Ciąg dalszy wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z czasów II wojny światowej- początek można przeczytać tu.
Czas biegnie wciąż naprzód - mijają dni wypełnione ciężką pracą, przerażającymi widokami ludzkich cierpień, choć i nieco weselszymi momentami – zwłaszcza, gdy spotykamy się w kantynie wraz z Karolem, Klimkiem i Wickiem Michalakiem, który przyłączył się do naszej paczki. I nic to, że jutro znów pójdziemy do pracy głodni i cały dzień będziemy ciężko harować - ważny jest tylko dzisiejszy wieczór, kiedy jesteśmy prawie syci i prawie weseli. Wspominamy dawne czasy, jak to w szkole bywało, opowiadamy wice i choć nie bardzo nam do śmiechu - trzeba trzymać fason.
Czas biegnie wciąż naprzód - mijają dni wypełnione ciężką pracą, przerażającymi widokami ludzkich cierpień, choć i nieco weselszymi momentami – zwłaszcza, gdy spotykamy się w kantynie wraz z Karolem, Klimkiem i Wickiem Michalakiem, który przyłączył się do naszej paczki. I nic to, że jutro znów pójdziemy do pracy głodni i cały dzień będziemy ciężko harować - ważny jest tylko dzisiejszy wieczór, kiedy jesteśmy prawie syci i prawie weseli. Wspominamy dawne czasy, jak to w szkole bywało, opowiadamy wice i choć nie bardzo nam do śmiechu - trzeba trzymać fason.
Przychodzę do Karola w
odwiedziny na sztubę do baraku. Ten przedstawia mnie swoim kumplom - chłopaki
morowe, widać, że nie z jednego pieca chleb jedli. Choć cwaniaki, co z życiem
są „na ty”, lecz wyznają staropolską zasadę: „czym chata bogata tym rada” - na
stole pojawiają się kromki chleba z cebulą. Bardziej mi ten poczęstunek
smakował i większą mi sprawił satysfakcję niż gdyby dziś mnie ktoś raczył
frykasami. Takie to wtedy były czasy...
Przy wznoszeniu
konstrukcji stalowych, o których już była mowa, pracowaliśmy między innymi z
Francuzami, z którymi było trudno się dogadać. Pewnego dnia nosiliśmy dość
ciężkie rury i jeden z nich (nie mogąc chyba unieść) upuścił ją tak
niefortunnie, że spadła mi na rękę i rozcięła do kości środkowy palec.
Zawieziono mnie do
szpitala. Chirurg niemiecki, obejrzawszy uraz chciał bez ceregieli dokonać
amputacji, ale asystujący mu chirurg polski podjął próbę uratowania palca, co
mu się, ku mej zrozumiałej radości, udało. I pewnie po kontuzji nie byłoby
śladu gdyby nie to, że kilka dni później podczas opatrunku inny lekarz niepotrzebnie
szarpnął bandaże i rana się otwarła. Efekt był taki, że palec zrósł się krzywo
i pozostała mi z Oświęcimia taka pamiątka.
Codzienny znój,
niezwykle ciężki i wyczerpujący, niósł ze sobą prócz opisanych jeszcze inne
niebezpieczeństwo: jako, że pracowaliśmy w bezpośredniej bliskości z häftlingami, trzeba się było mieć na
baczności, bowiem na budowie kręcili się agenci gestapo przebrani w pasiaste
drelichy. Mimo, że szczerze współczuliśmy nieszczęsnym więźniom, to za
stwierdzenie z nimi kontaktów - nawet, gdy było to wsunięcie kawałka chleba -
szpicle zabierali od razu na komendanturę, a potem - do koncentraku.
Nieustanna tego
świadomość wytwarzała syndrom obozowego lęku, który opuszczał nas jedynie
wtedy, gdy po kilku tygodniach owej katorżniczej pracy otrzymywaliśmy
upragniony Laßschein na niedzielny
wyjazd do domu. Z dobrodziejstwa tego dane mi było skorzystać kilka razy, lecz
ten, w pierwszą niedzielę października 1943 roku zapamiętałem na całe życie.
W radosnym
podnieceniu, 2 października, późnym sobotnim wieczorem, przyjechałem do domu.
Mieszkaliśmy podówczas w domu u niejakich Zająców i było to już nasze trzecie
wysiedlenie. Zajmowaliśmy tam dość duży pokój, do którego przylegała mała
komórka, gdzie Mama chowała parę kurek i królików. Choć nie byliśmy u siebie,
czuliśmy się tam prawie szczęśliwi. Po solidnym wypoczynku i spokojnym
przespaniu nocy od rana byłem w błogim nastroju. Zjadłszy śniadanie poszliśmy
wspólnie do kościoła, a potem spędziłem tę niedzielę w gronie rodziny i
przyjaciół. Akurat tego dnia wpadł do nas miły gość - ukrywający się w Choczni
wujciu Józek - i w głębokiej konspiracji podzielił się wieściami z frontu, do
których, będąc żołnierzem AK, miał dostęp.
Nie wiadomo kiedy
przeleciały miłe chwile i kiedy kładłem się spać serce ściskało mi bolesne
przeświadczenie, iż jutro trzeba wstawać już o trzeciej nad ranem i powracać
znów do tego koszmarnego miejsca. Bezlitosny budzik przerwał mój krótki sen,
wstałem więc i jąłem się pospiesznie ubierać. Na poły z zazdrością, na poły z
czułością ogarnąłem spojrzeniem śpiącą snem sprawiedliwego moją kochaną
rodzinę. Tuż przed wyjściem zupełnie przypadkiem wzrok mój padł na jakąś
książkę o intrygującym tytule, zajrzałem więc do niej mimo woli. Pech chciał,
że jej treść mnie zafascynowała i sam nie wiedząc kiedy zaczytałem się
niebacznie. Nagle z przerażeniem spojrzałem na wolno tykający zegar. Wskazywał
godzinę stanowczo zbyt późną – w jednej chwili spociłem się jak mysz, lecz w
tej sekundzie skojarzyłem, że przecież Mama wspominała, iż przesunęła wskazówki
o pół godziny wcześniej. Niestety, nie wiedziałem, że uczyniła to, bo
czasomierz ów się spóźniał. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Tak czy inaczej - czas
naglił, wybiegłem więc z domu i po chwili byłem już na szosie. Szparko ruszyłem
do Wadowic; niby nie było powodu do obaw, lecz zdziwiło mnie to, że nie spotykałem,
jak zwykle, grupek innych oświęcimiaków, zdążających na pociąg. Coraz bardziej
przyspieszałem kroku, w końcu puściłem się kłusem, aby jak najprędzej znaleźć
się na stacji. Przemknąłem przez pusty o tej porze rynek i schodami obok
kościoła co sił w nogach zbiegłem do alejki prowadzącą do dworca kolejowego.
Wszędzie było pusto. Bez tchu, pełen złych przeczuć wpadłem jak bomba na stację
i stanąłem jak wryty: nie było tam nikogo. Ugięły się pode mną nogi i paniczny
strach kleszczami chwycił mnie za gardło. Podszedłem do okienka i drżącym
głosem wyjąkałem do przysypiającego kasjera:
- Proszę jeden bilet
do Oświęcimia... – na co tamten, niezadowolony, że przerwano mu słodką drzemkę,
spojrzał na mnie jakoś tak szyderczo i oznajmił beznamiętnie:
- Masz pan pecha!
Pociąg do Oświęcimia odjechał 10 minut temu...
Rzuciłem okiem na
tarczę zegara – istotnie wskazówki pokazywały 4.10. Następny pociąg w tym
kierunku odchodził dopiero po południu. A więc znalazłem się w sytuacji bez
wyjścia. Czarne płaty zawirowały mi przed oczyma – bezwładnie osunąłem się na
ławę stojącą pod ścianą. Miałem świadomość tego, że jedną nogą na pewno już
jestem w koncentraku. Wydawało mi się, że przegrałem swoje młode życie w ciągu
10 minut. Byłem kompletnie przybity i nie mogłem uwolnić się od
przygnębiających mnie myśli.
Kiedy w końcu zwlokłem
się z ławy i na ołowianych nogach, chwiejnym krokiem wyszedłem z dworca,
stwierdziłem, że tak dobrze znane mi otoczenie raptem stało się ponure i obce,
jakbym znalazł się w całkiem innym miejscu. Jak automat szedłem przed siebie,
zapominając zupełnie gdzie jestem. Przede mną z całą mocą jawiła się wizja
koszmarnej męki, która mnie czeka. Oczyma wyobraźni widziałem już siebie w
pasiastym ubraniu, przeciągającego w korowodzie żywych trupów, codziennie
wyczekujących na powolną śmierć, wśród świstu bykowców, wrzasku kapów i kolb
esesmanów. Ogarnęła mnie ogromna żałość, że nie ma wyjścia, że trzeba się
poddać okrutnemu przeznaczeniu – przejść nagle z czyśćca do piekła Dantego.
Torturowała mnie myśl, iż muszę zostawić Mamę z małymi dziećmi i biednym,
chorym Ojcem na pastwę losu. We mnie wszyscy pokładali nadzieję na przyszłość –
byłem wszak ich jedyną podporą życia. Mój własny strach potęgowało przerażenie,
że gdy o tym dowiedzą - dobije ich to zupełnie. Nie miałem nawet odwagi zapukać
do okna i wejść do domu. Kiedy to wreszcie uczyniłem, Mama zerwała się z łóżka
i stanęła jak wryta we drzwiach. Natychmiast wyczuła, że stało się coś
niedobrego. Przebudził się też Ojciec – zobaczył, że Mama ociera łzy z oczu i
przytula mnie do siebie i zrozumiał wszystko.
Opowiedziałem im
wreszcie, co się stało. Tata był tak przejęty, iż nie mógł skręcić papierosa, a
gdy go wreszcie zapalił, ręka trzęsła się mu jak w febrze. Mama nie mówiła nic,
lecz wyraz jej twarzy mówił wszystko. Tylko nieświadoma sytuacji dziatwa,
zbudziwszy się ze snu cieszyła się, że „Sitar” (jak mnie nazywało młodsze
rodzeństwo) nie pojechał –pewnie pobawi się z nimi i opowie kilka pięknych
bajek.
Nie mogłem nic
przełknąć na śniadanie – napiłem się tylko herbaty, bo trawiło mnie wewnętrzne
pragnienie. Dzień przechodził mi w męce i szarpiącym serce niepokoju. Kiedy
widziałem jak Mama ukradkiem ociera łzy z oczu, a biedny Ojciec drżącymi dłońmi
co chwilę skręca papierosa i otacza się kłębami dymu, było to dla mnie istną
torturą duchową. Roześmiane dzieciaki nagle posmutniały, gdy bez większego
powodzenia usiłowałem im opowiedzieć drewnianym głosem, bez ładu i składu ich
ulubioną bajkę o Czerwonym Kapturku.
Wreszcie pierwszy
opanował się Tata i pod pretekstem naprawienia zepsutej beczki wyciągnął mnie
na podwórze. Nie wychodziło nam to zupełnie; usiedliśmy na zwalonym pniu drzewa
za węgłem stodoły i mój kochany Ojczulek, aby mnie rozerwać zaczął mi opowiadać
swe przeżycia frontowe. Wiedział, że zapomnę o swym strapieniu choć przez
chwilę i tak się rzeczywiście stało. Zasłuchałem się w tę opowieść, przeniosłem
się jakby w inny świat – nie na długo jednak. Po pewnym czasie znów zgryzota,
niczym mityczne erynie, zaczęła szarpać moją udręczoną głowę.
Piękny dzień złotej
jesieni chylił się ku zachodowi. Na polach wolno snuły się dymy pastuszych
ognisk, a na łąkach pasły się spokojnie krowy. Ciemniejące w oddali pasmo gór
zdawało się wygrzewać w ostatnich blaskach kończącego swą wędrówkę słońca.
Jakże trudno było oderwać się od tego miejsca – z dala od złego świata,
koszmaru niewoli, a może nawet mroku śmierci.
Poczciwe Ojczysko pod
wpływem wewnętrznego impulsu poczęło mnie pocieszać i dodawać mi otuchy, choć
broda trzęsła mu się ze wzruszenia. Wmawiał mi, że jest jeszcze iskierka
nadziei, mimo, iż dobrze wiedział, że nie tak dawno na spóźniony o dwie godziny
pociąg do Dworów SS urządziło obławę i kilkudziesięciu młodych ludzi popędzono
wprost do obozu koncentracyjnego. Przypomniał sobie bowiem, że gdy wracał z urlopu
na front i uciekł mu pociąg, przyjechał do jednostki następnym i wybłagał u
dowódcy, by ten nie kierował go do karnej kompanii na pewną śmierć.
Czas był wracać do
domu. Jakoś nie miałem odwagi spojrzeć Mamie w zapłakaną twarz i w wystraszone
oczy rodzeństwa. Tymczasem Tata ogarnął mnie swym ramieniem, doradzał,
pocieszał, i przyciskał do siebie, jakby się chciał ze mną pożegnać po raz
ostatni. Pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, kiedy od progu odezwał się
głos Mamy wzywający nas na wieczerzę.
Do późnych godzin
nocnych wraz z Rodzicami modliliśmy się przed obrazem Matki Boskiej
Częstochowskiej. Błagaliśmy Królową Anielską, aby wyratowała mnie z tej
strasznej opresji, tak jak przed laty uchroniła Ojca od niechybnej zagłady i
bezpiecznie przeprowadziła przez ów wojenny szlak śmierci usłany tysiącami
zabitych towarzyszy broni. Tak pokrzepiony na duchu położyłem się do łóżka,
lecz całą noc nie zmrużyłem oka, zbyt świadom grozy swego położenia.
We wtorkowy przedświt
5 października (była godzina 3.15), gdy wychodziłem z domu ze łzami w oczach
pożegnałem się z Rodzicami, jakbym rozstawał się z nimi na zawsze. Kryjąc
wielkie wzruszenie uściskali mnie długo i serdecznie, a Mama zrobiła nad moją
głową znak krzyża. Ostatni raz obrzuciłem spojrzeniem nasz przytulny pokój i
słodko śpiące dzieciaki i z ciężkim sercem podążyłem na stację do Wadowic. Gdy
znalazłem się już w pociągu – pełnym dymu tytoniowego i gwaru stłoczonych ludzi
– po głowie tłukła mi się rozpaczliwa myśl: dlaczego to nie jest poniedziałek?
Niestety, nie dało się zawrócić minionego czasu ani odmienić bolesnej
rzeczywistości.
Kiedy (wcześniej niż
zwykle) zjawiłem się w cechowni, zauważyłem, że moja karta była umieszczona z
drugiej strony otwartej gabloty i zaznaczona czerwonym ołówkiem. Od razu serce skoczyło
mi do gardła, a czoło pokryło się perlistym potem. Ostatkiem sił podszedłem do
drzwi gabinetu Obermeistra i
nieśmiało zapukałem. W odpowiedzi usłyszałem sakramentalne:
- Bitte, hereingehen! [1] – wszedłem więc do środka i zameldowałem się
przepisowo. Obermeister, Gerhard
Schwarzkopf, zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem znad okularów, po czym
rzekł nieco szyderczym tonem:
- Na, Richard! Was suchst du
hier? Leider du mußt in ein Konzentrationslager für sechs Wochen gehen! Du
weißt gut, daß ein Ordnung bei uns sein muß! [2]
Kiedy usłyszałem te
słowa krew zastygła mi w żyłach i pociemniało w oczach. Wydało mi się, że Obermeister zmienił się nagle w postać
śmiejącego się SS-mana, mierzącego do mnie ongiś z karabinu, gdy wszedłem w
zakazaną strefę. Pomny jednak rad Ojca nie zastanawiałem się ni chwili, tylko
uklęknąłem przed nim i jąłem całować jego ręce. Ze łzami w oczach błagałem go,
aby miał wzgląd na moją trudną sytuację rodzinną. Mówiłem o ciężko chorym Ojcu,
który w nocy poważnie zaniemógł na serce – wszak musiałem go ratować i szukać
lekarza. Wspomniałem też o cierpiącej Mamie wychowującej kilkoro małych dzieci
i o tym, że rodzice mogą liczyć jedynie na mnie. Dodałem, że pracowałem
ofiarnie dla naszej firmy dniem i nocą kiedy wydarzyła się awaria na budowie.
Usłyszawszy te słowa Schwarzkopf spojrzał na mnie nieco łagodniej, lecz nadal
kręcił głową, jakby nie dowierzając moim słowom. Na to ja, patrząc mu cały czas
w oczy – było to żelazną zasadą u Niemców – odparłem, że może zadzwonić na
policję, gdzie na pewno potwierdzą prawdziwość mej relacji. Powołałem się przy tym
na Franza Breslera, zastępcę komendanta choczeńskiego posterunku.
W tym momencie chyba
jakiś cud sprawił, że na tę dramatyczną scenę wszedł Willi Schneider – mój
poprzedni szef, który mnie bardzo lubił. Teraz, jako że był przyjacielem
Schwarzkopfa, awansował na majstra, a dowiedziawszy się o jak poważny problem
chodzi postanowił mnie bronić do upadłego. Potwierdził wszystkie moje wcześniejsze
zeznania, zapewniając, że zna moją sytuację doskonale.
- Richard ist der arbeitsamste
und ehrlichste Junge! [3]– stwierdził z przekonaniem. – Choć ma dopiero 16 lat,
to pracuje jak dorosły. Bardzo przysłużył się firmie i nie można go tak
traktować…
Nie w ciemię bity
Willi nie omieszkał podkreślić – o czym mu kiedyś wspominałem – że Ojciec
walczył na froncie I wojny światowej „w imię idei Wielkich Niemiec”. Widać
było, że na takim fanatyku, jakim był Obermeister,
zrobiło to pewne wrażenie.
- A co do tej rzekomej
„bumelki” – ciągnął – to może ją odpracować in
zwei Schichten [4]
albo można mu potrącić ten dzień z urlopu. Po co to zaraz zgłaszać do obozowego
gestapo i skazywać chłopaka den sechs Wochendes
Konzentrationslagers? [5] Stamtąd rzadko się
wychodzi, a szkoda go!
Schwarzkopf z
roztargnieniem słuchał tych słów, zasłaniał się przepisami, kręcił głową, wahał
się, wreszcie wyznał Schneiderowi, że Kaufmann mnie nie znosi i nawet, gdy on, Obermeister, tego nie zgłosi, to ten
łajdaczek gotów złożyć na niego donos, bo chce się mnie pozbyć, a poza tym,
jako mój bezpośredni szef może zeznać, że nie było mnie w pracy jeden dzień. Na
to Willi odrzekł z uśmiechem, jak zwykle:
- Kein problem! [6] – W takim razie zabieram Richarda do siebie, a co do
dyskrecji Kaufmanna to spokojna głowa! Na pewno nic nie powie – już ja mam
swoje sposoby, aby go uciszyć. Na wszelki wypadek niech Richard złoży urzędowe
zeznanie na piśmie usprawiedliwiające jego nieobecność. On, Willi, to
potwierdzi, a komendant posterunku podpisze. Wszystko będzie w formalnym
porządku, also Herr Obermeister nicht besorgt
zu sein! [7]
Wreszcie ten, od
którego wszystko zależało, dał się przekonać i kiwnął głową na znak zgody. Mimo
wszystko okazało się, że Schwarzkopf, co miał czarną głowę [8], nie miał na szczęście
czarnej duszy. Pogroził mi tylko palcem i z marsową miną rzekł:
- Na, Junge, pass auf! Das kann
nur einmal passieren! Und jetzt – los gleich zum Arbeit, aber schnell, schnell!
Ich
will dich hier nicht mehr zusehen! [9]
Te ostre słowa,
wyrzeczone przez owego surowego i zimnego zazwyczaj człowieka zabrzmiały w mych
uszach jak najpiękniejsza muzyka. Czyniąc im zadość, nie zwlekając obaj
zabraliśmy się do roboty. Willi „zagonił mnie” do Flaschenzugu i mrugnąwszy porozumiewawczo zaczął na nas wszystkich
groźnie pohukiwać:
- Alle an die Arbeit, los, los!
Aber blitzschnell, zum tausend Teufel! [10]
Później, wykorzystując
moment, kiedy w pobliżu nie było nikogo, przyszedł do mnie, poklepał łaskawie
po plecach i spytał:
- Richard! Gehen wir jetzt in
Rohrleitung rauchen? [11] – Mimo woli wybuchnęliśmy śmiechem, przypominając sobie epizod sprzed
paru miesięcy, po czym mój zacny szef poczęstował mnie papierosem. Dobrze
wiedział, że przy mnie może sobie swobodnie pogadać – także na tematy
polityczne i przy okazji pokpić nieco z Führera,
którego – jak już wspominałem – nie darzył sympatią.
Przez cały dzień
pracowałem bez wytchnienia, mimo, że byłem głodny i zmęczony. Spoglądałem na
ten świat z radością i chciało mi się na nowo żyć – nawet w tym przeklętym
przez ludzi z całej Europy miejscu. Codzienna droga do lagru była dla mnie przechadzką,
a morda ryżego SS-mana na posterunku i jego szczekliwe:
- Mütze ab! Ausweis zeigen! [12] – mniej odrażające.
A kiedy po długim
oczekiwaniu w kantynie niemal natychmiast pochłonąłem przydziałową porcyjkę
chleba z odrobiną margaryny i miskę eintopfu, bo głodny byłem piekielnie, to po
raz drugi tego dnia stwierdziłem, że „świat nie jest taki zły”. Nawet chór
wrzaskliwych żywcoków, który przywitał mnie w drzwiach sztuby wydał mi się
przyjazny i tak miły, jak nigdy dotąd.
Leżąc już na pryczy
spoglądałem na barak innymi oczyma: przedtem był dla mnie więzieniem - teraz
sprawiał wrażenie przytulnego i jakby swojskiego. A potem długo się modliłem.
Dziękowałem gorąco Bogu i Królowej Anielskiej za to, że mocą ich łaski cudem uniknąłem
piekła, na które chciał mnie skazać okrutny los, polecałem też boskiemu
miłosierdziu tych męczenników, w gronie których miałem się dzisiaj znaleźć. Na
koniec myśl moja pospieszyła hen, do moich najbliższych: obejmowałem ich
wszystkich i wołałem radośnie: „Kochani! Nie martwcie się! Jestem wolny i znów
będziemy razem!” Ukołysany tą kojącą serce wizją, a także skołatany przeżyciami
tego dnia sam nie wiem kiedy usnąłem.
Nazajutrz wieczorem,
kiedy wróciłem z pracy czekała na mnie niespodzianka: oto w mojej sztubie
pojawił się ukochany Ojciec – przygarbiony, zgnębiony i jakże wymizerowany! Jak
tylko mnie zobaczył, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł się uspokoić.
Głaskałem jego twarz i całowałem te biedne, drżące ręce, On zaś, spoglądając na
mnie radosnymi już oczyma, był nadzwyczaj szczęśliwy, że widzi mnie
bezpiecznego, pełnego radości życia i tak bardzo odmienionego. Ciągle
powtarzał, jak też Mama się ucieszy, kiedy jej zawiezie tę radosną nowinę.
Niedługo mogliśmy być razem, bowiem niebawem odchodził pociąg do Dworów.
Odprowadziłem Tatę na samą stację; patrząc na siebie stwierdziliśmy, że
jesteśmy zupełnie innymi ludźmi od tych z przedwczorajszego wieczora.
Dziękowałem mu gorąco za jego rady i wsparcie duchowe, wdzięczny też mu byłem,
że przyjechał, aby dowiedzieć się, co się ze mną dzieje. Przepraszałem go za
to, że z mego powodu tyle wraz z Mamą musieli przeżyć zmartwień i trosk. Wtedy
Ojciec odpowiedział mi wprost:
- Nie ma takiej
ofiary, której rodzice nie byliby gotowi ponieść dla swego dziecka, kiedy mu
zagraża jakieś niebezpieczeństwo – zawsze będą się o niego troszczyć, aż do
samej śmierci. Sam się o tym kiedyś przekonasz w życiu! – prorocze te słowa
szczególnie utkwiły mi w pamięci i miały się sprawdzić co do joty.
W wirze rozmaitych spraw i
wydarzeń nadeszły kolejne święta Bożego Narodzenia. Znów pozwolono nam pojechać
do domu; nie zdawałem sobie sprawy, że ostatni raz spędzam ten świąteczny czas
spokojnie i z całą swoją rodziną.
[2] Na, Richard! Was suchst du... (niem.) –
No, Ryszardzie! Czego tu szukasz? Niestety musisz iść do obozu koncentracyjnego
na sześć tygodni! Wiesz dobrze, że u nas musi być porządek!
[3] Richard ist der arbeitsamste...
(niem.) – Ryszard to najbardziej pracowity i uczciwy chłopak!
[4] in zwei Schichten
(niem.) – na dwie szychty (zmiany).
[5] den sechsWochen des Konzentrationslagers (niem.)
– na 6 tygodni obozu koncentracyjnego.
[8] Schwarzkopf (niem.) –
czarnogłowy (gra słów).
[9] Na, Junge, pass auf! Das kann nur einmal… (niem.) - No,
chłopcze, strzeż się! To może zdarzyć się tylko raz! A teraz – jazda zaraz do
roboty, ale szybko, szybko! Nie chcę cię tu więcej widzieć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz