Kolejny fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej, udostępniony przez jego syna Krzysztofa.
Zakonspirowane spotkania w starej chacie
Im więcej przybywa mi lat,
tym częściej wracam myślami do przeszłości i zastanawiam się nad swym życiem.
Czas mknie tak szybko, iż trudno sobie uzmysłowić, że kiedyś byłem małym
dzieckiem i całkiem inaczej przeżywałem mijające dni. Upływały one na
podobieństwo nurtu wartkiego strumienia, który wciąż toczy naprzód swe fale.
Upływały więc lata, zmieniały się epoki, a dziecko stawało się zrazu
nastolatkiem, potem młodzieńcem, dojrzałym mężczyzną, wreszcie panem w sile
wieku. Na koniec tych zmagań z losem znalazłem się na ostatniej przełęczy,
niedaleko tego brzegu, do którego zmierza powoli łódź mego żywota.
Dziś, w swym dostojnym
wieku, ze srebrnym włosem na skroni, zasiadam wieczorem przy biurku i w jasnym
świetle nocnej lampy rozpamiętuję dawne dzieje. Sięgam słabnącą pamięcią do
chwil dawno minionych, za wszelką cenę usiłując je ożywić i ocalić od
zapomnienia.
Po tragicznej śmierci
Ojca po raz kolejny tułaczy los rzucił nas, biednych wygnańców, w nowe miejsce,
do wspominanej już starej chaty koło domostwa Dąbrowskich. Tam znaleźliśmy dach
nad głową i wydawało się, że odnajdziemy także tak bardzo upragniony spokój.
Choć trwała nadal okrutna wojna, która codziennie zbierała okrutne żniwo
śmierci, dawały jednak znać o sobie pierwsze przebłyski świtu w okupacyjnej
nocy i budziły w sercu oczekiwane nadzieje.
Jak wiadomo, pierwsze
lata wojny były dla Niemców bardzo pomyślne i zdawało się, że nikt i nic się
już im nie oprze. Niemiecka machina wojenna funkcjonowała perfekcyjnie i
kolejne podboje wydawały się tylko kwestią czasu. Z wolna jednak układ sił
zaczął się zmieniać i latem 1944 roku coraz częściej widziało się ich z
opuszczonymi głowami. Nie było to bez powodu; wtedy musieli już walczyć na
dwóch frontach, doznając coraz więcej niepowodzeń. Potwierdzeniem tego były
liczne naloty samolotów alianckich, bombardujących okoliczne zakłady
przemysłowe, czego wielokrotnie byliśmy świadkami. Eskadry bombowców
nadlatywały nad Oświęcim, a my patrzyliśmy trwożnie w niebo z obawą, czy
przeżyjemy te groźne chwile, a jednocześnie z narastającym przekonaniem, że
nadchodzi kres znienawidzonego okupanta. Potwierdzeniem tego była podawana z
ust do ust wieść o zamachu na Hitlera [1], którego tylko przypadek
uratował od śmierci.
Coraz głośniej
powtarzano, że wolność ma nadejść ze wschodu, gdzie od dłuższego czasu Niemcy
ponosili spektakularne porażki, zwłaszcza po słynnej bitwie pod Stalingradem.
Miała nam ją przynieść Armia Czerwona wespół z odrodzonym Wojskiem Polskim.
W tym czasie często
przebywał u nas wujciu Józek, który przez całą okupację ukrywał się szczęśliwie
i, jak się okazało, należał do AK. Był błogosławionym duchem naszej rodziny,
jak mógł pomagał Mamie, a dla mnie osobiście znaczył bardzo wiele – był mi
starszym bratem, idolem i ideologicznym przewodnikiem. Zawsze uśmiechnięty i
wesoły, przywoził dobre wieści z frontu, gdyż jako członek podziemnej
organizacji dysponował zapewne gazetką konspiracyjną.
On sam doskonale
pamiętał te chwile, kiedy będąc 18-letnim młodzieńcem urabiał za naszą stodołą
postawę światopoglądową grupki 12-latków, do której należałem ja i kilku moich
szkolnych kolegów. Teraz, po 6 latach, zaczynało to wszystko kiełkować.
Podstawą jego sukcesów była żelazna wytrwałość w wytaczaniu argumentów, których
nie można było obalić. Ich siłą potrafił przekonać każdego, wpajając głęboko
cel i motywy swego działania oraz zasady konspiracji, jako gwarancję własnego i
zbiorowego bezpieczeństwa tych wszystkich, którzy byli zaangażowani w
jakiekolwiek polityczne zadanie. Decydowało to o powodzeniu wszelkich,
zwłaszcza długofalowych, działań.
Nasza grupa (o której
za chwilę) uznała ważność tych argumentów, a wspomniane zasady weszły nam w
krew do tego stopnia, że stały się dla nas najważniejszym przykazaniem, o
którym pamiętaliśmy we dnie i w nocy. Miarą znaczenia tej kwestii w naszym
życiu niech będzie fakt, że my wszyscy nawet po wojnie, zwłaszcza w tej nowej,
specyficznej rzeczywistości, baliśmy się o tym wspominać. Stało się to
normalnością, że nie napomykano o tym nigdy, dlatego nawet dziś mało kto o tym
wie.
Wiosną 1944 roku z
inicjatywy wujcia Józka zaczęły się więc odbywać konspiracyjne spotkania u nas,
w starej chacie. Zapraszałem na nie moich byłych szkolnych kolegów, w
większości uczestników wspominanych „ideologicznych” zebrań za stodołą. Do
grupy wtajemniczonych prócz mnie należeli: Karol Janoszek, Władek Wójcik,
Władek Woźniak, Staszek Matuśniak, Kazek Mlak, Klimek Skowron i Józek
Gawroński. Animatorem i reżyserem tych spotkań był oczywiście sam Józek. Jak to
zwykle w gronie młodych zapaleńców bywa, tematem dominującym była polityka, a zwłaszcza
wydarzenia na obu frontach, choć nie tylko.
Rozmowy z Józkiem
zaczynały się zawsze niewinnie – od spraw zwykłych, nawet banalnych, lecz
jednak interesujących młodzieńców w tym wieku. A więc dziewczyny, znajomości
towarzyskie, flirty czy intymne przygody. Potem nasz starszy druh, jako
wytrawny konspirator, umiejętnie wkraczał w sferę spraw politycznych: najpierw
lżejszego kalibru, a więc dowcipy o Hitlerze i Stalinie (których znał
niezliczoną ilość) by potem stopniowo przejść do konkretów. Po dłuższej chwili
nikt z nas nie zauważył, że Józek już dotykał sedna sprawy. A trzeba przyznać,
że umiał robić to znakomicie.
Pamiętam, że
komentowaliśmy przebieg bitwy pod Monte Cassino, gdzie Polacy odnieśli
decydujące, choć okupione wielkimi stratami zwycięstwo. Miało ono strategiczne
znaczenie dla działań wojskowych aliantów na froncie włoskim. Niemców
pozbawiono bazy wypadowej w tym rejonie, a więc praktycznie droga do Rzymu
została otwarta. Dziś jest to rzeczą znana i oczywistą – wtedy było to
tajemnicą.
Wydarzenia na froncie
wschodnim były przedmiotem naszego najżywszego zainteresowania. Rzecz jasna
propaganda niemiecka, a szczególnie szczekaczki [2], donosiły niezmiennie o
sukcesach swych wojsk. Wpajano społeczeństwu, że jednostki niemieckie celowo
odrywały się od nieprzyjaciela, by go potem otoczyć i zniszczyć. Jednak na
przekór wciąż powtarzanemu goebbelsowskiemu sloganowi, że Adolf Hitler ist der Sieg [3] front nieubłaganie
przesuwał się na zachód. Po klęsce stalingradzkiej i przegranej pancernej
bitwie pod Kurskiem armia hitlerowska ponosiła ciężkie straty na całej linii
olbrzymiego Ostfrontu. Jeśli do tego
dodać lądowanie aliantów w Normandii i powstanie drugiego frontu na Zachodzie –
los III Rzeszy wydawał się być przesądzony. Wszystkie te informacje uzyskiwaliśmy
od wujcia Józka, bowiem w istocie rzeczy zwykli ludzie z naszego otoczenia niewiele
wówczas wiedzieli o sytuacji na poszczególnych frontach.
Wreszcie nasz
przewodnik i inspirator konspiracyjnych działań przechodził do interesujących
go konkretów. Wykonując polecenia swego kierownictwa, zalecał młodszym kolegom
przekazywanie wiadomości o działaniach wojennych innym osobom, aby przez to
budzić określone nastroje wśród różnych grup społecznych. Do tajnych zadań
należało także informowanie grona znajomych o wyczynach polskich partyzantów i
odnoszonych przez nich sukcesach, w czym, naturalnie, wujciu Józek był świetnie
zorientowany. Dalszy ciąg instrukcji polegał na podawaniu przezeń nazwisk
zaufanych osób, którym należało obowiązkowo dać cynk o zamierzonych obławach SS
i żandarmerii niemieckiej na partyzantów, mających swe kryjówki w pobliskich
górach. Zwrotnie natomiast Józek prosił o informacje o każdym transporcie
wojskowym wyjeżdżającym na wschód, z czego wynikało, że pełnił funkcję łącznika
w sieci informacyjnej.
Wielką wagę
przywiązywał do obserwacji i kontrolowania zachowań volksdeutschów. Jak wiadomo wszyscy oni byli zobowiązani donosić na
policję i gestapo o zauważonych w polskich środowiskach działaniach czy
wypowiedziach skierowanych przeciwko III Rzeszy. Byli wśród nich tacy, którzy
czynili to w głębokiej konspiracji i trudno było im dowieść kolaboracji. Ale
byli też inni, których można było rozszyfrować. Dziwić może fakt powierzania
takich zadań zwykłym zjadaczom chleba, nie zaś profesjonalistom. Odpowiedź jest
prosta: my i nam podobni spotykaliśmy się i rozmawialiśmy z nimi codziennie,
łatwiej więc nam było śledzić ich poczynania, podczas, gdy osoby spoza
środowiska najczęściej wpadały w łapy gestapo.
Jeden z takich volksdeutschów, Czesław Bryndza
(notabene pasierb Luzarowskiego, naszego sąsiada) był żołnierzem niemieckim. Walczył
nawet pod Stalingradem, gdzie stracił nogę. Po okresie rekonwalescencji nie
wrócił już na front, został szefem miejscowego Arbeitsamtu. Któregoś dnia odwiedził Staszka Dąbrowskiego oraz
grupkę jego kumpli i chwalił się medalami niemieckimi, które otrzymał za
wzorową służbę. Tamci jednak, będąc już na niezłym rauszu, oderwali mu
odznaczenia od munduru i rzuciwszy na podłogę podeptali. Bryndza w
zacietrzewieniu chciał zaraz iść na gestapo i donieść o tym, co gdyby uczynił,
miałoby tragiczny dla podchmielonych śmiałków finał: rozstrzelanie lub w
najlepszym przypadku Oświęcim. Na szczęście jego matka, błagając go na
wszystkie świętości i całując go po butach (!) nie dopuściła do tego, by syn
zakapował [4] kolegów. Pamiętam, że
zaparła się w drzwiach i nie chciała go puścić, wołając:
- Czesiu, ja cię na
wszystko proszę, nie idź! Przecie jakby się co odwróciło, to wszyscy by się na
nas mścili i na śmierć by nas zagnębili!
Z początku Czesiek
butnie się odgrażał, że „nic się nie odwróci”, ale koniec końców, pod wpływem
matczynej perswazji, zmiękł i nie poszedł. Gdyby mimo wszystko do tego doszło,
to - wedle słów Józka - Bryndza jeszcze tej nocy zostałby zlikwidowany, a
Dąbrowski wraz z pozostałymi mieli pójść do lasu.
Niestety, Czesiek nie
był dobrym prorokiem - „odwróciło się” i to bardzo szybko. Ale od czego głowa
na karku. Widząc, co się święci, szczwany kuternoga, który pochodził z Bystrej
koło Bielska [5], pojechał do swojego proboszcza, którego uprosił, aby przyjął go
jako kościelnego. Kiedy sprawiedliwość upomniała się o niego, pleban stanął w
obronie swego krajana, zaklinając się, że Bryndza to dobry człowiek, pracuje w
kościele i nikomu krzywdy nie zrobił. I tym właśnie sposobem uniknął kary.
Efekty inwigilacji volksdeutschów były nie do przecenienia:
z jednej strony pozwalały uchronić zagrożonych Polaków przed represjami
hitlerowskimi, a z drugiej umożliwiały unieszkodliwienie owych sprzedawczyków
przez partyzantów. Kilku renegatów dostało wyroki śmierci, które wykonano.
Innych, mniej niebezpiecznych, ostrzeżono, że w przypadku podjęcia czynnej
współpracy z okupantem czeka ich to samo.
O egzekucjach i
represjach stosowanych wobec zdrajców, kapusiów i puszczalskich panien
informowano społeczność choczeńską poprzez odpowiednie napisy i ogłoszenia
umieszczane w miejscach publicznych. Miało to niezwykle doniosłe znaczenie w
sensie i moralnym, i politycznym.
Znamienne było to, iż
Józek nigdy się oficjalnie nie przyznawał do tego, że jest członkiem AK. Można
to było jedynie wnioskować z jego zaangażowania, posiadanych informacji i
kontaktów. Aczkolwiek ufał mym kolegom, jednak niedwuznacznie dał im do
zrozumienia, co ich czeka za jakąkolwiek próbę denuncjacji. W takich sytuacjach
obowiązywały ścisłe zasady konspiracji i ostrożności, co my wszyscy i bez
przypominania pojmowaliśmy doskonale. Zresztą gdyby ktoś z nas nie chciał
współpracować i mieć osobistego wkładu w to szczytne dzieło – od razu by
zrezygnował. Byliśmy wszakże młodymi zapaleńcami, którzy mimo różnorakich
niebezpieczeństw, czyhających na nas na każdym kroku, chcieli mieć satysfakcję,
że mogą zrobić coś pożytecznego dla Polski.
[1] zamach 20 lipca –
nieudany zamach stanu, mający na celu m.in. zabicie Adolfa Hitlera,
przeprowadzony 20 lipca 1944 przez oficerów Wehrmachtu pod przywództwem
pułkownika Clausa von Stauffenberga.
[2] szczekaczka - pot.
megafon uliczny, przez który okupanci hitlerowscy nadawali propagandowe
wiadomości dla ludności polskiej.
[3] Adolf Hitler ist der Sieg (niem.) – Adolf Hitler –
to zwycięstwo.
[4] zakapować - pot.
wydać, zdradzić kogoś; donieść na kogoś; zadenuncjować.
[5] w rzeczywistości Czesław Bryndza był rodowitym chocznianinem, synem Ignacego Bryndzy i Walerii z domu Latocha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz