piątek, 7 lipca 2017

Wspomnienia Ryszarda Woźniaka z pracy przymusowej podczas II wojny światowej

Następny fragment wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka, udostępniony czytelnikom przez jego syna Krzysztofa. Bardzo dziękujemy !

Oświęcim, a więc „Arbeit macht frei”.

Przybyliśmy więc do Oświęcimia, znanego już obozu pracy, z cyniczno-ironicznym hasłem na bramie: „Praca czyni wolnym”. Na każdym kroku spotykamy mrowie ludzi mówiących różnymi językami. Oświęcim to monumentalna budowa, w której tkwi las kominów wznoszących się pod niebo i mnóstwo wież. Z różnych miejsc tego żelaznego molocha wyrastają potężne dźwigi, które - niczym macki gigantycznego pająka - wznoszą się i opadają.
Wszystko to szumi, huczy, dźwięczy i stukoce; ginie w oparach kłębiącej się pary i pojawia na nowo. Wszędzie przewala się pulsująca fala ludzka, gnana niby podmuchem wiatru raz w tę, raz w inną stronę. Pośród tego tłumu znaleźliśmy się i my - przybysze z Drezna. Najpierw zaprowadzono nas do łaźni, a potem przydzielono barak znajdujący się w Ostlager. Tu umieszczano Polaków, Ukraińców, Serbów, Bułgarów, Czechów. Natomiast w Westlager [1], po przeciwnej stronie, przebywali Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Belgowie, Holendrzy, Grecy, Portugalczycy - słowem narodowości z całej Europy.
Rano pobudka o godzinie czwartej - ktoś przyniósł gorącą kawę z kuchni - pijemy ją szybko, myjemy się w łaźni i wtapiamy się w rzekę ludzką, która podobnie jak wieczorem przewala się drogą - słychać tylko nieustanny stukot drewnianych sabotów [2].
Droga prowadzi wprost do budynku obozowego gestapo; przechodzimy przez główną bramę i wchodzimy na teren zakładów. Całość tego olbrzymiego terenu jest we władaniu potężnego koncernu IG Farbenindustrie AG [3]. My akurat otrzymujemy przydział do pracy w firmie Niederdruckwerke [4]. Wysoki jak tyka, uczesany na bok z równiutkim przedziałkiem Obermeister [5] patrzy przenikliwym wzrokiem na swych nowych poddanych; z iście niemiecką pedanterią każe nas wciągnąć na ewidencję, po czym ostrym, nosowym głosem zaznajamia nas z regulaminem pracy i naturalnie z karami, jakie grożą za jego nieprzestrzeganie. Otrzymujemy Ausweisy, numery służbowe i przydziały do poszczególnych ekip roboczych. Na to tylko czekali majstrowie, którzy zabierają nas na nasze stanowiska, wydają narzędzia i informują, że Arbeit rozpoczyna się o godzinie 5.30, przerwa obiadowa trwa od 12 do 12.30, a pracujemy do 18. Potem trzeba wyczyścić narzędzia, zamknąć je do szopy, odbić kartę i dopiero wtedy jest fajrant. Nie omieszkują przy okazji podkreślić, że biada takiemu, kto do tych reguł nie będzie się stosował.
Wraz z paroma innymi trafiam do pociesznie wyglądającego grubasa, mówiącego gardłowym, bawarskim akcentem, tak, że go trudno zrozumieć. Aliści myliłby się ten, kto by go oceniał na podstawie wyglądu. „Poczciwiec” ów dwoi się i troi, nieustannie coś rozkazuje i ciągle krzyczy:
- Los, los, schnell, arbeiten! [6]
Pracujemy przy montażu konstrukcji stalowych. Na windach ręcznych, tzw. Flaschenzugach [7], wyciągamy do góry poszczególne elementy: rury, kątowniki, płyty stalowe; tam już czekają spawacze i monterzy, aby to wszystko razem połączyć w jedną całość. W ten sposób powstaje olbrzymia konstrukcja, która niczym nienasycony smok pochłania coraz to nowe masy żelastwa. Jesteśmy oszołomieni bezustannym szumem, zgiełkiem i szczękiem ogarniającym nas ze wszystkich stron - czujemy się zagubieni i bezradni wobec tego żywiołu, bez przerwy poganiani szczekliwymi nawoływaniami czujnych nadzorców.
Przychodzą mi na myśl niedawne słowa pociechy kierowane do Zbyszka Kornelaka: do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić. Jest to prawda oczywista, lecz jakże łatwiej jest mówić o tym mając „chrzest bojowy” za sobą. A tymczasem grzbiet pęka, ręce omdlewają z wysiłku i pot zalewa oczy; ogarnia mnie przemożne pragnienie usłyszenia zbawczego głosu syreny na przerwę obiadową. Jednak jeszcze nie pora, dalej trwa zmaganie się z czasem i ze zmęczeniem. Nareszcie! - poprzez szum w uszach dociera do nas upragniony buczek. Walimy się skonani jak kłody na ziemię, aby rozprostować utrudzone członki i choć przez pół godziny trwać w bezruchu, odpoczywać.
Wydaje się, że przerwa trwa zaledwie parę minut, a już syrena i wrzaski majstra podrywają nas do dalszego wysiłku. Wraca koszmarna rzeczywistość. Po pięciu długich jak wieczność godzinach nadchodzi wreszcie wieczór - szósta i wytęskniony fajrant.
Wstępują w nas nowe siły - oddajemy (uprzednio dokładnie wyczyszczone) narzędzia do szopy i idziemy powoli w kierunku lagru. Tam czeka na nas posiłek i zasłużony wypoczynek. Czując zapach obozowej zupy, przyśpieszamy kroku, wchodzimy do kantyny. Niestety - kolejka jest długa aż do drzwi, trzeba poczekać, a tu wnętrzności skręcają się z głodu aż mdli. Po dłuższym staniu dostajemy wreszcie miskę eintopfu, kromkę chleba (ma to być 25 dag) i kosteczkę margaryny - cały nasz dzienny przydział. Siadamy gdzie się da - zupa, choć niedobra, błyskawicznie znika z miski, podobnie bez śladu ginie chleb z margaryną. Co to - już koniec? - patrzymy z niedowierzaniem. Tak, zjedliśmy wszystko, będziemy głodni czekać do następnego wieczora. Rano napijemy się tylko gorzkiej kawy i pójdziemy do roboty. Tymczasem przyszedłszy do baraku walimy się na prycze (o myciu nawet nie pomyśleliśmy) i mimo gwaru i hałasu zapadamy niemal natychmiast w kamienny sen. Tak mija pierwszy dzień pracy w Oświęcimiu.
Nazajutrz skoro świt pobudka - mycie w łaźni, łyk kawy i znów tą samą drogą do pracy. Przed 5.30 trzeba być na miejscu, pobrać narzędzia i - wieder zum Arbeit...[8]
Pomału przyzwyczajamy się do tego kieratu. Staramy się w maksymalnym stopniu wykorzystać każdą, bodaj małą chwilkę do wypoczynku. Przybywa nam doświadczenia i pewnej orientacji w sytuacji - słowem zdobywamy „pierwsze ostrogi”. Ba! Są nawet tacy optymiści, którzy twierdzą, że lepiej tu niż w Dreźnie, bo przynajmniej nie ma „kulawego diabła” i jego perfidnych metod. Choć oficjalnie nie wypowiadam się na ten temat - w duchu przyznaję im rację.
Nasz majster wpada na „doskonały” sposób. Ponieważ nie może sam doglądać wszystkich odcinków pracy, przydziela nam dwóch volksdeutschów, którzy mają z nas wypruwać żyły. I tak to już jest dziwnie w życiu: dobre ma pozory złego i odwrotnie. Jeden z nich, Ludwik (nazwiska nie pamiętam), który pochodził z Bielska - przy majstrze klnie i wrzeszczy na nas straszliwie; gdy majstra nie ma daje odpocząć i - nie do wiary! - uczy nas jak można symulować pracę kiedy nadarza się sposobność i jak na krótko spowodować awarię windy czy innych urządzeń, by nie podpadło to majstrowi. Odbiera od nas przy tym najświętsze słowo honoru, że dochowamy tajemnicy i w razie czego - kamień, grób. Dlaczego tak postąpił, czym się kierował - pozostało dla nas na zawsze zagadką.
Natomiast drugi volksdeutsch, Franek Petera, jest zupełnie inny. Niby uśmiecha się, lecz w lisich jego oczach czai się podstęp, chce uchodzić za dobrego, a szkodzi nam gdzie może, twierdzi, że czuje się Polakiem, a na palcu nosi esesmański pierścień. Ludwik ostrzega nas przed nim i istotnie - tylko przy nim zdarzają się nam różne wpadki. Chyba dobrze ktoś określił, że przewrotność jest nieodłącznym elementem życia.
Poznajemy z kolei naszych preceptorów [9] - robotników, z którymi będziemy współpracować. Oto poważny Hermann - niedościgniony wzór, prawdziwy „artysta” w robocie i gadatliwy Willi Schneider, którego trudno rozszyfrować (twierdzi, że Żydzi rozpętali wojnę), wesoły Günther i wysoki, klnący jak szewc Helmuth, gruby Stadler, co stale powtarza Mein Gott! [10] i ruchliwy Kaufmann, którego wszędzie pełno. Są jeszcze inni, ale o nich będzie mowa później. Wszyscy oni zasługują na miano „przodowników” - tak szybko i sprawnie wykonują swą pracę. Dziwiło nas to niezmiernie, dlaczego tak wiele i tak prędko pracują. Później dopiero dowiedziałem się od Willego, z którym trochę się zaprzyjaźniłem, że powód jest prosty: nikt z nich nie chce iść na Ostfront - dlatego świecą takich „cnót przykładem”.
Kiedy doszło do dobierania sobie pracowników, Willi wybrał właśnie mnie, z czego się ucieszyłem, bowiem człowiek ten dziwnie przypadł mi do gustu, jeśli można to tak określić. Pracowałem odtąd z nim - przy montowaniu i zakładaniu rur. Wyczuwał on majstra na odległość - krzątał się wtedy i krzyczał na mnie udając srogość; gdy „niebezpieczeństwo” mijało - siadał, palił papierosy, częstował nimi mnie i opowiadał o swej żonie i dzieciach. Co do rozmów politycznych był ostrożny, ale z jego zachowania można było wywnioskować, że wcale nie uwielbia Führera.
Pewnego dnia wpadł na pomysł, żeby zadekować się w wielkiej rurze - tam będzie można zapalić i pogadać swobodnie. Siedzimy sobie w środku i opowiadamy, szczęśliwi, że nas nikt nie widzi, aż tu nagle ktoś zagląda do rury i pyta gniewnie:
- Was machen Sie hier? [11]- Spojrzeliśmy i zamarliśmy z przerażenia: był to sam bauführer [12]. Zaczął się pieklić i kląć - Willi próbuje wyjaśniać, że właśnie opukiwaliśmy rurę z rdzy - ale tamten nie dał mu wiary. Efekt zajścia był taki, iż Willemu przykazano, by się brał do rzetelnej pracy, jeśli nie chce wąchać prochu na Ostfroncie, a mnie skierowano do innego majstra, by mi dał w kość jak należy. Istotnie, dali mnie do pomocy Kaufmannowi, który bez ustanku ganiał mnie do pracy. Z żalem wspominałem Willego - był to naprawdę porządny i dobry człowiek. Poczciwiec wstawiał się nawet za mną u Kaufmanna, lecz skutek tego był taki, że ten ostatni dawał mi wycisk jeszcze większy.
W tym mniej więcej czasie wpadłem na świetny pomysł. Wiedziałem od Willego, że wszyscy Niemcy z naszej firmy jedzą obiad w małej budzie opodal hali, ale zawsze mają „problemy” z przywiezieniem zupy, a potem z umyciem naczyń i posprzątaniem. Poprosiłem go więc, by podsunął majstrowi propozycję, żebym to robił ja. Majster wyraził zgodę i od tej pory jeździłem po zupę z kociołkiem i sprzątałem w baraku. Wprawdzie nie miałem przerwy obiadowej, lecz i tak odpoczywałem podczas tej lekkiej pracy. Ważne było to, że zaraz po przywiezieniu zjadałem talerz gorącej zupy zebranej z wierzchu, co wydatnie pokrzepiało mnie na ciele i duchu. W naszej szopie bowiem była na obiad tak wstrętna lura, że mimo głodu nie dało się jej jeść w żaden sposób.
I tak upłynęło kilkanaście dni, podczas których zdążyłem się otrząsnąć z początkowego przygnębienia i z nieco większą otuchą patrzyłem na świat. Pewnego dnia, podczas przepychanki w kantynie patrzę i oczom nie wierzę: przede mną stoi mój szkolny kolega, Karol Janoszek, i śmieje się. No, tak miłego spotkania doprawdy się nie spodziewałem. Należało je uczcić przy stole „wyfasowaną” kolacją i zapić piwem. Ciekaw byłem wieści z Choczni; poza tym fakt, że w tej gęstwie ludzkiej znalazłem życzliwego mi kolegę, usposabiał mnie optymistycznie. Z radością więc słuchałem jego opowieści o wszystkim, także o tym, jak się znalazł tu - w Oświęcimiu.
Dowiedziałem się w jakim baraku przebywa - niestety, nic nie wskórałem u blokowego, gdy chciałem się przenieść do jego sztuby. Pocieszałem się tym, że mogę go odwiedzać i było mi radośniej na duszy. Mój Boże! Nie przypuszczałem wtedy, jak ściśle splotą się nasze drogi i ile będę zawdzięczał swemu koledze w późniejszym życiu...
Na razie jednak żyliśmy obok siebie w miejscu, które stało się olbrzymim grobem milionów ludzi pomordowanych w owej hitlerowskiej hekatombie, przedtem jednak męczonych i torturowanych, niosących codziennie swój krzyż na Golgotę i codziennie upadających pod jego ciężarem...
Nadmieniałem już, że przydzielono mnie do pomocy niezwykle ruchliwemu Kaufmannowi. Człowiek ten nie mógł po prostu wytrzymać, by nie wymyślać mi bez przerwy roboty. Któregoś dnia kazał mi iść aż na koniec budowy do magazynu po kolanka do rurek. Przechodząc obok przejazdu kolejki wąskotorowej ujrzałem przy torze jednego z häftlingów [13] w charakterystycznym pasiaku, przesypującego piasek przez sito. Odniosłem wrażenie, jakby w pewnym momencie chciał się rzucić pod przejeżdżający pociąg. Szybko poszedłem dalej. Wracając z magazynu usłyszałem donośny, długi gwizd lokomotywy. Pobiegłem prędko naprzód i zobaczyłem owego więźnia jak leży przejechany na torach, a nad nim stoi rozkraczony rosły SS-man. Z brzucha ofiary wyszły wnętrzności, a on żyjąc jeszcze, oczyma zasnutymi mgłą bólu błagalnie wskazywał na pistolet. SS-man stał nadal nieporuszony - nagle niczym rozjuszona bestia skoczył na pierś dogorywającego człowieka i zadeptał go na śmierć, jak jadowitego gada...
Kiedy indziej, a było to późną jesienią, miało miejsce inne przerażające wydarzenie. Działo się to w naszym bloku, podczas przerwy obiadowej. Jak już poprzednio wspominałem zupa, którą dostawaliśmy na Mittagessen [14] była tak wstrętna, że nie mogła nam przejść przez gardło. W jakiś sposób zwiedzieli się o tym więźniowie z KL Auschwitz i przyszli się spytać, czy mogą sobie ją wziąć - naturalnie, nie mieliśmy nic przeciwko temu. Wtedy z pobliskiego komanda przybiegła ich cała grupa z miskami i jęła pośpiesznie wynosić ową obrzydliwą bryję. Naraz usłyszeliśmy ostry gwizd i do baraku wpadło kilku SS-manów z psami. Zagnali nas pod ścianę, a więźniów ustawili w szeregu. Potem na karabiny nasadzili bagnety i ich ostrzami zaczęli szturchać tamtych ludzi. Nieopodal baraku znajdował się wielki błotnisty staw, skąd buldożerami wybierano ziemię pod rurociąg wielkośrednicowy. Pod naporem bagnetów więźniowie zaczęli się cofać, aż wreszcie wpadli do tego stawu. Znalazłszy się w płynnej mazi usiłowali dopłynąć do brzegu. Na to tylko czekali SS-mani; rycząc ze śmiechu spuścili ze smyczy psy, które rzuciły się na wychodzących z wody. Tylko nielicznym udało się wyrwać z tej topieli; pogryzieni przez psy, zdołali jednak ujść z życiem. Reszta więźniów utonęła.
Po tym wszystkim przyszedł do nas oficer SS i zagroził, że jeśli jeszcze raz zdarzy się podobny incydent - zaraz pójdziemy do koncentraku. A o tym, cośmy widzieli to... Maul halten, denn sonst Sie sollen nach Himmelkommando gehen! [15] - zakończył groźnie. Natychmiast zrozumieliśmy o co chodzi...
Innym razem na tzw. A-straße [16] pracowali więźniowie przesypując piasek. Widać było, że pilnującym ich SS-manom wyraźnie się nudzi. Wreszcie jeden z nich zerwał czapkę któremuś z więźniów i odrzucił daleko, po czym rozkazał:
- Nach Mütze zum Laufschritt marsch! [17]
Häftling pobiegł - SS-man strzelił i położył go trupem na miejscu. Zginął człowiek - „trupie główki” zarechotały z uciechą - uznały to za dobrą zabawę. Czy potrzebne są do tego jakieś komentarze?
Któregoś dnia na rampie kolejowej (tam, gdzie więzień rzucił się pod pociąg) kilkunastu ludzi w pasiakach woziło taczkami cement w workach. Musieli go wozić biegiem tam i z powrotem, co było strasznie wyczerpujące. Jeden z więźniów wyraźnie słabł i zataczał się ze zmęczenia. Widząc to kapo [18] zaczął ryczeć:
- Schneller! Schneller! [19] - wreszcie dopadł tego biedaka i zaczął go walić pałką po głowie. Bił go tak długo, aż tamten nie dawał już oznak życia. Akurat przechodził tamtędy jakiś SS-man i spytał o co chodzi. Kiedy kapo wyjaśnił w czym rzecz, Niemiec poklepał go po ramieniu i polecił mu za to wydać dodatkową porcję zupy - tzw. Zulage.
W jakiś czas potem byłem znów świadkiem innego zdarzenia. Do grupy więźniów kopiących głębokie rowy podszedł młody SS-man i upatrzywszy sobie jednego z nich jął go okładać grubą lagą, wołając, że kopie zbyt powoli. Więzień zdwoił swe wysiłki; kiedy rów był odpowiednio głęboki hitlerowiec kazał mu go zasypać. Ponieważ tamten wzbraniał się to uczynić, Niemiec znów chwycił za pałę. Słaniając się pod ciężkimi razami nieszczęśnik posłusznie zasypał rów, po czym otrzymał rozkaz wykopać go ponownie. Powtórzyło się to kilka razy, aż w końcu zdesperowany więzień rzucił się do ucieczki. Na to tylko czekał bezlitosny dręczyciel: wyjął pistolet i powalił go jednym strzałem. Każdy dzień przynosił dziesiątki podobnych wydarzeń - tak wyglądała przerażająca „normalność” w Oświęcimiu - wielkiej fabryce śmierci.
Chciałbym teraz opowiedzieć moją osobistą przygodę, z której wyszedłem cało w zasadzie dzięki przypadkowi. Było to tak:
Pewnego dnia kazano mi pójść po jakieś łachy do magazynu odzieżowego. Idąc, pomyliłem drogę i poszedłem w zupełnie innym kierunku. Nie zorientowałem się w porę i znalazłem się w miejscu, w którym przebywanie było zabronione. Nagle słyszę ostre szczeknięcie:
- Halt!
Oglądam się i widzę SS-mana, który szybkim ruchem ściąga karabin z ramienia. Rany boskie! Poczułem ciarki po plecach i w ułamku sekundy spociłem się jak ruda mysz. Jak przez mgłę widzę napis: Lebensgefahr! Schiessen! [20] Widać niechcący wlazłem w obręb tzw. wielkiej postenketty [21]. Tymczasem wartownik śmieje się, macha ręką i woła:
- Zurücklaufen! Schnell! [22]
Przerażony cofam się wolno krok za krokiem; boję się odwrócić i uciekać - wtedy na pewno mnie kropnie. W skroniach wali niby młotem, a po głowie kołacze się tylko jedno: strzeli, strzeli, strzeli... Cofam się wciąż, jak zahipnotyzowany patrząc na lufę karabinu. Nagle padam na ziemię - błyskawiczny skok za skarpę - i rozpłaszczam się nieruchomo. Nie tracąc czasu przeczołguję się między nierównościami terenu; z oddali dobiega mnie rechot wartownika, snadź rozbawionego, że mi napędził śmiertelnego stracha. Znalazłszy w przyzwoitej odległości od zakazanej strefy oddycham z ulgą i ocieram pot z czoła - dopiero teraz czuję się bezpieczny.
Aby wprowadzić nieco weselszą nutę w tok narracji, opiszę pewną tragikomiczną historię z życia naszego baraku. W gronie mych sztubowych towarzyszy niedoli znajdował się niejaki Jaś Kosmala, chłopisko dobre i poczciwe, któremu jednakowoż natura poskąpiła wymowy, sprytu i obrotności. W otoczeniu sfory żywcoków – górali z okolic Żywca, Kamesznicy i Jeleśni, wśród której się znaleźliśmy, miało to, niestety – jak się zaraz okaże - brzemienne w skutki następstwa. Żywcoki były pyskate, przebiegłe, podstępne i bezwzględne; nawet w tej ciężkiej sytuacji, pośród rozmaitych niebezpieczeństw dnia codziennego, nie można było się spodziewać solidarności i braterstwa z ich strony, a zgoła wręcz przeciwnie.
Jąkający się i lekko utykający, powolny w myśleniu, infantylny i naiwny kolega był wprost wymarzonym obiektem ich równie permanentnych, co niewybrednych żartów, szyderstw i naigrawań. Na sztubie były ustawione potrójne prycze, a Jasiek rezydował w środkowej z nich, znajdującej się obok drzwi. Kiedy utrudzony całodzienną harówą chrapał w najlepsze, nagle w środku nocy, ni stąd, ni zowąd, lała się nań zimna struga wody z butelki, przemyślnie zainstalowanej pod górnym wyrkiem. Innym razem dręczyciele, wykorzystując kamienny sen swej ofiary, smarowali mu pyrtka smołą i przywiązywali sznurkiem do klamki. Za parę chwil drzwi „otwierały się” gwałtownie, a biedny Jasiek zrywał się z okrzykiem bólu, nie wiedząc, czy to szczur czy też coś innego ugryzło go w słabiznę. Kiedy indziej znów, gdy nocną porą wpółprzytomny delikwent wstawał za swoją potrzebą, napotykał na swej drodze rozciągnięty, a uczerniony dla niepoznaki sznurek. Rzecz jasna zawsze zawadzał o niego nogą i padał z łoskotem na podłogę, tłukąc się przy tym dotkliwie. Gdy poszkodowany i Bogu ducha winny chłopak żalił się i na wpół z płaczem wyzywał swych prześladowców zająkliwym i bełkocącym głosem, bezlitosne żywcoki śmiały się i wołały drwiąco:
- Jasiu! Wyjmij głowe z gorka! – co było ordynarną i bezczelną kpiną z jego ułomności i nieporadności.
Na tym jednak nie kończyła się bynajmniej inwencja wynalazczej szajki. Któryś z nich przypomniał sobie pewien niesmaczny żart z wojska i w porozumieniu z pozostałymi postanowił go wykorzystać, oczywiście kosztem Janka. Pewnej nocy cichaczem wyniósł jego saboty do ubikacji, „narznął” do nich, postawił na powrót obok pryczy właściciela i dla niepoznaki położył na wierzch jego skarpety. Nazajutrz – jak zwykle o czwartej rano - sztubowy donośnym głosem obwieścił pobudkę; każdy z nas ubierał się szybko i wskakiwał do butów. Nie podejrzewający niczego Kosmala także wsunął nogi w chodaki i... w tej samej chwili nieziemski smród rozniósł się po sztubie. Prawie równocześnie rozległ się też gromki i złośliwy rechot rozbawionej zgrai łotrów. Jasiek jął wyrzekać tak żałośliwie i przejmująco na swój zafajdany (dosłownie i w przenośni) los, że mógłby wzruszyć najtwardsze serca, lecz jedyną odpowiedzią okrutnych żywcoków było chóralne:
- Jasiu! Głowe z gorka!
Żal było patrzeć na nieszczęśliwego chłopaka, który był tak zdesperowany, że chodziły mu po głowie samobójcze myśli. Był jednak pobożnym człowiekiem, co wieczór się modlił i może to pomogło mu przetrzymać tę gehennę. Litując się nad jego dolą pocieszałem go jak umiałem i usiłowałem przemówić do sumienia jego prześladowcom, lecz oni w brutalnych słowach mi „wyjaśnili”, żebym się odpier.., bo może mnie spotkać to samo, więc „morda w kubeł”. Swoją drogą i ja także wiele upokorzeń doznawałem ze strony tych opryszków – w każdym razie nic nie wskórałem, a skarga do lagrowych władz równała się wypisaniu na siebie wyroku.
Nieprawdopodobne było jednak to, że pomimo całej doznawanej sekatury [23] Jasiek był uczynny dla swoich prześladowców. Ponieważ o drugiej w nocy trzeba było przynosić kawę z kuchni, nadspodziewanie chętnie wyręczał wielu żywcoków w tym obowiązku. Także po pracy, choć zmęczony nieludzko, z podziwu godną ochotą maszerował do kantyny po zupę dla niektórych prominentów sztubowych. Nikt tam nie lubił chodzić, bo panował tam zawsze duży tłok, a kucharz miał nieraz taki kaprys, że walił po łbie gorącą chochlą tych, co zbyt nachalnie pchali się do kotła.
Bez szemrania też często gęsto zamiatał salę i robił porządki za innych, bo gdyby do baraku wpadł blockführer [24] i zastał w nim bałagan, byłoby z nami krucho.
Tak wyglądały dni naszej, a szczególnie Jasiowej niedoli, któremu rodacy zatruwali życie bodaj czy nie gorzej od hitlerowskich ciemiężycieli. Nieraz snuliśmy sekretne plany ulżenia jego parszywemu losowi, choć sprawa bynajmniej nie była łatwa. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy szczęśliwa myśl. Otóż w tym czasie po lagrze krążyło wiele legend o pędzeniu tzw. księżycówki. Chociaż była to rzecz nader niebezpieczna, za którą można się było jak nic dostać do obozu koncentracyjnego, to znając nieprzeparty pociąg owej góralskiej hałastry do gorzały poradziłem koledze, aby zaryzykował i złapał swych prześladowców na tę przynętę. Ten po dłuższym wahaniu, odebrawszy ode mnie solenne przyrzeczenie, że go nie zdradzę, wyznał mi w tajemnicy, że jego ojciec (jak wielu innych śmiałków w tym czasie) konspiracyjnie pędzi bimber. Tak więc w duszy nieszczęsnego Janka zaświtała nadzieja, że jego koszmarne życie może się odmienić, choć na logikę wziąwszy trudno było w to uwierzyć.
Dictum, factum - kiedy nadeszła wolna od pracy niedziela, co zdarzało się raz na miesiąc, Kosmala skorzystał wraz z innymi z Laßscheinu [25] i pojechał do domu. Ryzykując wiele (czego by się po nim nikt nie spodziewał) przywiózł kilka flaszek bimbru, przemyślnie schowanych w fałdach płaszcza. Nazajutrz wieczorem wygmerał z kryjówki litrową flachę i nieśmiało zaproponował całej bandzie, by wypiła z nim na zgodę. Jak można się było spodziewać wszyscy jednomyślnie wyrazili zgodę i - o dziwo! - nikt wtedy nie powiedział: - Jasiu! Głowe z gorka!
Samogon był tęgi, więc po wysuszeniu flaszki całe bractwo jakoś dziwnie zaczęło mu sprzyjać, co widząc „sponsor” postawił następną. Ten widok wprawił w szampański nastrój nieco rozochoconych żywcoków, którzy zapałali do swej niedawnej ofiary niesłychaną sympatią i ochoczo spełniali toasty za jego zdrowie. Patrząc na to, wprost nie można było uwierzyć, do czego zdolna jest hipokryzja ludzka. A kiedy Janek wygrzebał z wyra jeszcze trzecią butelkę, entuzjazm oprychów spod Koszarawy i Jeleśni sięgnął zenitu. Ściskali go i deklarowali swą przyjaźń na zawsze, przyrzekali, że nigdy już mu nie będą dokuczać ani robić przykrych kawałów, bo jest swój chłop. Wreszcie, będąc już na dobrym rauszu, wznieśli na jego cześć trzykrotne „hip, hip, hurra!”
Janek był uszczęśliwiony. Każdego ściskał, dziękował i miał łzy w oczach. Miał też trochę w czubie i dlatego też w tej niezwykłej chwili, jakby strwożony nagłym przypływem odwagi, po krótkim wahaniu spytał swych nowych, „cudem” odmienionych przyjaciół, czy i on może im coś przyrzec.
- Możesz! Możesz! Mów śmiało! – zapewnili chórem.
- Wicie, chłopoki... jo juz wom tyz nie bede jscoł do kawy ani kłod mysy do zupy...
Raptem wśród rozgrzanej bimbrem czeredy zapadła śmiertelna cisza. Wszyscy zamarli wpół gestu, a Jasiek zbladł ze strachu i szykował się już do ucieczki. Pijane żywcoki wpatrywały się w niego zbaraniałym wzrokiem, zdawało się, że za chwilę rozegra się dramat, aż nagle... wybuchnęli homerycznym [26] śmiechem. Rżeli długo i rozgłośnie, aż dostali silnej czkawki, którą jednak przewyższyło zdumienie. Poklepywali go po plecach, w ten sposób wyrażając uznanie za to, że tak im się potrafił odgryźć. Hm, nie tylko Jasiowi trudno było pojąć, czemu zamiast cięgów spotkał go taki „zaszczyt”.
Góralski klan, o dziwo, okazał się lojalny wobec swej niedawnej ofiary i dotrzymał słowa, chociaż kto wie, czy któregoś z nich nie świerzbiała ręka, by Jasiowi wygarbować skórę. Ten zaś z biegiem czasu wkupił się przy pomocy rzeczonej księżycówki do owego wilczego grona i zapewnił sobie wreszcie upragniony spokój.





[1] Ostlager, Westlager (niem.) - obóz wschodni (dla narodowości z Europy Środkowo- Wschodniej) oraz obóz zachodni (dla narodowości z Europy zachodniej).
[2] saboty (z fr.) - chodaki drewniane.
[3] IG Farbenindustrie AG (Interessen-Gemeinschaft Farbenindustrie Aktiengesellschaft, Wspólnota Interesów Przemysłu Farbiarskiego Spółka Akcyjna) - niemiecki koncern chemiczny, utworzony w r. 1925 we Frankfurcie nad Menem. W r. 1926 zatrudniał 150 000 ludzi i kontrolował ponad 80% produkcji chemicznej Niemiec. W latach 1933-1934 przedsiębiorstwo wsparło finansowo nazistów całkowitą kwotą 84,2 mln marek - przekazano ją bezpośrednio na cele NSDAP. Dzięki temu wsparciu członkowie kierownictwa firmy zajmowali wysokie stanowiska w państwowych instytucjach koordynujących niemiecką gospodarkę wojenną. Początkowo koncern produkował głównie barwniki, jednak w efekcie podpisanych umów z firmami amerykańskimi pozyskał najnowsze technologie w zakresie produkcji benzyny syntetycznej, kauczuku syntetycznego, magnezu i aluminium oraz benzyny ołowiowej. W 1938 r. dzięki zamówieniom państwowym i monopolistycznej pozycji rynkowej całkowite obroty koncernu osiągnęły pułap 2,2 mld marek, aby w 1943 przekroczyć 4,2 mld. W latach II wojny światowej przedsiębiorstwo stało się głównym filarem gospodarki surowcowej III Rzeszy i zajmowało czołową pozycję w gospodarce wojennej jako producent materiałów strategicznych (większość zakładów IG Farbenindustrie pracowała na potrzeby armii niemieckiej). Koncern uczestniczył także w grabieży przedsiębiorstw na terenie Austrii, Czechosłowacji, Polski, Norwegii oraz ZSRR - współpracował w tym celu z wysokimi funkcjonariuszami nazistowskimi wskazując, która fabryka czy zakład ma być zabezpieczona, rozmontowana i dostarczona do IG Farbenindustrie. Ponieważ istniejące fabryki nie zaspokajały bieżących potrzeb, postanowiono wybudować dodatkowe dwa zakłady - jeden z nich mieścić się miał na Śląsku. Podejmując w 1940 roku wstępną decyzję o lokalizacji drugiego zakładu w Oświęcimiu, oprócz dogodnego położenia (poza zasięgiem działań lotnictwa alianckiego), wzięto pod uwagę bliskość źródeł surowców (węgla kamiennego, wapienia, soli kamiennej i wody). Na ostateczne, podjęte w 1941 roku decyzje, dotyczące budowy zakładów istotny wpływ wywarł fakt istnienia w tym mieście nowo założonego obozu koncentracyjnego, który mógł dostarczyć potrzebnej, taniej siły roboczej. Przez zakłady IG Farbenindustrie przy Auschwitz-Birkenau przewinęło się w latach 40. od 300-500 tysięcy więźniów, z których większość została wymordowana. W r. 1944 zatrudnienie w tym obozie osiągnęło poziom 83 000 więźniów. W 1945r. całkowity zysk wojenny netto IG Farbenindustrie oszacowano na 6 mld marek.
[4] Niederdruckwerke – Roboty Niskociśnieniowe – jedna z 18 firm pracujących na terenie zakładu Buna-Werke koncernu IG Farbenindustrie w Auschwitz III (Monowitz); także wykorzystywała więźniów obozu do niewolniczej pracy.
[5] Obermeister (niem.) – starszy majster, przełożony majstrów.
[6] los, los, schnell, arbeiten! (niem.) – jazda, jazda, szybko, robić!
[7] Flaschenzug (niem.) - wielokrążek, wyciąg wielokrążkowy.
[8] wieder zum Arbeit (niem.) - znowu do roboty.
[9] preceptor (z łac.) - nauczyciel, wychowawca, osoba wprowadzająca w arkana jakiejś sztuki.
[10] Mein Gott! (niem.) – mój Boże!
[11]Was machen Sie hier? (niem.) - Co wy tu robicie?
[12] bauführer (niem.) - kierownik budowy.
[13] häftling (niem.) – więzień obozu koncentracyjnego.
[14] Mittagessen (niem.) - obiad.
[15] Maulhalten... (niem.) - mordy na kłódkę, bo inaczej pójdziecie do Himmelkommando (do nieba)!
[16] A-straße (niem.) - ulica „A”.
[17] Nach Mütze zum Laufschritt marsch! (niem.) - Po czapkę biegiem marsz!
[18] kapo (niem. z wł. capo - szef, naczelnik) - w hitlerowskich obozach koncentracyjnych: więzień pełniący funkcję dozorcy innych więźniów.
[19] Schneller! (niem.) - szybciej!
[20] Lebensgefahr! Schiessen! (niem.) - Zagrożenie życia! Strzelać!
[21] postenketta, właśc. Postenkette (niem.) - łańcuch wartowników otaczający obóz koncentracyjny. Wielka postenketta otaczała obóz w dzień, mała postenketta stała w nocy przy drutach obozu.
[22] Zurück laufen! Schnell! (niem.) - Biegiem z powrotem! Szybko!
[23] sekatura (z wł.) - nękanie, dokuczanie, drażnienie, szykana.
[24] blockführer (niem.) – blokowy, starszy bloku.
[25] Laßschein (niem.) – przepustka.
[26] homeryczny śmiech (od łac. Homericus – Homerowy, właściwy Homerowi) - śmiech niepohamowany, szczery, gwałtowny, głośny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz