Następny fragment wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka, udostępniony czytelnikom przez jego syna Krzysztofa. Bardzo dziękujemy !
Oświęcim, a więc „Arbeit macht frei”.
Przybyliśmy więc do Oświęcimia, znanego już obozu pracy, z
cyniczno-ironicznym hasłem na bramie: „Praca czyni wolnym”. Na każdym kroku
spotykamy mrowie ludzi mówiących różnymi językami. Oświęcim to monumentalna
budowa, w której tkwi las kominów wznoszących się pod niebo i mnóstwo wież. Z
różnych miejsc tego żelaznego molocha wyrastają potężne dźwigi, które -
niczym macki gigantycznego pająka - wznoszą się i opadają.
Wszystko to szumi, huczy,
dźwięczy i stukoce; ginie w oparach kłębiącej się pary i pojawia na nowo. Wszędzie
przewala się pulsująca fala ludzka, gnana niby podmuchem wiatru raz w tę, raz w
inną stronę. Pośród tego tłumu znaleźliśmy się i my - przybysze z Drezna.
Najpierw zaprowadzono nas do łaźni, a potem przydzielono barak znajdujący się w Ostlager. Tu umieszczano
Polaków, Ukraińców, Serbów, Bułgarów, Czechów. Natomiast w Westlager [1], po przeciwnej stronie, przebywali
Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Belgowie, Holendrzy, Grecy, Portugalczycy - słowem
narodowości z całej Europy.
Rano pobudka o godzinie czwartej
- ktoś przyniósł gorącą kawę z kuchni - pijemy ją szybko, myjemy się w łaźni i
wtapiamy się w rzekę ludzką, która podobnie jak wieczorem przewala się drogą -
słychać tylko nieustanny stukot drewnianych sabotów [2].
Droga prowadzi wprost do
budynku obozowego gestapo; przechodzimy przez główną bramę i wchodzimy na teren
zakładów. Całość tego olbrzymiego terenu jest we władaniu potężnego koncernu IG Farbenindustrie AG [3]. My akurat otrzymujemy przydział
do pracy w firmie Niederdruckwerke [4]. Wysoki jak tyka, uczesany na bok
z równiutkim przedziałkiem Obermeister [5] patrzy
przenikliwym wzrokiem na swych nowych poddanych; z iście niemiecką pedanterią
każe nas wciągnąć na ewidencję, po czym ostrym, nosowym głosem zaznajamia nas z
regulaminem pracy i naturalnie z karami, jakie grożą za jego nieprzestrzeganie.
Otrzymujemy Ausweisy,
numery służbowe i przydziały do poszczególnych ekip roboczych. Na to tylko
czekali majstrowie, którzy zabierają nas na nasze stanowiska, wydają narzędzia
i informują, że Arbeit rozpoczyna
się o godzinie 5.30, przerwa obiadowa trwa od 12 do 12.30, a pracujemy do 18.
Potem trzeba wyczyścić narzędzia, zamknąć je do szopy, odbić kartę i dopiero
wtedy jest fajrant. Nie omieszkują przy okazji podkreślić, że biada takiemu,
kto do tych reguł nie będzie się stosował.
Wraz z paroma innymi trafiam do
pociesznie wyglądającego grubasa, mówiącego gardłowym, bawarskim akcentem, tak,
że go trudno zrozumieć. Aliści myliłby się ten, kto by go oceniał na podstawie
wyglądu. „Poczciwiec” ów dwoi się i troi, nieustannie coś rozkazuje i ciągle
krzyczy:
- Los, los, schnell,
arbeiten! [6]
Pracujemy przy montażu
konstrukcji stalowych. Na windach ręcznych, tzw. Flaschenzugach [7], wyciągamy do góry poszczególne
elementy: rury, kątowniki, płyty stalowe; tam już czekają spawacze i monterzy,
aby to wszystko razem połączyć w jedną całość. W ten sposób powstaje olbrzymia
konstrukcja, która niczym nienasycony smok pochłania coraz to nowe masy
żelastwa. Jesteśmy oszołomieni bezustannym szumem, zgiełkiem i szczękiem ogarniającym
nas ze wszystkich stron - czujemy się zagubieni i bezradni wobec tego żywiołu,
bez przerwy poganiani szczekliwymi nawoływaniami czujnych nadzorców.
Przychodzą mi na myśl niedawne
słowa pociechy kierowane do Zbyszka Kornelaka: do wszystkiego trzeba się
przyzwyczaić. Jest to prawda oczywista, lecz jakże łatwiej jest mówić o tym
mając „chrzest bojowy” za sobą. A tymczasem grzbiet pęka, ręce omdlewają z
wysiłku i pot zalewa oczy; ogarnia mnie przemożne pragnienie usłyszenia
zbawczego głosu syreny na przerwę obiadową. Jednak jeszcze nie pora, dalej trwa
zmaganie się z czasem i ze zmęczeniem. Nareszcie! - poprzez szum w uszach
dociera do nas upragniony buczek. Walimy się skonani jak kłody na ziemię, aby
rozprostować utrudzone członki i choć przez pół godziny trwać w bezruchu,
odpoczywać.
Wydaje się, że przerwa trwa
zaledwie parę minut, a już syrena i wrzaski majstra podrywają nas do dalszego
wysiłku. Wraca koszmarna rzeczywistość. Po pięciu długich jak wieczność
godzinach nadchodzi wreszcie wieczór - szósta i wytęskniony fajrant.
Wstępują w nas nowe siły -
oddajemy (uprzednio dokładnie wyczyszczone) narzędzia do szopy i idziemy powoli
w kierunku lagru. Tam czeka na nas posiłek i zasłużony wypoczynek. Czując
zapach obozowej zupy, przyśpieszamy kroku, wchodzimy do kantyny. Niestety -
kolejka jest długa aż do drzwi, trzeba poczekać, a tu wnętrzności skręcają się
z głodu aż mdli. Po dłuższym staniu dostajemy wreszcie miskę eintopfu, kromkę chleba (ma to
być 25 dag) i kosteczkę margaryny - cały nasz dzienny przydział. Siadamy gdzie
się da - zupa, choć niedobra, błyskawicznie znika z miski, podobnie bez śladu
ginie chleb z margaryną. Co to - już koniec? - patrzymy z niedowierzaniem. Tak,
zjedliśmy wszystko, będziemy głodni czekać do następnego wieczora. Rano napijemy
się tylko gorzkiej kawy i pójdziemy do roboty. Tymczasem przyszedłszy do baraku
walimy się na prycze (o myciu nawet nie pomyśleliśmy) i mimo gwaru i hałasu
zapadamy niemal natychmiast w kamienny sen. Tak mija pierwszy dzień pracy w
Oświęcimiu.
Nazajutrz skoro świt pobudka -
mycie w łaźni, łyk kawy i znów tą samą drogą do pracy. Przed 5.30 trzeba być na
miejscu, pobrać narzędzia i - wieder
zum Arbeit...[8]
Pomału przyzwyczajamy się do
tego kieratu. Staramy się w maksymalnym stopniu wykorzystać każdą, bodaj małą
chwilkę do wypoczynku. Przybywa nam doświadczenia i pewnej orientacji w
sytuacji - słowem zdobywamy „pierwsze ostrogi”. Ba! Są nawet tacy optymiści,
którzy twierdzą, że lepiej tu niż w Dreźnie, bo przynajmniej nie ma „kulawego
diabła” i jego perfidnych metod. Choć oficjalnie nie wypowiadam się na ten
temat - w duchu przyznaję im rację.
Nasz majster wpada na
„doskonały” sposób. Ponieważ nie może sam doglądać wszystkich odcinków pracy,
przydziela nam dwóch volksdeutschów,
którzy mają z nas wypruwać żyły. I tak to już jest dziwnie w życiu: dobre ma
pozory złego i odwrotnie. Jeden z nich, Ludwik (nazwiska nie pamiętam), który
pochodził z Bielska - przy majstrze klnie i wrzeszczy na nas straszliwie; gdy
majstra nie ma daje odpocząć i - nie do wiary! - uczy nas jak można symulować
pracę kiedy nadarza się sposobność i jak na krótko spowodować awarię windy czy
innych urządzeń, by nie podpadło to majstrowi. Odbiera od nas przy tym
najświętsze słowo honoru, że dochowamy tajemnicy i w razie czego - kamień,
grób. Dlaczego tak postąpił, czym się kierował - pozostało dla nas na zawsze
zagadką.
Natomiast drugi volksdeutsch, Franek Petera,
jest zupełnie inny. Niby uśmiecha się, lecz w lisich jego oczach czai się
podstęp, chce uchodzić za dobrego, a szkodzi nam gdzie może, twierdzi, że czuje
się Polakiem, a na palcu nosi esesmański pierścień. Ludwik ostrzega nas przed
nim i istotnie - tylko przy nim zdarzają się nam różne wpadki. Chyba dobrze
ktoś określił, że przewrotność jest nieodłącznym elementem życia.
Poznajemy z kolei naszych
preceptorów [9] - robotników, z którymi
będziemy współpracować. Oto poważny Hermann - niedościgniony wzór, prawdziwy
„artysta” w robocie i gadatliwy Willi Schneider, którego trudno rozszyfrować
(twierdzi, że Żydzi rozpętali wojnę), wesoły Günther i wysoki, klnący jak szewc
Helmuth, gruby Stadler, co stale powtarza Mein
Gott! [10] i
ruchliwy Kaufmann, którego wszędzie pełno. Są jeszcze inni, ale o nich będzie
mowa później. Wszyscy oni zasługują na miano „przodowników” - tak szybko i
sprawnie wykonują swą pracę. Dziwiło nas to niezmiernie, dlaczego tak wiele i
tak prędko pracują. Później dopiero dowiedziałem się od Willego, z którym
trochę się zaprzyjaźniłem, że powód jest prosty: nikt z nich nie chce iść na Ostfront - dlatego świecą takich „cnót
przykładem”.
Kiedy doszło do dobierania
sobie pracowników, Willi wybrał właśnie mnie, z czego się ucieszyłem, bowiem człowiek
ten dziwnie przypadł mi do gustu, jeśli można to tak określić. Pracowałem odtąd
z nim - przy montowaniu i zakładaniu rur. Wyczuwał on majstra na odległość -
krzątał się wtedy i krzyczał na mnie udając srogość; gdy „niebezpieczeństwo”
mijało - siadał, palił papierosy, częstował nimi mnie i opowiadał o swej żonie
i dzieciach. Co do rozmów politycznych był ostrożny, ale z jego zachowania
można było wywnioskować, że wcale nie uwielbia Führera.
Pewnego dnia wpadł na pomysł,
żeby zadekować się w wielkiej rurze - tam będzie można zapalić i pogadać
swobodnie. Siedzimy sobie w środku i opowiadamy, szczęśliwi, że nas nikt nie
widzi, aż tu nagle ktoś zagląda do rury i pyta gniewnie:
- Was machen Sie hier? [11]- Spojrzeliśmy i zamarliśmy z przerażenia:
był to sam bauführer [12]. Zaczął się pieklić i kląć -
Willi próbuje wyjaśniać, że właśnie opukiwaliśmy rurę z rdzy - ale tamten nie
dał mu wiary. Efekt zajścia był taki, iż Willemu przykazano, by się brał do
rzetelnej pracy, jeśli nie chce wąchać prochu na Ostfroncie, a mnie skierowano
do innego majstra, by mi dał w kość jak należy. Istotnie, dali mnie do pomocy
Kaufmannowi, który bez ustanku ganiał mnie do pracy. Z żalem wspominałem
Willego - był to naprawdę porządny i dobry człowiek. Poczciwiec wstawiał się
nawet za mną u Kaufmanna, lecz skutek tego był taki, że ten ostatni dawał mi
wycisk jeszcze większy.
W tym mniej więcej czasie
wpadłem na świetny pomysł. Wiedziałem od Willego, że wszyscy Niemcy z naszej
firmy jedzą obiad w małej budzie opodal hali, ale zawsze mają „problemy” z
przywiezieniem zupy, a potem z umyciem naczyń i posprzątaniem. Poprosiłem go
więc, by podsunął majstrowi propozycję, żebym to robił ja. Majster wyraził
zgodę i od tej pory jeździłem po zupę z kociołkiem i sprzątałem w baraku.
Wprawdzie nie miałem przerwy obiadowej, lecz i tak odpoczywałem podczas tej
lekkiej pracy. Ważne było to, że zaraz po przywiezieniu zjadałem talerz gorącej
zupy zebranej z wierzchu, co wydatnie pokrzepiało mnie na ciele i duchu. W
naszej szopie bowiem była na obiad tak wstrętna lura, że mimo głodu nie dało
się jej jeść w żaden sposób.
I tak upłynęło kilkanaście dni,
podczas których zdążyłem się otrząsnąć z początkowego przygnębienia i z nieco
większą otuchą patrzyłem na świat. Pewnego dnia, podczas przepychanki w kantynie
patrzę i oczom nie wierzę: przede mną stoi mój szkolny kolega, Karol Janoszek,
i śmieje się. No, tak miłego spotkania doprawdy się nie spodziewałem. Należało
je uczcić przy stole „wyfasowaną” kolacją i zapić piwem. Ciekaw byłem wieści z
Choczni; poza tym fakt, że w tej gęstwie ludzkiej znalazłem życzliwego mi
kolegę, usposabiał mnie optymistycznie. Z radością więc słuchałem jego
opowieści o wszystkim, także o tym, jak się znalazł tu - w Oświęcimiu.
Dowiedziałem się w jakim baraku
przebywa - niestety, nic nie wskórałem u blokowego, gdy chciałem się przenieść
do jego sztuby. Pocieszałem się tym, że mogę go odwiedzać i było mi radośniej
na duszy. Mój Boże! Nie przypuszczałem wtedy, jak ściśle splotą się nasze drogi
i ile będę zawdzięczał swemu koledze w późniejszym życiu...
Na razie jednak żyliśmy obok
siebie w miejscu, które stało się olbrzymim grobem milionów ludzi pomordowanych
w owej hitlerowskiej hekatombie, przedtem jednak męczonych i torturowanych,
niosących codziennie swój krzyż na Golgotę i codziennie upadających pod jego
ciężarem...
Nadmieniałem już, że
przydzielono mnie do pomocy niezwykle ruchliwemu Kaufmannowi. Człowiek ten nie
mógł po prostu wytrzymać, by nie wymyślać mi bez przerwy roboty. Któregoś dnia
kazał mi iść aż na koniec budowy do magazynu po kolanka do rurek. Przechodząc
obok przejazdu kolejki wąskotorowej ujrzałem przy torze jednego z häftlingów [13] w
charakterystycznym pasiaku, przesypującego piasek przez sito. Odniosłem
wrażenie, jakby w pewnym momencie chciał się rzucić pod przejeżdżający pociąg.
Szybko poszedłem dalej. Wracając z magazynu usłyszałem donośny, długi gwizd
lokomotywy. Pobiegłem prędko naprzód i zobaczyłem owego więźnia jak leży
przejechany na torach, a nad nim stoi rozkraczony rosły SS-man. Z brzucha
ofiary wyszły wnętrzności, a on żyjąc jeszcze, oczyma zasnutymi mgłą bólu
błagalnie wskazywał na pistolet. SS-man stał nadal nieporuszony - nagle niczym
rozjuszona bestia skoczył na pierś dogorywającego człowieka i zadeptał go na
śmierć, jak jadowitego gada...
Kiedy indziej, a było to późną
jesienią, miało miejsce inne przerażające wydarzenie. Działo się to w naszym
bloku, podczas przerwy obiadowej. Jak już poprzednio wspominałem zupa, którą
dostawaliśmy na Mittagessen [14] była
tak wstrętna, że nie mogła nam przejść przez gardło. W jakiś sposób zwiedzieli
się o tym więźniowie z KL
Auschwitz i przyszli się spytać, czy mogą sobie ją wziąć - naturalnie,
nie mieliśmy nic przeciwko temu. Wtedy z pobliskiego komanda przybiegła ich
cała grupa z miskami i jęła pośpiesznie wynosić ową obrzydliwą bryję. Naraz
usłyszeliśmy ostry gwizd i do baraku wpadło kilku SS-manów z psami. Zagnali nas
pod ścianę, a więźniów ustawili w szeregu. Potem na karabiny nasadzili bagnety
i ich ostrzami zaczęli szturchać tamtych ludzi. Nieopodal baraku znajdował się
wielki błotnisty staw, skąd buldożerami wybierano ziemię pod rurociąg
wielkośrednicowy. Pod naporem bagnetów więźniowie zaczęli się cofać, aż
wreszcie wpadli do tego stawu. Znalazłszy się w płynnej mazi usiłowali dopłynąć
do brzegu. Na to tylko czekali SS-mani; rycząc ze śmiechu spuścili ze smyczy
psy, które rzuciły się na wychodzących z wody. Tylko nielicznym udało się
wyrwać z tej topieli; pogryzieni przez psy, zdołali jednak ujść z życiem.
Reszta więźniów utonęła.
Po tym wszystkim przyszedł do
nas oficer SS i zagroził, że jeśli jeszcze raz zdarzy się podobny incydent -
zaraz pójdziemy do koncentraku. A o tym, cośmy widzieli to... Maul halten, denn sonst Sie sollen
nach Himmelkommando gehen! [15] - zakończył groźnie. Natychmiast
zrozumieliśmy o co chodzi...
Innym razem na tzw. A-straße [16] pracowali
więźniowie przesypując piasek. Widać było, że pilnującym ich SS-manom wyraźnie
się nudzi. Wreszcie jeden z nich zerwał czapkę któremuś z więźniów i odrzucił
daleko, po czym rozkazał:
- Nach Mütze zum Laufschritt marsch! [17]
Häftling pobiegł - SS-man strzelił i położył go
trupem na miejscu. Zginął człowiek - „trupie główki” zarechotały z uciechą -
uznały to za dobrą zabawę. Czy potrzebne są do tego jakieś komentarze?
Któregoś dnia na rampie
kolejowej (tam, gdzie więzień rzucił się pod pociąg) kilkunastu ludzi w
pasiakach woziło taczkami cement w workach. Musieli go wozić biegiem tam i z
powrotem, co było strasznie wyczerpujące. Jeden z więźniów wyraźnie słabł i
zataczał się ze zmęczenia. Widząc to kapo [18] zaczął
ryczeć:
- Schneller!
Schneller! [19] - wreszcie dopadł tego biedaka i zaczął go
walić pałką po głowie. Bił go tak długo, aż tamten nie dawał już oznak życia.
Akurat przechodził tamtędy jakiś SS-man i spytał o co chodzi. Kiedy kapo
wyjaśnił w czym rzecz, Niemiec poklepał go po ramieniu i polecił mu za to wydać
dodatkową porcję zupy - tzw. Zulage.
W jakiś czas potem byłem znów
świadkiem innego zdarzenia. Do grupy więźniów kopiących głębokie rowy podszedł
młody SS-man i upatrzywszy sobie jednego z nich jął go okładać grubą lagą,
wołając, że kopie zbyt powoli. Więzień zdwoił swe wysiłki; kiedy rów był
odpowiednio głęboki hitlerowiec kazał mu go zasypać. Ponieważ tamten wzbraniał
się to uczynić, Niemiec znów chwycił za pałę. Słaniając się pod ciężkimi razami
nieszczęśnik posłusznie zasypał rów, po czym otrzymał rozkaz wykopać go
ponownie. Powtórzyło się to kilka razy, aż w końcu zdesperowany więzień rzucił
się do ucieczki. Na to tylko czekał bezlitosny dręczyciel: wyjął pistolet i
powalił go jednym strzałem. Każdy dzień przynosił dziesiątki podobnych wydarzeń
- tak wyglądała przerażająca „normalność” w Oświęcimiu - wielkiej fabryce
śmierci.
Chciałbym teraz opowiedzieć
moją osobistą przygodę, z której wyszedłem cało w zasadzie dzięki przypadkowi.
Było to tak:
Pewnego dnia kazano mi pójść po
jakieś łachy do magazynu odzieżowego. Idąc, pomyliłem drogę i poszedłem w
zupełnie innym kierunku. Nie zorientowałem się w porę i znalazłem się w
miejscu, w którym przebywanie było zabronione. Nagle słyszę ostre szczeknięcie:
- Halt!
Oglądam się i widzę SS-mana,
który szybkim ruchem ściąga karabin z ramienia. Rany boskie! Poczułem ciarki po
plecach i w ułamku sekundy spociłem się jak ruda mysz. Jak przez mgłę widzę
napis: Lebensgefahr! Schiessen! [20] Widać
niechcący wlazłem w obręb tzw. wielkiej postenketty [21]. Tymczasem wartownik śmieje się,
macha ręką i woła:
- Zurücklaufen!
Schnell! [22]
Przerażony cofam się wolno krok
za krokiem; boję się odwrócić i uciekać - wtedy na pewno mnie kropnie. W
skroniach wali niby młotem, a po głowie kołacze się tylko jedno: strzeli,
strzeli, strzeli... Cofam się wciąż, jak zahipnotyzowany patrząc na lufę
karabinu. Nagle padam na ziemię - błyskawiczny skok za skarpę - i rozpłaszczam
się nieruchomo. Nie tracąc czasu przeczołguję się między nierównościami terenu;
z oddali dobiega mnie rechot wartownika, snadź rozbawionego, że mi napędził
śmiertelnego stracha. Znalazłszy w przyzwoitej odległości od zakazanej strefy
oddycham z ulgą i ocieram pot z czoła - dopiero teraz czuję się bezpieczny.
Aby wprowadzić nieco weselszą
nutę w tok narracji, opiszę pewną tragikomiczną historię z życia naszego
baraku. W gronie mych sztubowych towarzyszy niedoli znajdował się niejaki Jaś
Kosmala, chłopisko dobre i poczciwe, któremu jednakowoż natura poskąpiła
wymowy, sprytu i obrotności. W otoczeniu sfory żywcoków – górali z okolic
Żywca, Kamesznicy i Jeleśni, wśród której się znaleźliśmy, miało to, niestety –
jak się zaraz okaże - brzemienne w skutki następstwa. Żywcoki były pyskate,
przebiegłe, podstępne i bezwzględne; nawet w tej ciężkiej sytuacji, pośród
rozmaitych niebezpieczeństw dnia codziennego, nie można było się spodziewać
solidarności i braterstwa z ich strony, a zgoła wręcz przeciwnie.
Jąkający się i lekko utykający,
powolny w myśleniu, infantylny i naiwny kolega był wprost wymarzonym
obiektem ich równie permanentnych, co niewybrednych żartów, szyderstw i
naigrawań. Na sztubie były ustawione potrójne prycze, a Jasiek rezydował w
środkowej z nich, znajdującej się obok drzwi. Kiedy utrudzony całodzienną
harówą chrapał w najlepsze, nagle w środku nocy, ni stąd, ni zowąd, lała się
nań zimna struga wody z butelki, przemyślnie zainstalowanej pod górnym wyrkiem.
Innym razem dręczyciele, wykorzystując kamienny sen swej ofiary, smarowali mu
pyrtka smołą i przywiązywali sznurkiem do klamki. Za parę chwil drzwi
„otwierały się” gwałtownie, a biedny Jasiek zrywał się z okrzykiem bólu, nie
wiedząc, czy to szczur czy też coś innego ugryzło go w słabiznę. Kiedy indziej
znów, gdy nocną porą wpółprzytomny delikwent wstawał za swoją potrzebą,
napotykał na swej drodze rozciągnięty, a uczerniony dla niepoznaki sznurek.
Rzecz jasna zawsze zawadzał o niego nogą i padał z łoskotem na podłogę, tłukąc
się przy tym dotkliwie. Gdy poszkodowany i Bogu ducha winny chłopak żalił się i
na wpół z płaczem wyzywał swych prześladowców zająkliwym i bełkocącym głosem,
bezlitosne żywcoki śmiały się i wołały drwiąco:
- Jasiu! Wyjmij głowe z gorka!
– co było ordynarną i bezczelną kpiną z jego ułomności i nieporadności.
Na tym jednak nie kończyła się
bynajmniej inwencja wynalazczej szajki. Któryś z nich przypomniał sobie pewien
niesmaczny żart z wojska i w porozumieniu z pozostałymi postanowił go
wykorzystać, oczywiście kosztem Janka. Pewnej nocy cichaczem wyniósł jego saboty
do ubikacji, „narznął” do nich, postawił na powrót obok pryczy właściciela i
dla niepoznaki położył na wierzch jego skarpety. Nazajutrz – jak zwykle o
czwartej rano - sztubowy donośnym głosem obwieścił pobudkę; każdy z nas ubierał
się szybko i wskakiwał do butów. Nie podejrzewający niczego Kosmala także
wsunął nogi w chodaki i... w tej samej chwili nieziemski smród rozniósł się po
sztubie. Prawie równocześnie rozległ się też gromki i złośliwy rechot
rozbawionej zgrai łotrów. Jasiek jął wyrzekać tak żałośliwie i przejmująco na
swój zafajdany (dosłownie i w przenośni) los, że mógłby wzruszyć najtwardsze
serca, lecz jedyną odpowiedzią okrutnych żywcoków było chóralne:
- Jasiu! Głowe z gorka!
Żal było patrzeć na
nieszczęśliwego chłopaka, który był tak zdesperowany, że chodziły mu po głowie
samobójcze myśli. Był jednak pobożnym człowiekiem, co wieczór się modlił i może
to pomogło mu przetrzymać tę gehennę. Litując się nad jego dolą pocieszałem go
jak umiałem i usiłowałem przemówić do sumienia jego prześladowcom, lecz oni w
brutalnych słowach mi „wyjaśnili”, żebym się odpier.., bo może mnie spotkać to
samo, więc „morda w kubeł”. Swoją drogą i ja także wiele upokorzeń doznawałem
ze strony tych opryszków – w każdym razie nic nie wskórałem, a skarga do
lagrowych władz równała się wypisaniu na siebie wyroku.
Nieprawdopodobne było jednak
to, że pomimo całej doznawanej sekatury [23] Jasiek był uczynny dla swoich
prześladowców. Ponieważ o drugiej w nocy trzeba było przynosić kawę z kuchni,
nadspodziewanie chętnie wyręczał wielu żywcoków w tym obowiązku. Także po
pracy, choć zmęczony nieludzko, z podziwu godną ochotą maszerował do kantyny po
zupę dla niektórych prominentów sztubowych. Nikt tam nie lubił chodzić, bo
panował tam zawsze duży tłok, a kucharz miał nieraz taki kaprys, że walił po
łbie gorącą chochlą tych, co zbyt nachalnie pchali się do kotła.
Bez szemrania też często gęsto
zamiatał salę i robił porządki za innych, bo gdyby do baraku wpadł blockführer [24] i
zastał w nim bałagan, byłoby z nami krucho.
Tak wyglądały dni naszej, a
szczególnie Jasiowej niedoli, któremu rodacy zatruwali życie bodaj czy nie
gorzej od hitlerowskich ciemiężycieli. Nieraz snuliśmy sekretne plany ulżenia
jego parszywemu losowi, choć sprawa bynajmniej nie była łatwa. Wtedy właśnie
przyszła mi do głowy szczęśliwa myśl. Otóż w tym czasie po lagrze krążyło wiele
legend o pędzeniu tzw. księżycówki. Chociaż była to rzecz nader niebezpieczna,
za którą można się było jak nic dostać do obozu koncentracyjnego, to znając
nieprzeparty pociąg owej góralskiej hałastry do gorzały poradziłem koledze, aby
zaryzykował i złapał swych prześladowców na tę przynętę. Ten po dłuższym
wahaniu, odebrawszy ode mnie solenne przyrzeczenie, że go nie zdradzę, wyznał
mi w tajemnicy, że jego ojciec (jak wielu innych śmiałków w tym czasie)
konspiracyjnie pędzi bimber. Tak więc w duszy nieszczęsnego Janka zaświtała
nadzieja, że jego koszmarne życie może się odmienić, choć na logikę wziąwszy
trudno było w to uwierzyć.
Dictum, factum - kiedy nadeszła wolna od pracy niedziela,
co zdarzało się raz na miesiąc, Kosmala skorzystał wraz z innymi z Laßscheinu [25] i
pojechał do domu. Ryzykując wiele (czego by się po nim nikt nie spodziewał)
przywiózł kilka flaszek bimbru, przemyślnie schowanych w fałdach płaszcza.
Nazajutrz wieczorem wygmerał z kryjówki litrową flachę i nieśmiało zaproponował
całej bandzie, by wypiła z nim na zgodę. Jak można się było spodziewać wszyscy
jednomyślnie wyrazili zgodę i - o dziwo! - nikt wtedy nie powiedział: - Jasiu!
Głowe z gorka!
Samogon był tęgi, więc po
wysuszeniu flaszki całe bractwo jakoś dziwnie zaczęło mu sprzyjać, co widząc
„sponsor” postawił następną. Ten widok wprawił w szampański nastrój nieco
rozochoconych żywcoków, którzy zapałali do swej niedawnej ofiary niesłychaną
sympatią i ochoczo spełniali toasty za jego zdrowie. Patrząc na to, wprost nie
można było uwierzyć, do czego zdolna jest hipokryzja ludzka. A kiedy Janek
wygrzebał z wyra jeszcze trzecią butelkę, entuzjazm oprychów spod Koszarawy i
Jeleśni sięgnął zenitu. Ściskali go i deklarowali swą przyjaźń na zawsze,
przyrzekali, że nigdy już mu nie będą dokuczać ani robić przykrych kawałów, bo
jest swój chłop. Wreszcie, będąc już na dobrym rauszu, wznieśli na jego cześć
trzykrotne „hip, hip, hurra!”
Janek był uszczęśliwiony.
Każdego ściskał, dziękował i miał łzy w oczach. Miał też trochę w czubie i
dlatego też w tej niezwykłej chwili, jakby strwożony nagłym przypływem odwagi,
po krótkim wahaniu spytał swych nowych, „cudem” odmienionych przyjaciół, czy i
on może im coś przyrzec.
- Możesz! Możesz! Mów śmiało! –
zapewnili chórem.
- Wicie, chłopoki... jo juz wom
tyz nie bede jscoł do kawy ani kłod mysy do zupy...
Raptem wśród rozgrzanej bimbrem
czeredy zapadła śmiertelna cisza. Wszyscy zamarli wpół gestu, a Jasiek zbladł
ze strachu i szykował się już do ucieczki. Pijane żywcoki wpatrywały się w
niego zbaraniałym wzrokiem, zdawało się, że za chwilę rozegra się dramat, aż
nagle... wybuchnęli homerycznym [26] śmiechem. Rżeli długo i
rozgłośnie, aż dostali silnej czkawki, którą jednak przewyższyło zdumienie.
Poklepywali go po plecach, w ten sposób wyrażając uznanie za to, że tak im się
potrafił odgryźć. Hm, nie tylko Jasiowi trudno było pojąć, czemu zamiast cięgów
spotkał go taki „zaszczyt”.
Góralski klan, o dziwo, okazał
się lojalny wobec swej niedawnej ofiary i dotrzymał słowa, chociaż kto wie, czy
któregoś z nich nie świerzbiała ręka, by Jasiowi wygarbować skórę. Ten zaś z
biegiem czasu wkupił się przy pomocy rzeczonej księżycówki do owego wilczego
grona i zapewnił sobie wreszcie upragniony spokój.
[1] Ostlager, Westlager (niem.) - obóz wschodni (dla narodowości z Europy Środkowo- Wschodniej) oraz obóz zachodni (dla narodowości z Europy zachodniej).
[2] saboty (z fr.) -
chodaki drewniane.
[3] IG Farbenindustrie AG
(Interessen-Gemeinschaft Farbenindustrie Aktiengesellschaft, Wspólnota Interesów
Przemysłu Farbiarskiego Spółka Akcyjna) - niemiecki koncern chemiczny,
utworzony w r. 1925
we Frankfurcie nad Menem. W r. 1926 zatrudniał 150 000
ludzi i kontrolował ponad 80% produkcji chemicznej Niemiec. W latach 1933-1934 przedsiębiorstwo
wsparło finansowo nazistów całkowitą kwotą 84,2 mln marek -
przekazano ją bezpośrednio na cele NSDAP. Dzięki temu wsparciu członkowie kierownictwa firmy
zajmowali wysokie stanowiska w państwowych instytucjach koordynujących
niemiecką gospodarkę wojenną. Początkowo koncern produkował głównie barwniki, jednak w efekcie podpisanych umów z
firmami amerykańskimi pozyskał najnowsze technologie w zakresie produkcji
benzyny syntetycznej, kauczuku syntetycznego, magnezu i aluminium oraz benzyny
ołowiowej. W 1938 r.
dzięki zamówieniom państwowym i monopolistycznej pozycji rynkowej całkowite obroty koncernu
osiągnęły pułap 2,2 mld marek, aby w 1943 przekroczyć 4,2 mld. W latach II wojny światowej
przedsiębiorstwo stało się głównym filarem gospodarki surowcowej III Rzeszy
i zajmowało czołową pozycję w gospodarce wojennej jako producent materiałów
strategicznych (większość zakładów IG Farbenindustrie pracowała na potrzeby armii niemieckiej).
Koncern uczestniczył także w grabieży przedsiębiorstw na terenie Austrii, Czechosłowacji,
Polski, Norwegii oraz ZSRR - współpracował
w tym celu z wysokimi funkcjonariuszami nazistowskimi wskazując, która fabryka
czy zakład ma być zabezpieczona, rozmontowana i dostarczona do IG
Farbenindustrie. Ponieważ istniejące fabryki nie zaspokajały bieżących potrzeb,
postanowiono wybudować dodatkowe dwa zakłady - jeden z nich mieścić się miał na
Śląsku. Podejmując w 1940 roku wstępną decyzję o lokalizacji drugiego zakładu w
Oświęcimiu,
oprócz dogodnego położenia (poza zasięgiem działań lotnictwa alianckiego),
wzięto pod uwagę bliskość źródeł surowców (węgla kamiennego, wapienia, soli
kamiennej i wody). Na ostateczne, podjęte w 1941 roku decyzje, dotyczące budowy
zakładów istotny wpływ wywarł fakt istnienia w tym mieście nowo
założonego obozu koncentracyjnego, który mógł dostarczyć potrzebnej, taniej
siły roboczej. Przez zakłady IG Farbenindustrie przy Auschwitz-Birkenau
przewinęło się w latach 40. od 300-500 tysięcy więźniów, z których większość
została wymordowana. W r. 1944 zatrudnienie w tym obozie osiągnęło poziom 83 000 więźniów.
W 1945r. całkowity
zysk wojenny netto IG Farbenindustrie oszacowano na 6 mld marek.
[4] Niederdruckwerke –
Roboty Niskociśnieniowe – jedna z 18 firm pracujących na terenie zakładu
Buna-Werke koncernu IG Farbenindustrie w Auschwitz III (Monowitz); także
wykorzystywała więźniów obozu do niewolniczej pracy.
[5] Obermeister (niem.) –
starszy majster, przełożony majstrów.
[6] los, los, schnell, arbeiten! (niem.) –
jazda, jazda, szybko, robić!
[9] preceptor (z łac.) -
nauczyciel, wychowawca, osoba wprowadzająca w arkana jakiejś sztuki.
[11]Was machen Sie hier? (niem.) - Co wy tu
robicie?
[13] häftling (niem.) –
więzień obozu koncentracyjnego.
[16] A-straße (niem.) -
ulica „A”.
[18] kapo (niem. z wł.
capo - szef, naczelnik) - w hitlerowskich obozach koncentracyjnych: więzień
pełniący funkcję dozorcy innych więźniów.
[23] sekatura (z wł.) -
nękanie, dokuczanie, drażnienie, szykana.
[25] Laßschein (niem.) –
przepustka.
[26] homeryczny śmiech (od
łac. Homericus – Homerowy, właściwy Homerowi) - śmiech niepohamowany, szczery,
gwałtowny, głośny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz