Pokazywanie postów oznaczonych etykietą robotnik przymusowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą robotnik przymusowy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 października 2021

Adam Wójcik- gogolinianin z wyboru Arbeitsamtu

 W grudniowym wydaniu miesięcznika "Panorama Ziemi Gogolińskiej" z 1996 roku ukazał się artykuł Krystiana Szafarczyka pod tytułem Gogolinianin z wyboru "Arbeitsamtu",1, w którym autor przedstawił ciekawe losy urodzonego w Choczni Adama Wójcika2, powojennego mieszkańca opolskiego Gogolina:

Kiedy wybuchła wojna Adam Wójcik miał 17 lat i ukończoną Szkołę Przemysłową w Wadowicach, gdzie zdobył zawód stolarza. Przed wrześniem '39 zdążył jeszcze zaliczyć pierwszy rok Przysposobienia Wojskowego, które szkoliło kadrę rezerwową dla wojska. Wybuch wojny zastał go w rodzinnej Choczni pod Wadowicami, gdzie rodzice gospodarzyli na 7 hektarach. Uciekając przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi trafił aż pod Wołyń, ale po dwóch miesiącach tułaczki powrócił do Wadowic. Ze wschodu do Polski wkroczyli Rosjanie, więc nie pozostawało nic innego, jak powrót w strony rodzinne, zajęte już po kampanii wrześniowej przez Niemców. Do 1941 roku imał się różnej roboty, a jak trzeba było to pracował także i dla Niemców, którzy zatrudnili go np. do prac remontowych w miejscowych koszarach. Potem Arbeitsamt skierował go do firmy budowlanej „Alfred Rapp”, przeprowadzającej remonty budynków po wysiedlonych na Lubelszczyznę Polakach. Otrzymywali je Niemcy przesiedleni tu z Ukrainy i Rumunii. Właściciel firmy pochodził z... Karłubca3, więc kiedy pan Adam otrzymał nakaz pracy przymusowej skierowano go, wraz z dwoma innymi mieszkańcami Wadowic, do Gogolina. Jego zatrudnił mistrz stolarski Konrad Matuszek, „przyzwoity stolarz” - jak jeszcze dziś mówi o dawnym swoim pracodawcy pan Adam. Pracował pan Adam u Matuszka do zakończenia działań wojennych. Był u niego czeladnikiem, a wraz z nim zatrudniał pan Matuszek także uczniów z Gogolina: Karola Waloszka, Antoniego Adamca, Piusa Skowronka... Wszyscy mówili po polsku, pan Matuszek też, chociaż oficjalnie było to zabronione. Warunki w stolarni były nie najgorsze. Miał swój kąt i zapewniony obiad. Otrzymywał też wynagrodzenie za swoją pracę (17 marek); nie było to dużo, ale jakoś tam musiało wystarczyć na wyżywienie i drobne wydatki. Otrzymywał też kartki żywnościowe. Racje były niewielkie, ale bywało, że miejscowy piekarz sprzedał chleb bez kartek a masarz kawałek pośledniejszej kiełbasy. Miał też możliwość korzystania z kart urlopowych. Po uzyskaniu zezwolenia przez niemiecką policję mógł odwiedzić rodzinę w Wadowicach. Była też w Gogolinie inna grupa Polaków; wszystkich obowiązywał nakaz noszenia na ubraniach litery „P”. Jej brak powodował narażenie się na sankcje policyjne. Nosiło się ją jednak często pod klapą. Sam zapłacił za to karę. Trzeba było więc wystrzegać się członków NSDAP (ale takich w Gogolinie było niewielu). Najgorzej wspomina kierownika szkoły, Rychtera, który zasłynął jako nadgorliwy nazista. Mimo, iż oficjalnie zabroniony był kontakt z Polakami, gogolinianie nie unikali ich i rozmawiali z nimi na ogół po polsku, co dla pana Adama i innych Polaków było wielką niespodzianką. Dla nich, pochodzących z Generalnej Guberni a przebywających tu przymusowo, Gogolin wcześniej jawił się jako typowe miasteczko niemieckie położone w Rzeszy, gdzie nikt nie potrafi porozumieć się po polsku i gdzie wszyscy są wrogo nastawieni do Polaków. Dopiero tutaj uczyli się historii tej ziemi. Dziś wspominając tamte okupacyjne czasy pan Adam z wielką życzliwością i sympatią opowiada o stosunku mieszkańców Gogolina do pracujących tu przymusowo Polaków. Nawet niektórzy niemieccy policjanci nie okazywali wrogości. Polakom też nie zabraniano spotykania się ze sobą; rozmawiali wtedy o pozostawionej rodzinie, o polityce, o toczącej się wojnie... Na niedzielne nabożeństwa chodzili do miejscowego kościoła (choć Polakom oficjalnie czynić tego nie było wolno). Msze odprawiane były po niemiecku, ale bywało, że śpiewano w kościele - zwłaszcza kolędy - także i po polsku. Kilkuletni pobyt w Gogolinie i praca u pana Matuszka sprawiły, że nawiązały się pomiędzy nimi stosunki wręcz koleżeńskie. Majster Matuszek swego pracownika traktował jak wszystkich pozostałych: liczyła się dobra robota, a jako iż pan Adam fachowcem był niezłym, podstaw do konfliktów nie było praktycznie żadnych. Wojna w Gogolinie nie miała dramatycznych wymiarów, toczyła się gdzieś daleko. Tu było spokojnie i względnie bezpiecznie. 

Dopiero wkrocze­nie wojsk sowieckich w styczniu '45 (pan Adam pamięta, że było to w nocy z niedzieli na poniedziałek) stało się poważnym dramatem dla mieszkańców Gogolina, których sowieci traktowali bez wyjątku jak Niemców. Pierwsi jednak czołgiści, jacy pojawili się na ulicach miasta, nie okazywali zbytniej agresji i w tych pierwszych dniach „wyzwolenia" obyło się bez dramatycznych ekscesów. Gorszy był „drugi rzut”: do dziś w pamięci wielu pozostali pijani sowieccy żołnierze, którzy gwałcili, rabowali, mordowali...Potem nastąpiły wywózki do Rosji. Taki los spotkał także stolarza Matuszka, który jakimś jednak cudem przeżył to zesłanie i powrócił do Gogolina. 

Adam Wójcik tego w Gogolinie już nie widział.  Na trzeci dzień po wkroczeniu Rosjan rozpoczął wędrówkę do rodzinnych Wadowic. Wcześniej zniszczył wszystkie dokumenty opatrzone hitlerowskimi godłami: - „Ruskie czytać nie umieli, ale niemieckie pieczęcie rozpoznawali. Nim takim wytłumaczysz co i jak, już cię brali za Niemca, a wtedy mogło być różnie”. Dziś panu Adamowi brakuje tych dokumentów, ale wtedy ich zniszczenie uznał za przejaw rozsądku i roztropności. Do rodzinnej Choczni szedł cały tydzień. Nie nacieszył się jednak zbyt długo odzyskaną swobodą i wolnością. Już po paru miesiącach otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. I właściwie to dla niego wojna zaczęła się po raz drugi. Służył bowiem w 53 Pułku Piechoty, który toczył krwawe boje z UPA. Wśród listów, jakie pisał z wojska, były i te adresowane do Gogolina. Do Konrada Matuszka, u którego w czasie wojny przymusowo pracował. Musiał więc zapisać się Matuszek w pamięci pana Adama z jak najlepszej strony.A potem, prawie bezpośrednio po powrocie do cywila, pojawił się pan Adam Wójcik w Gogolinie i przez półtora roku - już „dobrowolnie”- pracował właśnie u pana Matuszka. I w Gogolinie pozostał do dziś. Przywiózł też tutaj z dalekiego Pomorza żonę, z którą dochował się trójki dzieci (dwóch synów i jedną córkę). Jest też dziadkiem czwórki wnucząt.

- „Wie pan, wydaje mi się, że jestem gogolinianinem od zawsze - mówi. - Wrosłem w ten Gogolin tak bardzo, że nie wyobrażam już sobie życia gdzie indziej. A to sprawa chyba ludzi, którzy tu mieszkają, ich życzliwości zarówno dla „swoich”, jak i dla przyjezdnych. Tu naprawdę nie ma podziałów narodowościowych, tak chętnie wyolbrzymianych w mediach. Albo jesteś drań i łobuz, albo jesteś człowiek porządny. To jedyne kryte­rium podziałów”. 

Aż do emerytury pracował pan Adam w Zakładach Wapienniczych. Był tam stolarzem, kierownikiem kadr i brygadzistą na pakowni. Był też ławnikiem sądowym, kuratorem społecznym, radnym. Był też korespondentem terenowym ogólnopolskiej gazety branżowej „Przemysł Materiałów Budowlanych”.

Kiedyś, był to bodajże rok 1962, na jej łamach napisał: „(...) Byłem na robotach przymusowych tu w Gogolinie, w miejscowości, w której również obecnie pracuję. Według zarządzenia miałem nosić znak „P”. Jaki był sens tego zarządzenia? Chodziło o to abyśmy byli napiętnowani znakiem hańby, by każdy Niemiec należący do „Herrenvolku” wiedział, że ma do czynienia z „niższą rasą”. Odgórne zarządzenia mówiły również, że moje miesięczne wynagrodzenie za pracę od rana do nocy nie może przekraczać 17 marek. Tak uczył faszyzm. On chciał rozpalić nienawiść w narodzie niemieckim do Polaków i innych narodowości. (...)  Mieszkańcy Gogolina nie przestrzegali wydanych zarządzeń. Ich los zresztą wiele nie różnił się od naszego. W wielu przypadkach to byli także Polacy…”


1 Arbeitsamt- z niem. urząd pracy; tu niemiecki urząd pracy w okresie okupacji, wysyłający Polaków na przymusowe roboty.
2 Adam Wójcik urodził się w Choczni 21 grudnia 1922 roku. Był synem Stanisława Wójcika, działacza samorządowego i społecznego oraz Honoraty z domu Paterak. Miał 5 sióstr (Apolonię, Stefanię, Marię, Annę i Helenę) oraz 3 braci (Jana, Franciszka i Stanisława).
3 Karłubiec- dawna wieś, obecnie dzielnica Gogolina.

piątek, 15 maja 2020

Dokumenty z czasów niemieckiej okupacji - część II

Niemieckie dokumenty - Ausweisy - wydawane chocznianom w czasie II wojny światowej- kontynuacja wcześniejszej notatki (link):

 

Jan Świerkosz urodzony 8 grudnia 1918 roku w Choczni, jako syn Franciszka i Janiny z domu Kulig. Zamieszkiwał w pobliżu granicy z Wadowicami- obok mostu na Choczence. Żołnierz kampanii wrześniowej 1939 roku (podoficer), wzięty do niewoli pod Biłgorajem 12 września 1939. Do sierpnia 1940 roku przebywał w stalagu w Villingen (jeniec numer 1550). Potem przymusowy robotnik rolny w Tutschfelden. Po wojnie właściciel gospodarstwa ogrodniczego, radny gminny i gromadzki. Zmarł w 2006 roku.



Antoni Żurek urodzony w Choczni 10 grudnia 1899 roku jako syn Wawrzyńca i Agnieszki z domu Młodzik. Przed wojną stolarz, wybrany zastępcą radnego gromady Chocznia w 1939 roku. Żołnierz kampanii wrześniowej 1939 roku, wzięty do niewoli i przetrzymywany w stalagu. Po zwolnieniu robotnik przymusowy w Krapkowicach, Legnicy i w Wałbrzychu. Zmarł w Choczni w 1949 roku.

Wojciech Paterak urodzony w Choczni 19 marca 1913 roku jako syn Józefa i Janiny z domu Gruca. Żołnierz 12 pułku piechoty w kampanii wrześniowej 1939 roku, wzięty do niewoli w okolicach Annopola i przetrzymywany w stalagu Greifswald. Po zwolnieniu robotnik przymusowy w Szczecinie. Zmarł w Choczni w 1990 roku. Mąż Franciszki z domu Szczur, ojciec sześciorga dzieci.



wtorek, 7 kwietnia 2020

Dokumenty z czasów niemieckiej okupacji

W czasie II wojny światowej niemiecki Ausweis był rodzajem dokumentu identyfikacyjnego związanego z miejscem zatrudnienia. Był wystawiany przez zakłady pracy, czy przedsiębiorstwa i pełnił rolę dokumentu tożsamości okazywanego władzom policyjnym lub strażnikom przemysłowym. Ausweis dla robotników przymusowych pełnił rolę przepustki umożliwiającej poruszanie się w miejscu pracy i jej okolicy.
Zawierał podstawowe dane na temat pracownika:
  • nazwisko i imię (Name und Vorname)
  • datę i miejsce urodzenia (Geburtstag und -ort)
  • zawód (Beruf)
  • stan rodzinny, liczba dzieci (Familienstand, Zahl der Kinder))
  • wyznanie (Religion)
  • miejsce zamieszkania (Heimatort)
a także fotografię wraz z numerem Ausweisu i odciski palców (Fingerabdrücke)- lewego i prawego kciuka.

Na drugiej stronie ausweisów znajdowały się informacje o miejscu pobytu posiadacza (Aufenthalt des Zivilarbeiters):
  • okres pracy od-do (von-bis)
  • pracodawca i jego adres (Arbeitsgeber: Name, Ort, Strasse)
  • zakwaterowanie (Unterkunft)

A oto przykłady tego rodzaju dokumentów wydanych mieszkańcom Choczni:


Ignacy Ramenda/Ramęda to syn Andrzeja i Marii Jureckiej pochodzącej z Polanki.
Był mężem Anny z domu Kuczka z Przybradza, poślubionej w 1946 roku we Frydrychowicach (stąd w dokumencie figuruje jako kawaler). Miał syna i dwie córki.
Zmarł 25 lutego 1986 roku- spoczywa na cmentarzu w Choczni.


Feliks Widlarz był synem Józefa i Anny z Kamińskich. W 1934 roku poślubił Helenę z domu Skoczylas, z którą miał czterech synów. Zmarł 17 lutego 1946 roku- spoczywa na cmentarzu w Choczni.


Aniela Wider była córką Wojciecha i Franciszki z domu Ramęda. Po wojnie poślubiła Edwarda Szymańskiego, z którym miała trzech synów.


Maria Wider z domu Góralczyk była córką Władysława i Marii z domu Paterak oraz żoną Franciszka Klemensa Widra (od 1937 roku), z którym miała dwie córki. Zmarła 19 maja 1987 roku- spoczywa na cmentarzu w Choczni.


Franciszek Klemens Wider był mężem w/w Marii i bratem w/w Anieli. Zmarł 15 sierpnia 1975 roku- spoczywa na cmentarzu w Choczni.




piątek, 18 sierpnia 2017

Czterdziesty czwarty- wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Kolejny fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej, udostępniony przez jego syna Krzysztofa. Autor wspomnień- Ryszard Woźniak urodził się w Choczni 31 października 1926 roku, a obecnie zamieszkuje w Bytomiu.

Czterdziesty czwarty

Nadszedł pamiętny rok 1944. 11 lutego,w piątek, nadszedł telegram poświadczony przez posterunek żandarmerii, wzywający mnie natychmiast do Choczni i zawiadamiający, że Ojciec jest ciężko chory. Według relacji Mamy było to mniej więcej tak:
Rodzina mieszkała podówczas u Zająca (za Stypułą), gdzie było im stosunkowo znośnie. Podczas tej ostrej zimy doszło do kolejnego wysiedlenia. Przyszli SS-mani i zaczęli wrzeszczeć:
- Los, los, polnische Schweine![1]
Wtedy Ojciec nie wytrzymał: ponieważ umiał po niemiecku powiedział, że tak nie można, są przecież malutkie dzieci (Kazia miała sześć lat, Władzio trzy i pół) - powinni dać trochę czasu na wyprowadzenie się.
Niemcy zareagowali na to oczywiście agresją i pobili dotkliwie Ojca kolbami. Potłuczony i zmaltretowany, cały mokry od potu - bardzo się umęczył przy wynoszeniu mebli - musiał teraz przewieźć całą chudobę kawał drogi do „nowego mieszkania”. Tam (u Woźniaków, przy granicy z Wadowicami) na domiar złego nie chciano ich wpuścić do środka - wszyscy stali na mrozie i czekali. Dopiero interwencja policji położyła kres tym męczarniom.
W efekcie Ojciec dostał zapalenia płuc, z czego wynikły różne powikłania, bowiem nie było wtedy odpowiednich lekarstw. Leżał więc w łóżku i z każdym dniem czuł się gorzej. W takim stanie, z wychudłą i bladą twarzą i zapadniętymi oczyma zastałem go po przyjeździe z Oświęcimia.
Noc z 11 na 12 lutego zaznaczyła się szczególnie w mojej pamięci. Była to piękna noc - księżyc świecił jasno, a jego srebrzyste promienie wpadały do okna naszego pokoju. Czuwałem właśnie przy łóżku, kiedy leżący dotąd bezwiednie Ojciec nagle się poruszył i jakby przebudzony z letargu przemówił do mnie słabym głosem:
- Jaka jest pogoda na polu?
Zelektryzowany tą nagłą przemianą odrzekłem, że pogoda jest śliczna, jakby już było przedwiośnie. Usłyszawszy to westchnął ciężko i powiedział:
- Tak pięknie jest na tej ziemi, a tu trzeba umierać...
Zacząłem go pocieszać, że na pewno mu się polepszy i jakoś wyjdzie z tej choroby. Wtedy Ojciec - wyraźnie ożywiony - jął mówić cicho, krótkimi, urywanymi słowami i drgającym od żalu głosem, że już nie będzie śpiewał sobie godzinek, jak przedtem, gdy chodził do pracy z Frydrychowic do Wadowic. Wspominał, jak wiele się napracował w swym życiu, aby kupić kawałek pola i wyremontować dom, byśmy mieli gdzie mieszkać. Mówił także, jak bardzo pragnął zostać kimś w życiu i coś w nim osiągnąć, lecz, niestety - warunki na to nie pozwoliły, a teraz choroba ostatecznie przekreśliła te zamierzenia.
- Dlatego - ciągnął - powinno to być dla ciebie przestrogą, że trzeba się uczyć, aby dojść do czegoś w życiu, a ty jesteś jeszcze taki młody i tyle obowiązków przed tobą...
Na koniec wzruszył się bardzo i przywoławszy mnie do swego wezgłowia, zażądał, bym mu przysiągł, iż będę pomagał Mamie przy wychowywaniu rodzeństwa, szczególnie tych najmłodszych - Kazi i Władzia. Nie mogąc powstrzymać łez napływających mi do oczu, wstrząśnięty do głębi całowałem jego ręce i przysiągłem, że jeśli tylko mi Bóg pozwoli, będę się starać ze wszystkich sił wypełnić ten święty dla mnie obowiązek. Wówczas Ojciec uspokoił się i westchnął głęboko, jakby mu kamień spadł z serca; cichym głosem powiedział, że teraz może już spokojnie umierać. Głowa opadła mu na poduszkę - przerażony, że to już koniec chciałem budzić Mamę, która zasnęła na chwilę, ale nierówny oddech chorego wskazywał, że zapadł w krótką drzemkę...
Zdruzgotany wewnętrznie, przejęty do głębi serca przeżywałem tę wielce tragiczną dla mnie chwilę. Przed oczyma zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości: od najwcześniejszego dzieciństwa, do tego momentu; postać Ojca przewijała się w nich jak w filmie - raz uśmiechnięta i radosna, kiedy indziej smutna i zatroskana...
Wzrok mój objął tę wychudłą, ściągniętą grymasem bólu drogą, kochaną twarz. Tak pragnął żyć wśród nas, tyle chciał jeszcze dla nas dokonać i oto zbliża się kres jego ziemskiej wędrówki...
Jakże bardzo pragnąłem wmówić sobie, iż może jeszcze istnieje choć cień nadziei, lecz nieubłagana logika wskazywała, że to już koniec. Niestety, zdawałem sobie z tego sprawę, że przed śmiercią występuje u chorych tylko chwilowe polepszenie stanu zdrowia. Tymczasem jednak będąc pod silnym wrażeniem niedawno przeżytych chwil, przytłoczony ciężarem złych myśli sam nie wiem, kiedy zasnąłem...
Piękny poranek następnego dnia w niczym nie zwiastował tego, że w niedługim czasie serca nasze okryje czarna, przepastna żałoba. Mama umęczona wydarzeniami ostatnich dni krzątała się po ciasnej izbie - życie niosło nieubłaganie codzienne potrzeby i obowiązki, których nawet w tak wielkiej boleści nie można było zaniedbywać. Chory popadł znów w zwykłą apatię i odrętwienie. Opowiedziałem Mamie wszystko, co wydarzyło się ubiegłej nocy. Na jej twarzy naznaczonej piętnem cierpienia, widać było, że wstrząsnęło to nią głęboko.
W międzyczasie przyjechała Basia; oczekiwaliśmy z niecierpliwością na Julę, po którą także wysłano telegram do Niemiec. Zdążyła jeszcze przybyć na czas. Jej rozpaczliwy szloch i powtarzane słowa:
- Tato, ty nie możesz umrzeć! - wywarły wrażenie na Ojcu - ocknął się ze swej niemocy i począł się przytomnie rozglądać; siostra klęczała przy łóżku i płacząc całowała jego ręce. On sam czuł się bardzo słaby; na domiar złego wujciu Józek zaczął mu podawać zimną wodę, sądząc, że spowoduje ona obniżenie wysokiej gorączki, lecz odniosło to całkiem odwrotny skutek. Wezwaliśmy doktora Banasia, który oświadczył, że nie ma już żadnego ratunku. Przyszedł jeszcze odwiedzić chorego ksiądz Dyba, lecz były to ostatnie godziny życia Ojca.
Kiedy był jeszcze przytomny poprosił, aby przyprowadzić babcię – Jego matkę. Kiedy przyszła, zaczął sobie nucić jakąś piosenkę, lecz babcia powiedziała:
- Julek, co ty śpiewasz, powinieneś śpiewać pobożne pieśni... – co usłyszawszy zaczął nucić „Matko, nie opuszczaj nas”. Wreszcie z głębokim żalem wyrzekł te przejmujące słowa:
- Mamo, wy żyjecie, a ja muszę tak młodo umierać i zostawić żonę i małe dzieci…
Wyczuwaliśmy, że ta straszna chwila jest coraz bliżej. Pod wieczór przybyła najbliższa rodzina. Zbliżyliśmy się do łoża Ojca na ostatnie z Nim pożegnanie. Łzy nasze, ciężkie i bolesne padały na Jego ręce, którymi chciał nas pobłogosławić. Były to ostatnie chwile życia naszego drogiego Ojca. Jego czoło pokryło się perlistym potem, a oczy zasnuwały się mgłą. Jeszcze się uniósł na poduszce, jeszcze chciał coś powiedzieć - wujciu Julek podniósł Go nieco, ale parę chwil później skonał na jego rękach…
Mama strasznie przeżyła pierwsze chwile po zgonie Ojca. Uspokajaliśmy ją z Julą jak umieliśmy, gdyż obawialiśmy się o jej zdrowie, tak bardzo była załamana. Po dłuższym czasie jednakże przyszło stopniowe ukojenie wewnętrzne; godziła się z wolą Bożą i okrutnym nad wszelki wyraz losem.
Wszyscy byliśmy pogrążeni w niewysłowionym smutku i głębokim, wszechogarniającym bólu. Chociaż odszedł - pamięć o Nim za zawsze pozostała wśród nas...
W miarę swych możliwości ze wszystkich sił starałem się wypełnić przyrzeczenie złożone Ojcu na łożu śmierci. Lecz serce moje przepełnia żal, bo mało kto starał się pojąć, jakie trudności musiałem pokonać na swej drodze i ile przejść duchowych rozterek i walk z samym sobą. Jestem wręcz pewien, że moje intencje i zamierzenia zostały źle zrozumiane, ba! nawet potępione. Tak nieraz bywa w życiu - trzeba wiele przecierpieć, aby wypełnić, co się przyrzekło.
Gdy pochylam się nad grobem Ojca jestem pełen wiary i przekonania, że On to zrozumiał i właściwie ocenił. I tylko to przynosi ulgę mej skołatanej duszy...
Przeżywaliśmy tę rodzinną tragedię w milczeniu. I gran dolori sono muti - powiada przysłowie. Tylko mały Władzio, nie mogąc zrozumieć, co się stało, wołał na Ojca:
- Tata, wstań! Tata, obudź się!
Nie dało się patrzeć na tę rozdzierającą scenę...
Nadeszła smutna chwila pogrzebu. Przybyło nań dużo osób, Ojciec bowiem był osobą powszechnie w Choczni znaną, szczególnie z racji swej działalności w Katolickim Stowarzyszeniu Mężów. Kiedy wynoszono trumnę trzykrotnie uderzono jej dnem o próg domu; głuchy ów dźwięk ozwał się przejmującym echem w mym sercu. W licznym żałobnym kondukcie wyruszyliśmy wszyscy do kościoła, w którym było także bardzo dużo ludzi, jako, że była to niedziela. Na katafalku spoczywała czarna trumna; przyniesione przez siostry Ojca białe prymulki kontrastowały w niezwykły sposób z tą czernią i wywoływały przejmujące wrażenie.
Szliśmy powoli na drogą prowadzącą na cmentarz wśród szpaleru wysokich lip. Tuż za trumną podążała Mama, cała w czerni, prowadzona przeze mnie i Julę. Obok nas szło młodsze rodzeństwo: Barbara, Tadeusz, Kazia i Władzio. Nieco dalej kroczył również Karol, który niósł wieniec. Złożeniu trumny do grobu towarzyszył spazmatyczny szloch całej rodziny. Rzuciliśmy pierwsze grudy ziemi, a wkrótce potem grób pokryły kwiaty i wieńce.
Dokonał się pierwszy tragiczny akt w naszym życiu.
Po pogrzebie Mama poszła podziękować księdzu Dybie. Proboszcz odrzekł, że on by też był zadowolony, gdyby mu ktoś za darmo ojca pochował. Tak ów mąż świątobliwy interpretował Chrystusową przypowieść o miłosiernym Samarytaninie...
Nazajutrz rano, 14 lutego, poszliśmy do kościoła na właściwą mszę żałobną, której w niedzielę nie można było odprawić. Rzeczywistość z wolna zaczęła upominać się o swoje - wróciłem do Oświęcimia, do lagru i harówy. I dobrze, że się tak stało - skupienie się od świtu do zmroku na robocie pomagało mi przetrwać ten, jakże trudny dla mnie, okres.
Ukrywający się wtedy w okolicach Zatora i działający w AK wujciu Józek zarabiał tam szyjąc u ludzi i wspomagał nas pieniędzmi oraz przywożonymi w pociągu ziemniakami, które w worku wyrzucał w biegu pociągu naprzeciw Dąbrowskiego, a potem przynosił do domu. Dostawał też paczki z Lubelskiego; wewnątrz, w wydrążonym bochenku chleba znajdował się tytoń - był sprzedawany oczywiście po kryjomu, a uzyskane z tego pieniądze przekazywał Mamie na nasze utrzymanie. Ponadto przeszywał nam ze starych rzeczy płaszcze i inne ubrania, dzięki czemu mieliśmy czym chodzić. Dobry, kochany wujciu - poświęcał się dla nas, jak mógł to nam pomagał i naprawdę my wszyscy mamy mu wiele do zawdzięczenia.
Tymczasem na świecie zaczęły się dziać rzeczy, które przechodziły najśmielsze oczekiwania. Ludzie, co prawda po kryjomu, ale coraz powszechniej szeptali o klęskach Niemców na wschodnim froncie i o ruskiej ofensywie. W serca zaczęła wstępować nadzieja. I kiedy Szwaby stawały się niespokojne i rozdrażnione, nas ogarniała radość i poczucie satysfakcji.
Lecz terror i represje okupanta wzmogły się jeszcze. Przed świętami wielkanocnymi u nas w robocie ogłoszono, że aby pojechać do domu trzeba mieć specjalną przepustkę. Oczywiście, przepustki takiej, mimo naszych natarczywych próśb, nam nie wydano. Nie pozostawało nam tedy nic innego, jak pozostać w lagrze na święta. Ale my - ja z grupą kolegów - wykoncypowaliśmy sobie, że pójdziemy piechotą do Brzeszcz i tam wsiądziemy do pociągu. Liczyliśmy na to, że jest to mała stacyjka, przez nikogo niepilnowana - wskoczymy niepostrzeżenie do wagonu i wykiwamy Niemców.
Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. 8 kwietnia, w Wielką Sobotę, zadowoleni z siebie właśnie czekaliśmy na przyjście pociągu, gdy nagle ni stąd, ni zowąd zjawili się policjanci (stacja jednak była obstawiona) i zażądali oprócz Ausweisów także przepustek, których, rzecz jasna, nie mieliśmy. Zgarnęli nas wobec tego i poprowadzili na posterunek policji. Podczas naszego przemarszu, jakby na ukoronowanie wszelkich nieszczęść, zaczęło lać jak z cebra.
Przemokniętych do suchej nitki, wpakowali nas do ciemnego jak noc mamra, gdzie aż roiło się od szczurów. Nazajutrz rano, głodnych, mokrych i zziębniętych przyprowadzono nas przed oblicze komendanta. Ten, będąc chyba zagorzałym fanatykiem hitleryzmu, po wstępnych przesłuchaniach zaproponował nam, abyśmy podpisali Volksliste. Kiedy wszyscy zdecydowanie odmówiliśmy, zadzwonił do obozowego gestapo i przyjechali po nas. W budynku gestapo odpowiednio nas „przesłuchano”, w wyniku czego oberwaliśmy potężne baty, po czym zostaliśmy zapędzeni (w naszych mokrych, świątecznych ubraniach) do kopania fundamentów. Głodnych, zmordowanych i pobitych wypuścili nas do „normalnej roboty” dopiero we wtorek. W firmie także dostaliśmy tęgi paternoster od Obermeistra, a majstrowie swoją drogą dołożyli nam dodatkowy wycisk w pracy. Tak się skończyła nasza feralna, świąteczna wyprawa do domu.
A oto inna historia, która przyjemnie, co prawda, się zaczęła, lecz mogła mieć zgoła tragiczny epilog. Pewnego dnia umówiliśmy się z dwoma kolegami z Choczni: Karolem Janoszkiem i, będącym od niedawna w Oświęcimiu, Klimkiem Skowronem, że pójdziemy zobaczyć Wisłę, wezbraną po niedawnej powodzi. Rzeczywiście - dotarłszy na miejsce ujrzeliśmy szeroko rozlaną rzekę, wartko toczącą mętne jeszcze fale. Ktoś rzucił hasło:
- A może się wykąpiemy? - na co wszyscy trzej rozbieramy się i wchodzimy do wody. Chłopaki mówią:
- Ale się będzie dobrze pływało! - co biorę poważnie i śmiało wypuszczam się na środek. Bystry nurt porwał mnie jak piórko i poniósł na fali; ani się obejrzałem jak byłem daleko - moich kolegów nawet nie widać. Ogarnął mnie niepokój, potem strach - prąd jest coraz szybszy, a ja nie potrafię zbliżyć się do brzegu. Czując, że siły zaczynają mnie opuszczać, podejmuję jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek wydostania się z żywiołu. Bezskutecznie - woda spycha mnie znów na środek. Sytuacja staje się poważna, zaczynam bowiem drętwieć z zimna. Wreszcie, zauważywszy na zakręcie wystającą z brzegu wiklinę, staram się za wszelką cenę uchwycić krzaków. Udało się! - nurt mną szarpie, ale trzymam się mocno i z całej siły wciskam w zarośla. Zziębnięty, podrapany i mocno zmęczony wyłażę w końcu na brzeg. Nogi uginają się pode mną, ale powoli przychodzę do siebie. Stopniowo się rozgrzewam i po dłuższym marszu (tak daleko poniosła mnie woda) docieram do miejsca, gdzie stały małe kopki siana - tu rozbieraliśmy się przed wejściem do wody. Kumpli nie ma, po ciuchach ani śladu - nic tylko siąść i płakać. Szczękam zębami z zimna, a przecież nie mogę wracać do lagru goły jak święty turecki. Naraz zza kopek wybucha gromki śmiech - koledzy wychodzą z ukrycia i niosą moje ubranie. Początkowo chciałem się gniewać za ten kiepski żart, lecz po chwili śmieję się razem z nimi, zapominając o tym, że przed chwilą walczyłem o życie. Jednym słowem - wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Latem (było to z początkiem sierpnia) obłożnie zachorowałem. Byłem bardzo słaby, miałem silne bóle głowy i wysoką gorączkę. Ponieważ stan mego zdrowia wciąż się pogarszał, odwieziono mnie do szpitala. Tam kazano mi się wykąpać w wannie - na moje nieszczęście woda była bardzo zimna, w rezultacie czego dostałem zapalenia płuc i leżałem zupełnie bez życia.
W niedzielę, 20 sierpnia, nastąpił pierwszy nalot na Oświęcim [2]. Syreny zaczęły wyć, a wszystkich chorych przetransportowano do LSR [3]. O mnie chyba zapomniano - leżę więc sam, słyszę ryk przelatujących samolotów i coraz bliższe detonacje. Za każdym razem, gdy w pobliżu spada bomba siła eksplozji podrzuca mnie wysoko na pryczy. Zaczynam mieć niezłego pietra, kiedy nagle, niczym deus ex machina [4], zjawia się Karol i znosi mnie na własnych plecach do schronu. Doprawdy, takiego rozwiązania sytuacji nigdy bym się nie spodziewał. Okazało się, że i on w tym czasie przebywał w szpitalu - trapiły go poważne dolegliwości pęcherza. Zauważył, że nie ma mnie w schronie i ruszył na poszukiwania.
Siedząc w bezpiecznym miejscu i czekając, aż się to wszystko skończy, nie przypuszczaliśmy nawet, że wtedy właśnie nasze mamy wybrały się do szpitala na odwiedziny. Nalot i bombardowanie zastały je w mieście, lecz kiedy Fliegeralarm został odwołany, niestety, nie wpuszczono ich do środka.
Nie miała także szczęścia siostra Basia, która chcąc się ze mną zobaczyć odważnie wypuściła się samopas do Oświęcimia. Miała jednak pecha, bo tym razem także trafiła na alarm lotniczy, a nad całe miasto wypuszczono zasłonę dymną. Aż do odwołania alarmu musiała siedzieć w schronie, a potem było już za późno na odwiedziny. Na szczęście cała i zdrowa wróciła do domu.
Akurat w tym czasie przeżywałem ostry kryzys choroby. Kiedy po kilku dniach Karol przyszedł mnie odwiedzić, prawie mnie nie poznał - tak byłem zmieniony i wynędzniały. Tylko odporności własnego organizmu i opiece sióstr zakonnych zawdzięczam, że się jakoś z tego wykaraskałem.
Wydawało się, że się ma ku lepszemu, aż tu przychodzą wyniki badań krwi, z których wynika, że oprócz zapalenia płuc jestem jeszcze chory na tyfus. Natychmiast wydezynfekowano moje łóżko i przeniesiono mnie na oddział zakaźny. Oddział ten znajdował się w kilku barakach przylegających do szpitala i był ogrodzony kolczastym drutem - nie wolno tam było wchodzić nikomu.
Bardzo ciężko przeżywałem tę nową chorobę - wysoka gorączka i silne pragnienie trawiły mnie nieustannie - nie mogłem nic jeść i wyglądałem jak własny cień. Na domiar złego widziałem, jak wynoszono zwłoki tych, którzy leżeli obok mnie, co pogarszało jeszcze moje, i tak już marne, samopoczucie. Stan taki trwał kilkanaście dni, aż wreszcie bezpośrednie zagrożenie minęło i poczułem się nieco lepiej.
Tymczasem Barbara nie dawała za wygraną i znów przyjechała do Oświęcimia. Tym razem miała więcej szczęścia i dotarła bez przeszkód do szpitala. Koniecznie chciała się ze mną zobaczyć, ale na przeszkodzie stanęły jej wspomniane zasieki z drutu kolczastego. Wydawało się, że i tym razem odjedzie z niczym, ale na szczęście przemyślni chorzy sami wykoncypowali, jak sobie z problemem poradzić. Otóż na placu szpitala był ustęp - trzeba tam było wejść, zamknąć się i wtedy można było porozmawiać. W taki właśnie konspiracyjny sposób przekazałem siostrze, że żyję i pomału wracam do zdrowia. W rewanżu dowiedziałem się, że w domu wszyscy zdrowi i choć im jest ciężko, jakoś dają sobie radę. W międzyczasie przesiedlono ich po raz czwarty – tym razem do starego domu koło Dąbrowskich, gdzie kiedyś mieszkał wujciu Maksek. Barbara nie wróciła już do Niemiec; pracowała trochę u tego samego bauera co Mama, a trochę u naszego, czyli Hasenkopfa, którego notabene wcielono do Wehrmachtu, a „jego” gospodarstwem w zastępstwie rządził Franek Dąbrowski. Od razu poczuł się panem pełną gębą i pozabierał z domu co było wartościowszego. W dowód specjalnej łaski Basi i siostrze Józka Wróbla, Elzie, raczył jedynie dać po małej pierzynce i poduszce. Ponieważ Mama z Basią pracowały u bauerów, miały łaskawe zezwolenie na zbieranie kłósek pozostających na polu po żniwach. Basia wraz z Tadkiem chodzili zatem i zbierali je skwapliwie, a brat przy okazji nie omieszkali uszczknąć tu i ówdzie ze snopów trochę „dodatkowych” kłosów. Ziarna z tej zdobyczy wyłuskiwali nocą i nieśli do Wróblów, gdzie w pełnej konspiracji mełli na żarnach; z uzyskanej śruty piekli chlebki na brytfance w brandrurze.


[1] Los, los, polnische Schweine! (niem.) - jazda, jazda, polskie świnie!
[2] 20 sierpnia 1944 r. 140 bombowców Boeing B-17 Flying Fortress w eskorcie 50 myśliwców P-51 Mustang dokonało pierwszego nalotu na Oświęcim (tereny IG Farbenindustrie). Bombardowanie rozpoczęło się o godz. 22.32 i trwało 28 minut.
[3] LSR (niem. Luftschutzraum) - schron przeciwlotniczy.
[4] deus ex machina (łac.) - dosł. bóstwo z (teatralnej) maszyny; pojęcie wprowadzone do dramatu antycznego przez Eurypidesa. Zsyłał on w swoich przedstawieniach boga z maszyny, który gwałtownie rozwiązywał akcję, aby sztuka nie trwała zbyt długo. Maszyną nazywano specjalne urządzenia mechaniczne, dzięki którym bóg mógł pojawić się na scenie w boskich okolicznościach (był spuszczany z góry na linach). Potocznie stwierdzenie to oznacza wszystkie nagłe zmiany sytuacji, nie dające się logicznie wyjaśnić w kategoriach rozwoju wydarzeń; tu: nieoczekiwany wybawiciel.

piątek, 14 lipca 2017

Wspomnienia Ryszarda Woźniaka z pracy przymusowej podczas II wojny światowej- ciąg dalszy

Ciąg dalszy wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z czasów II wojny światowej- początek można przeczytać tu.

Czas biegnie wciąż naprzód - mijają dni wypełnione ciężką pracą, przerażającymi widokami ludzkich cierpień, choć i nieco weselszymi momentami – zwłaszcza, gdy spotykamy się w kantynie wraz z Karolem, Klimkiem i Wickiem Michalakiem, który przyłączył się do naszej paczki. I nic to, że jutro znów pójdziemy do pracy głodni i cały dzień będziemy ciężko harować - ważny jest tylko dzisiejszy wieczór, kiedy jesteśmy prawie syci i prawie weseli. Wspominamy dawne czasy, jak to w szkole bywało, opowiadamy wice i choć nie bardzo nam do śmiechu - trzeba trzymać fason.
Przychodzę do Karola w odwiedziny na sztubę do baraku. Ten przedstawia mnie swoim kumplom - chłopaki morowe, widać, że nie z jednego pieca chleb jedli. Choć cwaniaki, co z życiem są „na ty”, lecz wyznają staropolską zasadę: „czym chata bogata tym rada” - na stole pojawiają się kromki chleba z cebulą. Bardziej mi ten poczęstunek smakował i większą mi sprawił satysfakcję niż gdyby dziś mnie ktoś raczył frykasami. Takie to wtedy były czasy...
Przy wznoszeniu konstrukcji stalowych, o których już była mowa, pracowaliśmy między innymi z Francuzami, z którymi było trudno się dogadać. Pewnego dnia nosiliśmy dość ciężkie rury i jeden z nich (nie mogąc chyba unieść) upuścił ją tak niefortunnie, że spadła mi na rękę i rozcięła do kości środkowy palec.
Zawieziono mnie do szpitala. Chirurg niemiecki, obejrzawszy uraz chciał bez ceregieli dokonać amputacji, ale asystujący mu chirurg polski podjął próbę uratowania palca, co mu się, ku mej zrozumiałej radości, udało. I pewnie po kontuzji nie byłoby śladu gdyby nie to, że kilka dni później podczas opatrunku inny lekarz niepotrzebnie szarpnął bandaże i rana się otwarła. Efekt był taki, że palec zrósł się krzywo i pozostała mi z Oświęcimia taka pamiątka.
Codzienny znój, niezwykle ciężki i wyczerpujący, niósł ze sobą prócz opisanych jeszcze inne niebezpieczeństwo: jako, że pracowaliśmy w bezpośredniej bliskości z häftlingami, trzeba się było mieć na baczności, bowiem na budowie kręcili się agenci gestapo przebrani w pasiaste drelichy. Mimo, że szczerze współczuliśmy nieszczęsnym więźniom, to za stwierdzenie z nimi kontaktów - nawet, gdy było to wsunięcie kawałka chleba - szpicle zabierali od razu na komendanturę, a potem - do koncentraku.
Nieustanna tego świadomość wytwarzała syndrom obozowego lęku, który opuszczał nas jedynie wtedy, gdy po kilku tygodniach owej katorżniczej pracy otrzymywaliśmy upragniony Laßschein na niedzielny wyjazd do domu. Z dobrodziejstwa tego dane mi było skorzystać kilka razy, lecz ten, w pierwszą niedzielę października 1943 roku zapamiętałem na całe życie.
W radosnym podnieceniu, 2 października, późnym sobotnim wieczorem, przyjechałem do domu. Mieszkaliśmy podówczas w domu u niejakich Zająców i było to już nasze trzecie wysiedlenie. Zajmowaliśmy tam dość duży pokój, do którego przylegała mała komórka, gdzie Mama chowała parę kurek i królików. Choć nie byliśmy u siebie, czuliśmy się tam prawie szczęśliwi. Po solidnym wypoczynku i spokojnym przespaniu nocy od rana byłem w błogim nastroju. Zjadłszy śniadanie poszliśmy wspólnie do kościoła, a potem spędziłem tę niedzielę w gronie rodziny i przyjaciół. Akurat tego dnia wpadł do nas miły gość - ukrywający się w Choczni wujciu Józek - i w głębokiej konspiracji podzielił się wieściami z frontu, do których, będąc żołnierzem AK, miał dostęp.
Nie wiadomo kiedy przeleciały miłe chwile i kiedy kładłem się spać serce ściskało mi bolesne przeświadczenie, iż jutro trzeba wstawać już o trzeciej nad ranem i powracać znów do tego koszmarnego miejsca. Bezlitosny budzik przerwał mój krótki sen, wstałem więc i jąłem się pospiesznie ubierać. Na poły z zazdrością, na poły z czułością ogarnąłem spojrzeniem śpiącą snem sprawiedliwego moją kochaną rodzinę. Tuż przed wyjściem zupełnie przypadkiem wzrok mój padł na jakąś książkę o intrygującym tytule, zajrzałem więc do niej mimo woli. Pech chciał, że jej treść mnie zafascynowała i sam nie wiedząc kiedy zaczytałem się niebacznie. Nagle z przerażeniem spojrzałem na wolno tykający zegar. Wskazywał godzinę stanowczo zbyt późną – w jednej chwili spociłem się jak mysz, lecz w tej sekundzie skojarzyłem, że przecież Mama wspominała, iż przesunęła wskazówki o pół godziny wcześniej. Niestety, nie wiedziałem, że uczyniła to, bo czasomierz ów się spóźniał. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Tak czy inaczej - czas naglił, wybiegłem więc z domu i po chwili byłem już na szosie. Szparko ruszyłem do Wadowic; niby nie było powodu do obaw, lecz zdziwiło mnie to, że nie spotykałem, jak zwykle, grupek innych oświęcimiaków, zdążających na pociąg. Coraz bardziej przyspieszałem kroku, w końcu puściłem się kłusem, aby jak najprędzej znaleźć się na stacji. Przemknąłem przez pusty o tej porze rynek i schodami obok kościoła co sił w nogach zbiegłem do alejki prowadzącą do dworca kolejowego. Wszędzie było pusto. Bez tchu, pełen złych przeczuć wpadłem jak bomba na stację i stanąłem jak wryty: nie było tam nikogo. Ugięły się pode mną nogi i paniczny strach kleszczami chwycił mnie za gardło. Podszedłem do okienka i drżącym głosem wyjąkałem do przysypiającego kasjera:
- Proszę jeden bilet do Oświęcimia... – na co tamten, niezadowolony, że przerwano mu słodką drzemkę, spojrzał na mnie jakoś tak szyderczo i oznajmił beznamiętnie:
- Masz pan pecha! Pociąg do Oświęcimia odjechał 10 minut temu...
Rzuciłem okiem na tarczę zegara – istotnie wskazówki pokazywały 4.10. Następny pociąg w tym kierunku odchodził dopiero po południu. A więc znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Czarne płaty zawirowały mi przed oczyma – bezwładnie osunąłem się na ławę stojącą pod ścianą. Miałem świadomość tego, że jedną nogą na pewno już jestem w koncentraku. Wydawało mi się, że przegrałem swoje młode życie w ciągu 10 minut. Byłem kompletnie przybity i nie mogłem uwolnić się od przygnębiających mnie myśli.
Kiedy w końcu zwlokłem się z ławy i na ołowianych nogach, chwiejnym krokiem wyszedłem z dworca, stwierdziłem, że tak dobrze znane mi otoczenie raptem stało się ponure i obce, jakbym znalazł się w całkiem innym miejscu. Jak automat szedłem przed siebie, zapominając zupełnie gdzie jestem. Przede mną z całą mocą jawiła się wizja koszmarnej męki, która mnie czeka. Oczyma wyobraźni widziałem już siebie w pasiastym ubraniu, przeciągającego w korowodzie żywych trupów, codziennie wyczekujących na powolną śmierć, wśród świstu bykowców, wrzasku kapów i kolb esesmanów. Ogarnęła mnie ogromna żałość, że nie ma wyjścia, że trzeba się poddać okrutnemu przeznaczeniu – przejść nagle z czyśćca do piekła Dantego. Torturowała mnie myśl, iż muszę zostawić Mamę z małymi dziećmi i biednym, chorym Ojcem na pastwę losu. We mnie wszyscy pokładali nadzieję na przyszłość – byłem wszak ich jedyną podporą życia. Mój własny strach potęgowało przerażenie, że gdy o tym dowiedzą - dobije ich to zupełnie. Nie miałem nawet odwagi zapukać do okna i wejść do domu. Kiedy to wreszcie uczyniłem, Mama zerwała się z łóżka i stanęła jak wryta we drzwiach. Natychmiast wyczuła, że stało się coś niedobrego. Przebudził się też Ojciec – zobaczył, że Mama ociera łzy z oczu i przytula mnie do siebie i zrozumiał wszystko.
Opowiedziałem im wreszcie, co się stało. Tata był tak przejęty, iż nie mógł skręcić papierosa, a gdy go wreszcie zapalił, ręka trzęsła się mu jak w febrze. Mama nie mówiła nic, lecz wyraz jej twarzy mówił wszystko. Tylko nieświadoma sytuacji dziatwa, zbudziwszy się ze snu cieszyła się, że „Sitar” (jak mnie nazywało młodsze rodzeństwo) nie pojechał –pewnie pobawi się z nimi i opowie kilka pięknych bajek.
Nie mogłem nic przełknąć na śniadanie – napiłem się tylko herbaty, bo trawiło mnie wewnętrzne pragnienie. Dzień przechodził mi w męce i szarpiącym serce niepokoju. Kiedy widziałem jak Mama ukradkiem ociera łzy z oczu, a biedny Ojciec drżącymi dłońmi co chwilę skręca papierosa i otacza się kłębami dymu, było to dla mnie istną torturą duchową. Roześmiane dzieciaki nagle posmutniały, gdy bez większego powodzenia usiłowałem im opowiedzieć drewnianym głosem, bez ładu i składu ich ulubioną bajkę o Czerwonym Kapturku.
Wreszcie pierwszy opanował się Tata i pod pretekstem naprawienia zepsutej beczki wyciągnął mnie na podwórze. Nie wychodziło nam to zupełnie; usiedliśmy na zwalonym pniu drzewa za węgłem stodoły i mój kochany Ojczulek, aby mnie rozerwać zaczął mi opowiadać swe przeżycia frontowe. Wiedział, że zapomnę o swym strapieniu choć przez chwilę i tak się rzeczywiście stało. Zasłuchałem się w tę opowieść, przeniosłem się jakby w inny świat – nie na długo jednak. Po pewnym czasie znów zgryzota, niczym mityczne erynie, zaczęła szarpać moją udręczoną głowę.
Piękny dzień złotej jesieni chylił się ku zachodowi. Na polach wolno snuły się dymy pastuszych ognisk, a na łąkach pasły się spokojnie krowy. Ciemniejące w oddali pasmo gór zdawało się wygrzewać w ostatnich blaskach kończącego swą wędrówkę słońca. Jakże trudno było oderwać się od tego miejsca – z dala od złego świata, koszmaru niewoli, a może nawet mroku śmierci.
Poczciwe Ojczysko pod wpływem wewnętrznego impulsu poczęło mnie pocieszać i dodawać mi otuchy, choć broda trzęsła mu się ze wzruszenia. Wmawiał mi, że jest jeszcze iskierka nadziei, mimo, iż dobrze wiedział, że nie tak dawno na spóźniony o dwie godziny pociąg do Dworów SS urządziło obławę i kilkudziesięciu młodych ludzi popędzono wprost do obozu koncentracyjnego. Przypomniał sobie bowiem, że gdy wracał z urlopu na front i uciekł mu pociąg, przyjechał do jednostki następnym i wybłagał u dowódcy, by ten nie kierował go do karnej kompanii na pewną śmierć.
Czas był wracać do domu. Jakoś nie miałem odwagi spojrzeć Mamie w zapłakaną twarz i w wystraszone oczy rodzeństwa. Tymczasem Tata ogarnął mnie swym ramieniem, doradzał, pocieszał, i przyciskał do siebie, jakby się chciał ze mną pożegnać po raz ostatni. Pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, kiedy od progu odezwał się głos Mamy wzywający nas na wieczerzę.
Do późnych godzin nocnych wraz z Rodzicami modliliśmy się przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Błagaliśmy Królową Anielską, aby wyratowała mnie z tej strasznej opresji, tak jak przed laty uchroniła Ojca od niechybnej zagłady i bezpiecznie przeprowadziła przez ów wojenny szlak śmierci usłany tysiącami zabitych towarzyszy broni. Tak pokrzepiony na duchu położyłem się do łóżka, lecz całą noc nie zmrużyłem oka, zbyt świadom grozy swego położenia.
We wtorkowy przedświt 5 października (była godzina 3.15), gdy wychodziłem z domu ze łzami w oczach pożegnałem się z Rodzicami, jakbym rozstawał się z nimi na zawsze. Kryjąc wielkie wzruszenie uściskali mnie długo i serdecznie, a Mama zrobiła nad moją głową znak krzyża. Ostatni raz obrzuciłem spojrzeniem nasz przytulny pokój i słodko śpiące dzieciaki i z ciężkim sercem podążyłem na stację do Wadowic. Gdy znalazłem się już w pociągu – pełnym dymu tytoniowego i gwaru stłoczonych ludzi – po głowie tłukła mi się rozpaczliwa myśl: dlaczego to nie jest poniedziałek? Niestety, nie dało się zawrócić minionego czasu ani odmienić bolesnej rzeczywistości.
Kiedy (wcześniej niż zwykle) zjawiłem się w cechowni, zauważyłem, że moja karta była umieszczona z drugiej strony otwartej gabloty i zaznaczona czerwonym ołówkiem. Od razu serce skoczyło mi do gardła, a czoło pokryło się perlistym potem. Ostatkiem sił podszedłem do drzwi gabinetu Obermeistra i nieśmiało zapukałem. W odpowiedzi usłyszałem sakramentalne:
- Bitte, hereingehen! [1] – wszedłem więc do środka i zameldowałem się przepisowo. Obermeister, Gerhard Schwarzkopf, zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem znad okularów, po czym rzekł nieco szyderczym tonem:
- Na, Richard! Was suchst du hier? Leider du mußt in ein Konzentrationslager für sechs Wochen gehen! Du weißt gut, daß ein Ordnung bei uns sein muß! [2]
Kiedy usłyszałem te słowa krew zastygła mi w żyłach i pociemniało w oczach. Wydało mi się, że Obermeister zmienił się nagle w postać śmiejącego się SS-mana, mierzącego do mnie ongiś z karabinu, gdy wszedłem w zakazaną strefę. Pomny jednak rad Ojca nie zastanawiałem się ni chwili, tylko uklęknąłem przed nim i jąłem całować jego ręce. Ze łzami w oczach błagałem go, aby miał wzgląd na moją trudną sytuację rodzinną. Mówiłem o ciężko chorym Ojcu, który w nocy poważnie zaniemógł na serce – wszak musiałem go ratować i szukać lekarza. Wspomniałem też o cierpiącej Mamie wychowującej kilkoro małych dzieci i o tym, że rodzice mogą liczyć jedynie na mnie. Dodałem, że pracowałem ofiarnie dla naszej firmy dniem i nocą kiedy wydarzyła się awaria na budowie. Usłyszawszy te słowa Schwarzkopf spojrzał na mnie nieco łagodniej, lecz nadal kręcił głową, jakby nie dowierzając moim słowom. Na to ja, patrząc mu cały czas w oczy – było to żelazną zasadą u Niemców – odparłem, że może zadzwonić na policję, gdzie na pewno potwierdzą prawdziwość mej relacji. Powołałem się przy tym na Franza Breslera, zastępcę komendanta choczeńskiego posterunku.
W tym momencie chyba jakiś cud sprawił, że na tę dramatyczną scenę wszedł Willi Schneider – mój poprzedni szef, który mnie bardzo lubił. Teraz, jako że był przyjacielem Schwarzkopfa, awansował na majstra, a dowiedziawszy się o jak poważny problem chodzi postanowił mnie bronić do upadłego. Potwierdził wszystkie moje wcześniejsze zeznania, zapewniając, że zna moją sytuację doskonale.
- Richard ist der arbeitsamste und ehrlichste Junge! [3]– stwierdził z przekonaniem. – Choć ma dopiero 16 lat, to pracuje jak dorosły. Bardzo przysłużył się firmie i nie można go tak traktować…
Nie w ciemię bity Willi nie omieszkał podkreślić – o czym mu kiedyś wspominałem – że Ojciec walczył na froncie I wojny światowej „w imię idei Wielkich Niemiec”. Widać było, że na takim fanatyku, jakim był Obermeister, zrobiło to pewne wrażenie.
- A co do tej rzekomej „bumelki” – ciągnął – to może ją odpracować in zwei Schichten [4] albo można mu potrącić ten dzień z urlopu. Po co to zaraz zgłaszać do obozowego gestapo i skazywać chłopaka den sechs Wochendes Konzentrationslagers? [5] Stamtąd rzadko się wychodzi, a szkoda go!
Schwarzkopf z roztargnieniem słuchał tych słów, zasłaniał się przepisami, kręcił głową, wahał się, wreszcie wyznał Schneiderowi, że Kaufmann mnie nie znosi i nawet, gdy on, Obermeister, tego nie zgłosi, to ten łajdaczek gotów złożyć na niego donos, bo chce się mnie pozbyć, a poza tym, jako mój bezpośredni szef może zeznać, że nie było mnie w pracy jeden dzień. Na to Willi odrzekł z uśmiechem, jak zwykle:
- Kein problem! [6] – W takim razie zabieram Richarda do siebie, a co do dyskrecji Kaufmanna to spokojna głowa! Na pewno nic nie powie – już ja mam swoje sposoby, aby go uciszyć. Na wszelki wypadek niech Richard złoży urzędowe zeznanie na piśmie usprawiedliwiające jego nieobecność. On, Willi, to potwierdzi, a komendant posterunku podpisze. Wszystko będzie w formalnym porządku, also Herr Obermeister nicht besorgt zu sein! [7]
Wreszcie ten, od którego wszystko zależało, dał się przekonać i kiwnął głową na znak zgody. Mimo wszystko okazało się, że Schwarzkopf, co miał czarną głowę [8], nie miał na szczęście czarnej duszy. Pogroził mi tylko palcem i z marsową miną rzekł:
- Na, Junge, pass auf! Das kann nur einmal passieren! Und jetzt – los gleich zum Arbeit, aber schnell, schnell! Ich will dich hier nicht mehr zusehen! [9]
Te ostre słowa, wyrzeczone przez owego surowego i zimnego zazwyczaj człowieka zabrzmiały w mych uszach jak najpiękniejsza muzyka. Czyniąc im zadość, nie zwlekając obaj zabraliśmy się do roboty. Willi „zagonił mnie” do Flaschenzugu i mrugnąwszy porozumiewawczo zaczął na nas wszystkich groźnie pohukiwać:
- Alle an die Arbeit, los, los! Aber blitzschnell, zum tausend Teufel! [10]
Później, wykorzystując moment, kiedy w pobliżu nie było nikogo, przyszedł do mnie, poklepał łaskawie po plecach i spytał:
- Richard! Gehen wir jetzt in Rohrleitung rauchen? [11] – Mimo woli wybuchnęliśmy śmiechem, przypominając sobie epizod sprzed paru miesięcy, po czym mój zacny szef poczęstował mnie papierosem. Dobrze wiedział, że przy mnie może sobie swobodnie pogadać – także na tematy polityczne i przy okazji pokpić nieco z Führera, którego – jak już wspominałem – nie darzył sympatią.
Przez cały dzień pracowałem bez wytchnienia, mimo, że byłem głodny i zmęczony. Spoglądałem na ten świat z radością i chciało mi się na nowo żyć – nawet w tym przeklętym przez ludzi z całej Europy miejscu. Codzienna droga do lagru była dla mnie przechadzką, a morda ryżego SS-mana na posterunku i jego szczekliwe:
- Mütze ab! Ausweis zeigen! [12] – mniej odrażające.
A kiedy po długim oczekiwaniu w kantynie niemal natychmiast pochłonąłem przydziałową porcyjkę chleba z odrobiną margaryny i miskę eintopfu, bo głodny byłem piekielnie, to po raz drugi tego dnia stwierdziłem, że „świat nie jest taki zły”. Nawet chór wrzaskliwych żywcoków, który przywitał mnie w drzwiach sztuby wydał mi się przyjazny i tak miły, jak nigdy dotąd.
Leżąc już na pryczy spoglądałem na barak innymi oczyma: przedtem był dla mnie więzieniem - teraz sprawiał wrażenie przytulnego i jakby swojskiego. A potem długo się modliłem. Dziękowałem gorąco Bogu i Królowej Anielskiej za to, że mocą ich łaski cudem uniknąłem piekła, na które chciał mnie skazać okrutny los, polecałem też boskiemu miłosierdziu tych męczenników, w gronie których miałem się dzisiaj znaleźć. Na koniec myśl moja pospieszyła hen, do moich najbliższych: obejmowałem ich wszystkich i wołałem radośnie: „Kochani! Nie martwcie się! Jestem wolny i znów będziemy razem!” Ukołysany tą kojącą serce wizją, a także skołatany przeżyciami tego dnia sam nie wiem kiedy usnąłem.
Nazajutrz wieczorem, kiedy wróciłem z pracy czekała na mnie niespodzianka: oto w mojej sztubie pojawił się ukochany Ojciec – przygarbiony, zgnębiony i jakże wymizerowany! Jak tylko mnie zobaczył, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł się uspokoić. Głaskałem jego twarz i całowałem te biedne, drżące ręce, On zaś, spoglądając na mnie radosnymi już oczyma, był nadzwyczaj szczęśliwy, że widzi mnie bezpiecznego, pełnego radości życia i tak bardzo odmienionego. Ciągle powtarzał, jak też Mama się ucieszy, kiedy jej zawiezie tę radosną nowinę. Niedługo mogliśmy być razem, bowiem niebawem odchodził pociąg do Dworów. Odprowadziłem Tatę na samą stację; patrząc na siebie stwierdziliśmy, że jesteśmy zupełnie innymi ludźmi od tych z przedwczorajszego wieczora. Dziękowałem mu gorąco za jego rady i wsparcie duchowe, wdzięczny też mu byłem, że przyjechał, aby dowiedzieć się, co się ze mną dzieje. Przepraszałem go za to, że z mego powodu tyle wraz z Mamą musieli przeżyć zmartwień i trosk. Wtedy Ojciec odpowiedział mi wprost:
- Nie ma takiej ofiary, której rodzice nie byliby gotowi ponieść dla swego dziecka, kiedy mu zagraża jakieś niebezpieczeństwo – zawsze będą się o niego troszczyć, aż do samej śmierci. Sam się o tym kiedyś przekonasz w życiu! – prorocze te słowa szczególnie utkwiły mi w pamięci i miały się sprawdzić co do joty.
W wirze rozmaitych spraw i wydarzeń nadeszły kolejne święta Bożego Narodzenia. Znów pozwolono nam pojechać do domu; nie zdawałem sobie sprawy, że ostatni raz spędzam ten świąteczny czas spokojnie i z całą swoją rodziną.




[1] Bitte, hereingehen! (niem.) – Proszę wejść!
[2] Na, Richard! Was suchst du... (niem.) – No, Ryszardzie! Czego tu szukasz? Niestety musisz iść do obozu koncentracyjnego na sześć tygodni! Wiesz dobrze, że u nas musi być porządek!
[3] Richard ist der arbeitsamste... (niem.) – Ryszard to najbardziej pracowity i uczciwy chłopak!
[4] in zwei Schichten (niem.) – na dwie szychty (zmiany).
[5] den sechsWochen des Konzentrationslagers (niem.) – na 6 tygodni obozu koncentracyjnego.
[6] Kein problem! (niem.) – Nie ma problemu! (nie ma sprawy!)
[7] Also Herr Obermeister nicht besorgt zu sein! (niem.) – …więc niech się pan obermajster nie martwi!
[8] Schwarzkopf (niem.) – czarnogłowy (gra słów).
[9] Na, Junge, pass auf! Das kann nur einmal… (niem.) - No, chłopcze, strzeż się! To może zdarzyć się tylko raz! A teraz – jazda zaraz do roboty, ale szybko, szybko! Nie chcę cię tu więcej widzieć!
[10] Alle an die Arbeit, los, los!... (niem.) - Wszyscy do roboty jazda, jazda! Ale piorunem, do stu diabłów!
[11] Richard! Gehen wir jetzt in Rohrleitung rauchen? (niem.) – Ryszard! Pójdziemy sobie teraz zapalić do rurociągu?
[12] Mütze ab! Ausweis zeigen! (niem.) – Czapkę zdjąć! Przepustkę pokazać!

Dziękuję Krzysztofowi Woźniakowi za udostępnienie wspomnień ojca.

piątek, 30 czerwca 2017

Koszmary i uroki Drezna we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka

Koszmary i uroki Drezna

Tak więc widmo Arbeitsamtu nadal wisiało nad nami, jak miecz Damoklesa. Ba, żeby tylko o to chodziło! W każdej chwili spodziewaliśmy się, że policja przyjdzie nas aresztować. Za ucieczkę z pracy w czasie okupacji groziło wszak więzienie. W domu szczególnie rodzice byli tym przejęci do głębi. Na wszelki wypadek chodziłem spać do stryka Staszka, a w dzień czułem się jak osaczone zwierzę. Pewnego wieczoru, gdy auto policyjne zajechało przed strykowy dom, jak stałem dałem nura w krzaki. Z ukrycia obserwowałem teren, lecz bałem się wrócić. Na szczęście okazało się, że był to fałszywy alarm - policja szukała tylko domu bauera.
Rozwiązanie tej szarpiącej nerwy sytuacji przyszło nieoczekiwanie: w parę dni po mojej ucieczce otrzymałem wezwanie do natychmiastowego stawienia się w Arbeitsamcie w Andrychowie. Trudno - pomyślałem sobie - nie ma wyboru, trzeba jechać; cokolwiek mnie czeka, lepsze to niż więzienie. Kiedy przybyłem na miejsce zażądano Ausweis [1] oraz Arbeitsbuch, spisano personalia i kazano czekać w strzeżonej przez policję dużej sali, gdzie podobnych mnie delikwentów była duża grupa. Po zgłoszeniu się wszystkich wezwanych i dopełnieniu wszelkich formalności zostaliśmy załadowani do pociągu i wywiezieni w nieznane. O ucieczce nie było nawet mowy - byliśmy konwojowani. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Drezna. Nieco naiwnie (jak się okaże) pomyślałem sobie: „Nawet nieźle, że tak wypadło - mogło być gorzej”. Gryzłem się tym jedynie, że rodzice będą się martwić, co się ze mną stało. Tymczasem z rozmów z innymi chłopakami - współtowarzyszami niedoli - okazało się, że prawie wszyscy mieli jakieś przeboje z Arbeitsamtem. Doszliśmy przeto do prostej konkluzji, że tam, dokąd zmierzamy pewnikiem dadzą nam nieźle popalić - i nie omyliliśmy się.
Po długiej, prawie 600-kilometrowej, podróży znaleźliśmy się wreszcie w wielkiej hali Dresden Hauptbahnhof [2]. Tu niezwłocznie sformowano nas w kolumnę czwórkową i wyprowadzono na ulicę.
Drezno zachwyciło mnie swym urokiem. Było to piękne i rozległe miasto, malowniczo położone w dolinie Łaby, z racji rozlicznych, wyjątkowej urody zabytków (o czym później) nazywane perłą Saksonii, której zresztą było stolicą. Rozpościerało się wzdłuż ulic i alej wysadzanych drzewami owocowymi, co zapowiadało (a był początek marca) morze kwiecia i zieleni na zbliżającą się wiosnę.
Tymczasem odeskortowano nas do lagru, mieszczącego się przy Gustav-Freitag-straße i ogrodzonego zewsząd kolczastymi drutami, co nie wróżyło nic dobrego. Na bramie widniał napis: Eisen und Metall [3] - tak się nazywał (jak się później dowiedziałem) zakład, w którym nam przyszło pracować. Przybyliśmy do wielkiego baraku, wyglądającego niczym monstrualnych rozmiarów szopa - jego olbrzymie, ciemne wnętrze było wypełnione trzyosobowymi pryczami i żelaznymi szafkami. Każdy z nas otrzymał przydział swej pryczy i połowę szafki. Pomyśleliśmy sobie, że teraz przydałaby się kolacja, a potem dobrze byłoby położyć się spać (był bowiem wieczór) po tak trudnej i wyczerpującej podróży. Jakże srodze się zawiedliśmy...
Oto nagle usłyszeliśmy gromkie:
- Achtung!- i na środek tej wielkiej hali wkroczył utykając, z charakterystycznym stukiem protezy oficer SS, przysadzisty, potężnie zbudowany typ, o twarzy nadętego indora. Zmierzył nas zimnym, przenikliwym spojrzeniem, po czym ryknął chrapliwym sznapsbarytonem [4]:
- Ich bin euer Lagerführer! [5] - przedstawił się. - Od tej chwili jesteście pod moją komendą. Za nie wykonanie moich rozkazów grożą różne kary przewidziane w regulaminie. Teraz wszyscy udadzą się do łaźni i zabiorą swoje ubrania!
Poszliśmy więc, gdzie kazano; nas skierowano do kąpieli, a nasze ubrania do dezynfekcji. Po gruntownej ablucji wysmarowano nas szczodrze w owłosionych miejscach śmierdzącą cieczą, która miała własności bakterio- i insektobójcze. Wtedy dopiero otrzymaliśmy drelichowe mundury, szmaty, szczotki i wiadra. Nie zdążyliśmy się nawet opamiętać, bo znów wpadł lagerführer i wrzasnął:
- Alle Männer seine Stube zu saubermachen! [6]
„Ładnie się zaczyna” - pomyśleliśmy. Nie było wszakże czasu na myślenie - trzeba było niezwłocznie zabierać się do roboty, bo opieszałych już nasz nowy „pan” walił bykowcem. Kiedy wreszcie uznał, że sala powinna być już czysta, wygonił wszystkich na podwórze, zajrzał do środka, po czym znów ryknął:
- Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! [7]
Powtórzyło się to trzy razy. Później ustawił nas czwórkami na placu i kazał stać w bezruchu. Sam wszedł do mieszkania (mieszkał w ładnym domu naprzeciwko) i spokojnie przyglądał się, jak głodni i zmarznięci stoimy na baczność. Trzymał tak nas do północy. Na koniec wydał komendę:
- In die Stube zu Schlafen wegtreten! [8]
Nie chcieliśmy wierzyć oczom i uszom - przecież przyjechaliśmy do obozu koncentracyjnego, a nie do normalnej pracy! Ledwie weszliśmy na salę - każdy trząsł się z zimna jak osika - zwaliliśmy się na prycze jak kłody, a o kolacji nie było nawet mowy. O piątej rano poderwał nas na nogi wrzask naszej bestii - już grasował po sali i walił bykowcem tych, co spali na dole. „Całe szczęście - pomyślałem - że śpię na samej górze, przynajmniej tu ten sukinsyn mnie nie dosięgnie”.
Praca rozpoczynała się o 5.30, ale przedtem już trzeba było ustawić się w kolejce do kantyny, gdzie otrzymywaliśmy przydział śniadaniowy: dwie pajdeczki chleba, kawałeczek margaryny i kubek czarnej kawy. Zanim zdążyliśmy się dopchać po swoją rację już buczała syrena - o 5.25 trzeba było pędzić do pracy. A więc chleb do kieszeni, a gorącą kawę piło się w biegu, parząc sobie usta.
Weszliśmy do dużej hali fabrycznej, w której mieściły się warsztaty ślusarskie i monterskie, a w nich stały wiertarki, tokarki, frezarki, butle gazowe, aparaty spawalnicze i wiele innych urządzeń. Wokół piętrzyły się stosy blach, płyt stalowych, rur, rurek, kątowników, drutów, a wszystko rzecz jasna metodycznie poukładane, bo przecież Ordnung muss sein [9]. W hali tej pracowali ślusarze, monterzy, spawacze, tokarze, frezerzy, a my mieliśmy im służyć za pomocników. Oczywiście, fachowcami tymi byli Niemcy, którzy na 12 godzin stawali się naszymi panami. Byli to ludzie bezwzględni; za drobne przewinienia, wynikłe zazwyczaj z nieporozumienia i braku znajomości języka bili brutalnie w mordę i biada temu, kto się szybko nie nauczył nazw narzędzi i całej terminologii fachowej. Najgorszy szkopuł wszelako tkwił w tym, że trudno ich było zrozumieć, bowiem Niemcy ci mówili z saksońskim akcentem i nie wystarczyło nauczyć się tych słów po niemiecku, trzeba było jeszcze umieć Sächsisch sprechen [10].
Najtrudniejsze są pierwsze dni - aby przyzwyczaić się, zaaklimatyzować, zaskarbić sobie względy u swych przełożonych. Czekamy jak wybawienia syreny na przerwę obiadową. Nareszcie! Nadchodzi 12.30, a więc pędem do kantyny - ale tam znów kolejka. Niemców to, rzecz jasna, nie dotyczy - mają swoją kantynę, gdzie jedzą gotowe obiady. A co jest u nas na obiad? Ziemniaki w łupinach i jakaś bliżej nieokreślona „zupa”. Niestety, nie jest nam dane doczekać swej kolejki - rozlega się głos syreny. Cholera! Już 12.55. I znów - jak rano - zupę siorbiemy w biegu, a ziemniaki wraz z łupinami zjemy, kiedy pójdziemy po rury, pręty czy butle z tlenem. I znów stereotypowe: schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! [11], - znów wyczekiwanie na syrenę, która zabuczy dopiero o 18 na fajrant. Wtedy wreszcie odpoczniemy, wtedy zjemy kolację po ludzku.
O święta naiwności! Nie doceniliśmy swego lagerführera. Ledwo zdążyliśmy przełknąć cokolwiek, już ten piekielnik robi zbiórkę. Sekundują mu w tym dzielnie dwaj Ukraińcy, którzy prześcigają się nawzajem w brutalności, aby zdobyć uznanie swego władcy. Rozdzielają nas na dwie grupy, z których jedna będzie przebierać zgniłe kartofle w pobliskim dworze, a druga (ta moja) pójdzie na dworzec kolejowy rozładowywać wagony. Nic to, że jesteśmy zmęczeni i wypruci z sił - nikogo to nie wzrusza - wciąż słyszymy znienawidzone: los, los, schneller, weiter machen! [12] Na dworcu jedni rozładowywali drewno, inni węgiel. Kiedy wróciliśmy do lagru, było dobrze po północy.
Nazajutrz rano znów pobudka o piątej i znów dzień jak co dzień. Koniec świata! Przecież to niemożliwe tak dłużej - kto to wytrzyma? Okazuje się, że wytrzyma, każdy musi wytrzymać, każdy się przyzwyczai.
Te dni, w których nie idziemy do dodatkowej pracy są dla nas jakby świętem i świat wtedy jest jeszcze coś wart. W takich chwilach Baron, były artysta warszawskich scen operetkowych, przepięknie śpiewa znane arie i piosenki, a my zasłuchani, zapominamy na krótko o naszym piekle. Cóż z tego, że jutro lub pojutrze znów pójdziemy z naszym śpiewakiem na dworzec do wagonów - liczy się tylko ta krótka chwilka...
Wreszcie nadchodzi upragniona niedziela. Żyjemy nadzieją, że przynajmniej dziś odpoczniemy po ciężkiej pracy, pośpimy trochę dłużej. Nic z tych rzeczy! Koszmarny kuternoga jest niezmordowany - tym razem idziemy na cały dzień do rozładunku węgla.
I tak zaczęły płynąć dni i tygodnie. Nasze nader smutne i ciężkie życie, regularnie zatruwane przez „kulawego diabła”, jak go zaczęliśmy nazywać, z rzadka tylko bywało rozświetlane jakimś milszym akcentem, który pozwalał radośniej spojrzeć na świat.
Nadeszły święta wielkanocne, które wzbudziły w naszych sercach wielki smutek i tęsknotę; niejeden z nas ukradkiem ocierał łzy. Brutalnie oderwani od swych najbliższych, na dalekiej i wrogiej ziemi - tylko w myślach łączymy się z nimi i dzielimy święconym jajkiem.
W pierwszy dzień świąt, 25 kwietnia, lagerführer zarządza zbiórkę na placu w ubraniach roboczych - niby robi przegląd mundurów - sprawdza, czy guziki są przyszyte i czy wszystko jest w porządku. Okazuje się, że nic nie jest w porządku - wrzeszczy na nas i zapędza do przebierania zgniłych ziemniaków.
W poniedziałek wielkanocny nasz prześladowca jest w lepszym humorze; posuwa się w swej łaskawości do tego stopnia, że zezwala nam wyjść na przepustkę do miasta. Warunek: przed opuszczeniem lagru do ubrania musi być dobrze przyszyte „P”[13], a przepustkę otrzymujemy zbiorową - na kilka osób. Nie przeszkadza nam to cieszyć się przez kilka godzin wolnością - podziwiamy piękne wystawy sklepowe, wspaniały park miejski i mieszczące się opodal ZOO. Do cyrkulubkinafür Pole und Hunde Eintritt verboten [14]. Ciekawe skojarzenie, prawda?
Na ulicach miasta czujemy się okropnie - Niemcy oglądają nas od stóp do głów jak jakieś dziwolągi, wytykają palcami i śmieją się z nas. Tak wygląda różnica pomiędzy Herrenvolkiem [15], a nami - podludźmi, Sklaven [16].
Mimo tych upokarzających odczuć, nie sposób nie zwrócić uwagi na przepiękne drezdeńskie zabytki, tworzące niepowtarzalny kompleks Starego Miasta. Patrzę na nie z podziwem i obiecuję sobie w myślach, że jeśli tylko nadarzy się okazja, wrócę tu jeszcze. Tymczasem musimy wracać do lagru - czas przepustki się skończył.
Mijają kolejne dni pełne niepokoju, napięć i narastającego zmęczenia. Wkrótce po świętach w piwnicach, gdzie składowano węgiel, wybuchł pożar. Przez cały dzień i noc wywoziliśmy ten węgiel taczkami z dołu, gdzie było pełno dymu. Niemal zaczadzeni, padaliśmy ze zmęczenia, ale razy bykowca i wrzaski lagerführera znów nam przywracały przytomność.
Na świecie niespodzianie zrobiła się piękna wiosna, przebogata w swoich barwach. Miasto, a w szczególności jego liczne parki, skwery i drzewa, tonęły w powodzi cudnego, różnokolorowego kwiecia, od którego emanowały odurzające zapachy; nawet zdeklarowany pesymista musiał zachwycić się tym widokiem.
Tymczasem przedsiębiorczy kulas wynajduje coraz to nowe sposoby dręczenia nas: co jakiś czas rewiduje szafki i wyrzuca z nich wszystko na podłogę. Kiedy indziej przechadza się podczas niesienia przez nas posiłków z kantyny: trzeba błyskawicznie wszystko położyć na ziemię i zameldować się mu w przepisowej postawie z wyciągniętymi jak struna rękami. Jak mu się coś nie widzi - od razu wali po łbie.
Nadeszły oczekiwane Zielone Świątki, do których paru z nas (a w tej liczbie i ja) przygotowywało się starannie. W mieście wyświetlano najnowszy niemiecki film pod tytułem Hab’ mich lieb [17], ze słynną Mariką Rökk w roli głównej. Film był od 18 lat, a ja miałem zaledwie szesnaście i pół. Bardzo chciałem go obejrzeć, tylko w jaki sposób zdobyć bilet? I wtedy przyszła mi do głowy szczęśliwa myśl: przecież Antek Piecha, volksdeutsch z Pszczyny, właśnie został ukarany przez lagerführera zakazem opuszczania lagru. Poprosiłem go więc, aby mi pożyczył legitymacji, która była tymczasowa i nie było na niej zdjęcia. On na to:
- Ja, pieronie, moga ci pożyczyć, ale dejse pozór! Nie chca słyszeć o żodnyj chaji!
Uspokoiłem jego obawy i zapewniłem solennie, że wszystko będzie w porządku. Nauczyłem się na pamięć jego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia (pamiętam, że był niemal dokładnie dwa lata ode mnie starszy). Do marynarki przypasowałem obszyte uprzednio na tekturce „P” i bez przeszkód wyszedłem z lagru (oczywiście na przepustkę zbiorową).
Skoro tylko wyszliśmy na ulicę, odłączyłem się od kolegów i skierowałem swe kroki do przybytku X Muzy. Wszedłem do hallu i serce zabiło mi niespokojnie: na środku stał policjant i bacznie wszystko obserwował. Na odwrót było już za późno: zdecydowanym krokiem podszedłem do kolejki i po niedługiej chwili prosiłem o bilet wstępu pierwszej klasy. Aliści mój wygląd wzbudził podejrzenie kasjerki, jako, że nie byłem rosły, nawet jak na swoje niespełna 17 lat, a Niemcy, jak wiadomo, byli skrupulatni. Zażądała legitymacji, na co trochę drżącą ręką podałem jej Ausweis Piechy. Popatrzyła, pokręciła głową, ale bilet sprzedała. Wchodziłem już prawie na salę, kiedy zatrzymało mnie szczeknięcie policjanta:
- Halt! Kommst du hier! [18] - Nogi ugięły się pode mną, ale odważnie podszedłem.
- Ausweis bitte! [19] - zażądał. Podaję mu Ausweis i patrzę prosto w oczy. Obejrzał go dokładnie i pyta:
- Wo bist du geboren?
- In Pless am Oberschlesien. [20]
- Wann? – indaguje dalej.
- Am dreißigsten zehnten eintausendneunhundertvierundzwanzigsten [21] - odpowiadam bez zająknienia. Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem (nie dziwota, bo wcale nie wyglądałem na 18-latka), pokręcił głową z niedowierzaniem i mruknął:
- Kann man hereingehen! [22]
Uszczęśliwiony, acz ledwo żywy ze strachu, wchodzę na salę. Ledwo usiadłem na swym miejscu, a moja sąsiadka, zalotna blondyneczka, strzyże ku mnie oczyma i śmiało zaczyna rozmowę; będąc przekonana, że jestem Niemcem proponuje spacer do parku po filmie. Na samą myśl o tym ciarki mi przeszły po plecach: już samo pójście do kina było przestępstwem, a za flirtowanie z Niemką niechybnie bym trafił do mamra. Na domiar złego w zdenerwowaniu popełniłem niewybaczalny błąd - na jej pytanie, jak mam na imię, podałem swoje prawdziwe, na śmierć zapominając, że teraz przecież jestem w skórze Antoniego Piechy! Niestety, ugryzłem się w język o sekundę za późno.
Byłem wściekły - nie mogłem spokojnie śledzić akcji, bowiem prześladowała mnie myśl o grożącym mi „powabnym” niebezpieczeństwie. Dlatego też (choć była całkiem do rzeczy) po zakończeniu projekcji odskoczyłem od przylepnej blondynki, a kiedy usłyszałem przymilne:
- Richard, wo bist du? [23] - czym prędzej dałem nura między ludzi i zgubiłem się w tłumie, przyrzekając sobie solennie, że już nigdy w Dreźnie nie pójdę do kina (prawdę rzekłszy, nie miałem już drugiej okazji).
Idąc do lagru myślałem z rozgoryczeniem, że tyle zachodu kosztowało mnie dostanie się na ten film i nie mogłem go nawet spokojnie obejrzeć. Za to po powrocie wielu kolegów uznało mnie za „kozaka” i eskapada ta (całkiem nieoczekiwanie zresztą) przysporzyła mi nieco chwały.
Wspominałem już o Antku Piesze, jednym z moich towarzyszy lagrowej niedoli. Co prawda status mój i jego dość znacznie się różniły, bo prócz tego, że był volksdeutschem był także vorarbeiterem [24], ale mimo to chłop z niego był równy, a od czasu pożyczenia Ausweisu nawet trochę się zaprzyjaźniliśmy. Któregoś dnia zobaczyłem w jego rękach Dresden Baedeker [25], który niedawno sobie kupił, pewnie wtedy, gdy skończyła mu się wzmiankowana wyżej kara. Nie byłbym sobą, gdybym go nie poprosił, by mi pozwolił poczytać – obejrzane wcześniej zabytki stanowiły wystarczający magnes.
Z kart przewodnika dowiedziałem się, że Drezno, zwane również „Florencją Północy”, szczyci się jednym z najpiękniejszych w Europie kompleksem budowli barokowych. Swe liczne i piękne zabytki zawdzięcza dynastii Wettynów, a zwłaszcza swemu szczególnemu dobroczyńcy, Augustowi Mocnemu, który prócz korony polskiej liczył także na cesarski diadem i mając to na względzie otoczył swoją rezydencję niebywałym przepychem. Z licznych zamieszczonych fotografii rozpoznawałem jak dotąd tylko w przelocie widziany Zwinger, Frauenkirche, Neumarkt, zamek, Hofkirche, gmach Semperoper czy most Augusta. Uzbrojony w tę wiedzę postanowiłem, że podczas najbliższej przepustki dokładniej przyjrzę się tym wszystkim cudom.
Monotonię naszej ponurej rzeczywistości przerwało pewnego dnia niezwykłe dla nas wydarzenie: przeżyliśmy pierwszy w Dreźnie Fliegeralarm [26]. Syreny zaczęły wyć, a my wszyscy pognaliśmy za miasto, w pola. Stały tam okopane działa przeciwlotnicze, przy których widać było uwijającą się obsługę, złożoną z młodych kadetów. Zauważyliśmy, że podobnie jak my, chłopcy ci po prostu się boją, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Nasuwa się tu znane rzymskie powiedzenie: homo sum nihil humani a me alienum esse puto [27].Samoloty alianckie nie nadleciały jednak wtedy nad Drezno - stało się to dopiero rok po naszym wyjeździe - lecz alarm lotniczy spowodował nerwową atmosferę wśród Niemców, a nam sprawiło to satysfakcję, że i oni zaczynają się czegoś bać.
Miało to zresztą głębsze uzasadnienie. Od napotkanego przypadkiem żołnierza - Ślązaka dowiedziałem się bowiem w wielkiej tajemnicy o piekle Stalingradu, jako że był uczestnikiem tej straszliwej bitwy. Muszę przyznać, że była to relacja, która bez przesady mroziła krew w żyłach, niemniej jednak podniosła mnie na duchu i pomagała przetrwać ów nader trudny czas niedoli.
Wkrótce potem nadszedł dzień, w którym zdarzyła mi się bardzo przykra wpadka, „a jak to było - opowiem”. Wspominałem już o tym, że w naszym lagrze panował głód i nieraz zdarzało się nam wybierać resztki jedzenia z niemieckich śmietników. Chłopaki radziły sobie w ten sposób, że zdobywali skądś kartki żywnościowe, przysyłane z domu na adresy prywatne. Ci, którzy mieli możliwość wyjścia do miasta na przepustkę kupowali sobie chleb lub tzw. Kuchen, czyli placki pszenne. Wszystko, oczywiście, działo się w głębokiej konspiracji, gdyż „kulawy diabeł” kategorycznie zabronił wnoszenia żywności do lagru pod groźbą surowej kary.
Kiedy i ja otrzymałem przepustkę w nagrodę za „dobrą pracę” (a mogło się to zdarzyć jedynie w niedzielę), przyszedł do mnie jeden z kolegów, prosząc abym kupił w mieście placki, a w zamian on mi odpali „dolę”. Paczkę z plackami miałem wsunąć niepostrzeżenie przez dziurę w żelaznym ogrodzeniu, skąd miał ją odebrać. Choć miałem lekkiego pietra, nie wypadało mi odmówić.
Tymczasem jednak, dotrzymując danego sobie przyrzeczenia, wybrałem się na bulwar nad Łabą i przez kilka godzin podziwiałem z zapartym tchem klejnoty drezdeńskiej architektury. Szczególne wrażenie, prócz polecanego w przewodniku Zwingera, wywarł na mnie majestatyczny Residenzschloß i monumentalny, wysoki na przeszło 90 metrów Frauenkirche, królujący nad rozległym placem Neumarkt.
Ponieważ czas mojej przepustki powoli się kończył, wstąpiłem do piekarni, kupiłem co trzeba i nie przeczuwając niczego wracałem spokojnie do lagru. Podszedłszy bliżej dokonałem penetracji terenu. Nie było nikogo - zaczajony za płotem kolega dał mi znak, że mogę położyć paczkę w umówionym miejscu. Wtem zza zakrętu wyskoczył samochód i z piskiem opon zahamował. Jeszcze w biegu wyskoczyło z niego dwóch cywilów z pistoletami w rękach, którzy wrzasnęli:
- Hände hoch! [28] - i w jednej chwili wtłoczyli mnie na tylne siedzenie.
Ogarnęło mnie przerażenie. Matko Boska, co teraz będzie? Sytuacja rozwijała się jak w kiepskim filmie kryminalnym - czułem się jak przestępca, złapany na gorącym uczynku. Sprawa się wyjaśniła, gdy auto skręciło w kierunku lagru. Okazało się, że jednym z tych tajniaków był szwagier lagerführera, gestapowiec. Wyciągnęli mnie na portiernię, gdzie już czekał z tryumfującą miną nasz „kulawy diabeł”. Zabrał placki, jako corpus delicti i zaczął mnie bić po twarzy, wołając chrapliwie:
- Du schweine Pole! Kennst du nicht meine Verordnung?! Wem wolltest du diese Kuchen geben?! [29]
Milczałem, nie chcąc wsypać kolegi, co widząc chwycił moją głowę i zaczął tłuc nią o mur, a później, leżącego już na ziemi, kopał jak psa, wrzeszcząc, abym się przyznał. Kiedy mimo to nie powiedziałem nic, zabrał mnie, sponiewieranego i okrwawionego, na sztubę i kazał podzielić placki na maleńkie kawałeczki. Wzywał wszystkich po kolei, by zabrali swoją „porcyjkę”, a potem oświadczył, że każdego czeka mój los, jeżeli odważy się na to, co zrobiłem...
W tych dniach przyjechała nowa grupa delikwentów z kraju. Między przybyłymi rozpoznałem Zbyszka Kornelaka - starszego syna byłego kierownika naszej szkoły. Wypytywałem go o wieści z Choczni, ale nie chciał nic mówić, tak był przygnębiony tym, co się tutaj działo. Pocieszałem go, że z biegiem czasu do wszystkiego się przyzwyczai, lecz markotniał coraz bardziej i leżąc na pryczy uporczywie wpatrywał się w sufit. Przypomniało mi się znane z „Trylogii” powiedzenie: consuetudo est altera natura[30] - ja już tu byłem „starym wygą” - on to dopiero musiał przeżyć.
Od pewnego czasu nasz pobyt w Dreźnie bywał coraz częściej urozmaicany alarmami lotniczymi. Wzbudzało to wśród Niemców rosnącą złość i przerażenie, my zaś przeciwnie - cieszyliśmy się z tego i nawet nie staraliśmy się tego ukrywać.
Nadszedł upalny lipiec. Po lagrze rozeszły się słuchy, że część z nas ma niebawem zostać przetransportowana do Oświęcimia. Ta wielce bulwersująca wieść wzbudziła w nas niepewność i rozterkę - czekaliśmy niecierpliwie na rozwój wypadków. Wkrótce zapadła decyzja: alea iacta est [31] - w kilkudziesięcioosobowej grupie znalazłem się i ja. Serca nam biły niespokojnie: dlaczego tylko my wyjeżdżamy i co nas czeka w tym Oświęcimiu? Pokrzepiamy się jednak nadzieją, że gorzej jak tu nam nie będzie. Nie bez znaczenia był też fakt, iż do domu stamtąd było raptem trzydzieści parę kilometrów, a nie - jak stąd - blisko sześćset.
Przyszedł wreszcie oczekiwany dzień odjazdu. Żegnaliśmy perłę Saksonii, która przysporzyła nam wielu cierpień i upokorzeń, lecz i dostarczyła niezapomnianych widoków i dużo przeżytych wrażeń. Wyjeżdżaliśmy z tej „Florencji Północy” i oazy zieleni i kwiatów bogatsi o bagaż doświadczeń, pomocnych w stawianiu czoła dalszym trudom życia.
Nie wiedzieliśmy, że wkrótce na to piękne miasto zapadnie straszny wyrok: w nocy z 13 na 14 lutego 1945, w odwecie za bombardowania Londynu i Coventry, dwa potężne naloty aliantów zmieniły go w kupę gruzów i zgliszcz, a liczba ofiar sięgnęła 25 tysięcy. Władze niemieckie układały ciała zabitych w stosy i tysiącami paliły je na ulicach miasta.
W gruzach legła także przepiękna barokowa starówka, a niektóre jej architektoniczne klejnoty musiały czekać aż 60 długich lat na odbudowę i przywrócenie do dawnej świetności. Taka była cena wojny.






[1] Ausweis (niem.) - dowód tożsamości, legitymacja.
[2] Dresden Hauptbahnhof – dworzec główny Drezna.
[3] Eisen und Metall (niem.) – Żelazo i Metal.
[4] sznapsbaryton (niem.+wł.) - schrypnięty głos, zmieniony wskutek nadużywania alkoholu.
[5] Ich bin euer Lagerführer! (niem.) - Jestem waszym lagerführerem (dowódcą obozu)!
[6] Alle Männer seine Stube zu saubermachen! (niem.) - Wszyscy do czyszczenia swojej sztuby!
[7] Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! (niem.) - Wszyscy do roboty! Sztuba jest wciąż jeszcze brudna!
[8] In die Stube zu Schlafen wegtreten! (niem.) – Na sztubę do spania rozejść się!
[9] Ordnung muss sein (niem.) - porządek musi być.
[10] Sächsisch sprechen (niem.) – mówić „po saksońsku”.
[11] schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! (niem.) - prędko, prędko, jazda, robota, biegiem!
[12] los, los, schneller, weiter machen! (niem.) - jazda, jazda, szybciej, dalej pracować!
[13] „P” (niem. Pole - Polak, Polka) – obowiązkowe oznaczenie Polaków zmuszonych do pracy przymusowej w III Rzeszy. Znak składła się z postanowionego na kancie kwadratu o boku 5 cm, półcentymetrowego fioletowego obramowania i litery P na środku. Kto nie zastosuje się do przepisów, będzie podlegał karze grzywny do 150 RM (reichsmarek) lub karze aresztu sześć tygodni [...]”.
[14]  für Pole und Hunde Eintritt verboten (niem.) - dla Polaków i psów wstęp wzbroniony.
[15] Herrenvolk (niem.) – rasa, naród panów.
[16] Sklaven (niem.) – niewolnicy.
[17] „Hab’ mich lieb” („Kochaj mnie”) – film komediowy prod. niem. (1942) w reż. Haralda Brauna; w rolach gł. Marika Rökk i Viktor Staal.
[18] Halt! Kommst du hier! (niem.) - Stać! Chodź tutaj!
[19]  Ausweis bitte! (niem.) - Legitymację proszę!
[20] Wo bist du geboren? - In Pless... (niem.) - Gdzie się urodziłeś? - W Pszczynie, na Górnym Śląsku.
[21] Wann? - Am dreissigsten... (niem.) - Kiedy? - 30 października 1924.
[22] Kann man herein gehen! (niem.) - Można wejść do środka!
[23] Richard, wo bist du? (niem.) - Ryszardzie, gdzie jesteś?
[24] Vorarbeiter (niem.) – brygadzista.
[25] Dresden Baedeker – ilustrowany przewodnik po Dreźnie; nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego księgarza, Karla Baedekera, który stał się pionierem bardzo popularnej do dziś serii przewodników (zwanych bedekerami) dla zwiedzających.
[26] Fliegeralarm - alarm przeciwlotniczy
[27] homo sum, nihil humani a me alienum esse puto (łac.) - jestem człowiekiem i nic, co ludzkie nie jest mi obce (Terencjusz).
[28] Hände hoch! (niem.) - Ręce do góry!
[29] Du schweine Pole!... (niem.) - Ty świński Polaku! Nie znasz mojego zarządzenia?! Komu chciałeś dać te placki?!
[30] Consuetudo est altera natura (łac.) - przyzwyczajenie jest drugą naturą.
[31] Alea iacta est (łac.) - kości zostały rzucone, gra się rozpoczęła; wypowiedź Juliusza Cezara przekraczającego rzekę Rubikon (granicę Italii) i wbrew decyzji senatu rozpoczynającego wojnę domową; zwrot oznaczający śmiałą, nieodwołalną decyzję.