy tym i kiwając się rytmicznie. Dopełniwszy swych obrzędów, sprokurowali sobie z machorki [21] i gazet grube jak palec skręty i oddali się przyjemności palenia. Całą izbę wypełnił gęsty, gryzący dym, ale oni nie zwracali na to uwagi. Z równą niefrasobliwością zresztą niedopałki porzucili w słomie, na której spali. Był to prawdziwy cud, że ten stary, słomianą strzechą kryty dom wtedy nie spłonął - może sprawiły to owe modlitwy do Allacha. A co do hitlerowców - nawet najpokorniejsze modły wszystkich Allachowych czcicieli nie były w stanie uratować ich od ostatecznej klęski.
Strzały, które odzywały się z bliskiej już linii frontu, było słychać coraz lepiej, co budziło w potomkach nogajców [22] narastającą trwogę. Mieli ku temu powody - wiedzieli bowiem dobrze, że w razie czego Ruscy zrobią im, jako zdrajcom, kęsim [23]. Stąd też uciekali, aż się za nimi kurzyło.




[1] 13 września 1944 r. zgrupowanie 96 bombowców B-24 Liberator przeprowadziło drugie bombardowanie terenu zakładów IG Farbenindustrie, które trwało 13 minut.
[2] Alle zum Schutzraum! (niem.) - Wszyscy do schronu!
[3] wizg (ros.) - wysoki, ostry, przenikliwy głos, dźwięk; gwizd, świst.
[4] mors certa, hora incerta (łac.) - śmierć pewna, ale jej godzina nieznana.
[5] kolaborant (z łac.) - ten, kto współpracuje z nie popieraną przez większość społeczeństwa władzą; obywatel kraju okupowanego współpracujący z władzami okupacyjnymi ze szkodą dla własnego kraju.
[6] Ty chadił Tańku podsmotrywać, a? (ukr.) - Chodziłeś Tańkę podglądać, co?
[7] Wy mene podsmotrywali... (ros.) - Wyście mnie podglądali, to teraz ja na was popatrzę!
[8] Bombardowanie rafinerii w Trzebini odbyło się 7 sierpnia 1944, w ramach operacji wahadłowej o kryptonimie „Frantic 5”. Przeprowadziły ją siły amerykańskiej 8 Armii Powietrznej, bazującej w Wielkiej Brytanii. 6 sierpnia 75 samolotów Boeing B-17 Flying Fortress w eskorcie 64 myśliwców P-51 Mustang wyruszyło z Anglii nad zakłady FockeWulfa w Rumii koło Gdyni, gdzie zrzuciły 103 tony bomb. Po misji Amerykanie lądowali w bazach udostępnionych przez ZSRR na terenie Ukrainy. Następnego dnia 60 Latających Fortec pod osłoną 36 Mustangów wystartowało z tych baz, unicestwiło rafinerię w Trzebini i powróciło na Ukrainę.
[9] splendid isolation (ang.) - doskonałe odosobnienie.
[10] Niczewo tawariszcz... (ros.) – To nic, towarzyszu - zapal! To nic - wszystko będzie dobrze!
[11] 18 grudnia 1944 grupa 49 bombowców B-17 i B-24 przeprowadziła trzecie bombardowanie terenu zakładów IG Farben.
[12] memento mori (łac. pamiętaj o śmierci) - przypomnienie, że nie można uniknąć śmierci: każdy w końcu umrze i nie można tego zmienić, ponieważ człowiek nie ma na to żadnego wpływu. Pozdrowienie „memento mori” używane jest przez wiele zgromadzeń zakonnych, przede wszystkim przez kamedułów, kartuzów i trapistów. Treść tej formuły stanowi argument przeciwko zbytnim dążeniom ku sprawom przyziemnym, które przemijają wraz ze śmiercią.
[13] 26 grudnia 1944 r. grupa 95 bombowców B-24 przeprowadziła czwarte i ostatnie bombardowanie zakładów IG Farben.
[14] 18 stycznia 1945 r. z Auschwitz III - Monowitz wyprowadzono wszystkich zdolnych do marszu w kolumnie ewakuacyjnej, konwojowanej przez silnie uzbrojonych esesmanów. Więźniowie szli pieszo, bez żywności, w czasie wielkich mrozów. Wielu z nich straciło życie podczas tej tragicznej „ewakuacji” nazywanej marszem śmierci. Esesmani nie nadążali zabijać więźniów, którzy z braku sił nie byli w stanie maszerować dalej. Poprowadzono ich do Gliwic, a następnie przewieziono koleją do obozów koncentracyjnych Buchenwald i Mauthausen.
[15] Fortuna favet fortibus (łac.) - los sprzyjasilnym.
[16] Heute gehört uns Deutschland… (niem.: dziś należą do nas Niemcy, a jutro cały świat) – początkowe słowa refrenu nazistowskiej pieśni „Es zittern die morschen Knochen” (niem.: Drżą gnijące kości).
[17] feldfebel (z niem. Feldwebel) - niemiecki podoficerski stopień wojskowy, odpowiednik polskiego sierżanta (wachmistrza).
[18] Legiony Wschodnie (niem. Ostlegionen) – ochotnicze kolaboracyjne formacje zbrojne złożone z żołnierzy z narodów nierosyjskich ZSRR pochodzących z Kaukazu i Azji Środkowej w niemieckiej armii podczas II wojny światowej.Formowanie Legionów Wschodnich rozpoczęło się już wiosną 1942. Odbywało się niemal równocześnie na obszarze Generalnym Gubernatorstwie (GG) i okupowanej Ukrainy. W GG w latach 1942-1943 (m.in. w Legionowie, Jabłonnej, Puławach i Jedlni) w ramach Legionów Wschodnich Niemcy sformowali 64 bataliony (w tym 21 turkmeńskich, 8 gruzińskich, 8 północnokaukaskich, 9 azerbejdżańskich, 8 armeńskich i 10 Tatarów nadwołżańskich).
[19] własowcy (od nazwiska Andriej Własow, generała-lejtnanta Armii Czerwonej) – potoczna nazwa żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej (Russkoj Oswoboditielnoj Armii, ROA) kolaboracyjnej formacji zbrojnej (złożonej głównie z Rosjan) w czasie II wojny światowej. Praktycznie ROA składała się z dwóch dywizji piechoty sformowanych we wrześniu 1944 z jeńców rosyjskich, po uzyskaniu zgody władz III Rzeszy.
[20] hakenkreuz (niem. krzyż z hakami) - godło państwa hitlerowskiego w postaci krzyża o ramionach załamanych w połowie pod kątem prostym; swastyka.
[21] machorka (ros.) – tytoń bakun, mocny tytoń gorszego gatunku.
[22] nogajcy (od nazwiska Nogaj – jeden z wybitnych wodzów Złotej Ordy) – Tatarzy z Ordy Nogajskiej, konfederacji plemion koczowniczych powstałej na Stepie Pontyjskim. W jej skład wchodziły terytoria pomiędzy Wołgą, Irtyszem, Morzem Kaspijskim i Morzem Aralskim. Orda Nogajska została utworzona przez Edygeja po uniezależnieniu się od Złotej Ordy około 1390 roku.
[23] kęsim (z tur.) – ucięcie głowy.