piątek, 28 lipca 2017

Zakonspirowane spotkania w starej chacie część I - wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Kolejny fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej, udostępniony przez jego syna Krzysztofa.

Zakonspirowane spotkania w starej chacie

Im więcej przybywa mi lat, tym częściej wracam myślami do przeszłości i zastanawiam się nad swym życiem. Czas mknie tak szybko, iż trudno sobie uzmysłowić, że kiedyś byłem małym dzieckiem i całkiem inaczej przeżywałem mijające dni. Upływały one na podobieństwo nurtu wartkiego strumienia, który wciąż toczy naprzód swe fale. Upływały więc lata, zmieniały się epoki, a dziecko stawało się zrazu nastolatkiem, potem młodzieńcem, dojrzałym mężczyzną, wreszcie panem w sile wieku. Na koniec tych zmagań z losem znalazłem się na ostatniej przełęczy, niedaleko tego brzegu, do którego zmierza powoli łódź mego żywota.
Dziś, w swym dostojnym wieku, ze srebrnym włosem na skroni, zasiadam wieczorem przy biurku i w jasnym świetle nocnej lampy rozpamiętuję dawne dzieje. Sięgam słabnącą pamięcią do chwil dawno minionych, za wszelką cenę usiłując je ożywić i ocalić od zapomnienia.
Po tragicznej śmierci Ojca po raz kolejny tułaczy los rzucił nas, biednych wygnańców, w nowe miejsce, do wspominanej już starej chaty koło domostwa Dąbrowskich. Tam znaleźliśmy dach nad głową i wydawało się, że odnajdziemy także tak bardzo upragniony spokój. Choć trwała nadal okrutna wojna, która codziennie zbierała okrutne żniwo śmierci, dawały jednak znać o sobie pierwsze przebłyski świtu w okupacyjnej nocy i budziły w sercu oczekiwane nadzieje.
Jak wiadomo, pierwsze lata wojny były dla Niemców bardzo pomyślne i zdawało się, że nikt i nic się już im nie oprze. Niemiecka machina wojenna funkcjonowała perfekcyjnie i kolejne podboje wydawały się tylko kwestią czasu. Z wolna jednak układ sił zaczął się zmieniać i latem 1944 roku coraz częściej widziało się ich z opuszczonymi głowami. Nie było to bez powodu; wtedy musieli już walczyć na dwóch frontach, doznając coraz więcej niepowodzeń. Potwierdzeniem tego były liczne naloty samolotów alianckich, bombardujących okoliczne zakłady przemysłowe, czego wielokrotnie byliśmy świadkami. Eskadry bombowców nadlatywały nad Oświęcim, a my patrzyliśmy trwożnie w niebo z obawą, czy przeżyjemy te groźne chwile, a jednocześnie z narastającym przekonaniem, że nadchodzi kres znienawidzonego okupanta. Potwierdzeniem tego była podawana z ust do ust wieść o zamachu na Hitlera [1], którego tylko przypadek uratował od śmierci.
Coraz głośniej powtarzano, że wolność ma nadejść ze wschodu, gdzie od dłuższego czasu Niemcy ponosili spektakularne porażki, zwłaszcza po słynnej bitwie pod Stalingradem. Miała nam ją przynieść Armia Czerwona wespół z odrodzonym Wojskiem Polskim.
W tym czasie często przebywał u nas wujciu Józek, który przez całą okupację ukrywał się szczęśliwie i, jak się okazało, należał do AK. Był błogosławionym duchem naszej rodziny, jak mógł pomagał Mamie, a dla mnie osobiście znaczył bardzo wiele – był mi starszym bratem, idolem i ideologicznym przewodnikiem. Zawsze uśmiechnięty i wesoły, przywoził dobre wieści z frontu, gdyż jako członek podziemnej organizacji dysponował zapewne gazetką konspiracyjną.
On sam doskonale pamiętał te chwile, kiedy będąc 18-letnim młodzieńcem urabiał za naszą stodołą postawę światopoglądową grupki 12-latków, do której należałem ja i kilku moich szkolnych kolegów. Teraz, po 6 latach, zaczynało to wszystko kiełkować. Podstawą jego sukcesów była żelazna wytrwałość w wytaczaniu argumentów, których nie można było obalić. Ich siłą potrafił przekonać każdego, wpajając głęboko cel i motywy swego działania oraz zasady konspiracji, jako gwarancję własnego i zbiorowego bezpieczeństwa tych wszystkich, którzy byli zaangażowani w jakiekolwiek polityczne zadanie. Decydowało to o powodzeniu wszelkich, zwłaszcza długofalowych, działań.
Nasza grupa (o której za chwilę) uznała ważność tych argumentów, a wspomniane zasady weszły nam w krew do tego stopnia, że stały się dla nas najważniejszym przykazaniem, o którym pamiętaliśmy we dnie i w nocy. Miarą znaczenia tej kwestii w naszym życiu niech będzie fakt, że my wszyscy nawet po wojnie, zwłaszcza w tej nowej, specyficznej rzeczywistości, baliśmy się o tym wspominać. Stało się to normalnością, że nie napomykano o tym nigdy, dlatego nawet dziś mało kto o tym wie.
Wiosną 1944 roku z inicjatywy wujcia Józka zaczęły się więc odbywać konspiracyjne spotkania u nas, w starej chacie. Zapraszałem na nie moich byłych szkolnych kolegów, w większości uczestników wspominanych „ideologicznych” zebrań za stodołą. Do grupy wtajemniczonych prócz mnie należeli: Karol Janoszek, Władek Wójcik, Władek Woźniak, Staszek Matuśniak, Kazek Mlak, Klimek Skowron i Józek Gawroński. Animatorem i reżyserem tych spotkań był oczywiście sam Józek. Jak to zwykle w gronie młodych zapaleńców bywa, tematem dominującym była polityka, a zwłaszcza wydarzenia na obu frontach, choć nie tylko.
Rozmowy z Józkiem zaczynały się zawsze niewinnie – od spraw zwykłych, nawet banalnych, lecz jednak interesujących młodzieńców w tym wieku. A więc dziewczyny, znajomości towarzyskie, flirty czy intymne przygody. Potem nasz starszy druh, jako wytrawny konspirator, umiejętnie wkraczał w sferę spraw politycznych: najpierw lżejszego kalibru, a więc dowcipy o Hitlerze i Stalinie (których znał niezliczoną ilość) by potem stopniowo przejść do konkretów. Po dłuższej chwili nikt z nas nie zauważył, że Józek już dotykał sedna sprawy. A trzeba przyznać, że umiał robić to znakomicie.
Pamiętam, że komentowaliśmy przebieg bitwy pod Monte Cassino, gdzie Polacy odnieśli decydujące, choć okupione wielkimi stratami zwycięstwo. Miało ono strategiczne znaczenie dla działań wojskowych aliantów na froncie włoskim. Niemców pozbawiono bazy wypadowej w tym rejonie, a więc praktycznie droga do Rzymu została otwarta. Dziś jest to rzeczą znana i oczywistą – wtedy było to tajemnicą.
Wydarzenia na froncie wschodnim były przedmiotem naszego najżywszego zainteresowania. Rzecz jasna propaganda niemiecka, a szczególnie szczekaczki [2], donosiły niezmiennie o sukcesach swych wojsk. Wpajano społeczeństwu, że jednostki niemieckie celowo odrywały się od nieprzyjaciela, by go potem otoczyć i zniszczyć. Jednak na przekór wciąż powtarzanemu goebbelsowskiemu sloganowi, że Adolf Hitler ist der Sieg [3] front nieubłaganie przesuwał się na zachód. Po klęsce stalingradzkiej i przegranej pancernej bitwie pod Kurskiem armia hitlerowska ponosiła ciężkie straty na całej linii olbrzymiego Ostfrontu. Jeśli do tego dodać lądowanie aliantów w Normandii i powstanie drugiego frontu na Zachodzie – los III Rzeszy wydawał się być przesądzony. Wszystkie te informacje uzyskiwaliśmy od wujcia Józka, bowiem w istocie rzeczy zwykli ludzie z naszego otoczenia niewiele wówczas wiedzieli o sytuacji na poszczególnych frontach.
Wreszcie nasz przewodnik i inspirator konspiracyjnych działań przechodził do interesujących go konkretów. Wykonując polecenia swego kierownictwa, zalecał młodszym kolegom przekazywanie wiadomości o działaniach wojennych innym osobom, aby przez to budzić określone nastroje wśród różnych grup społecznych. Do tajnych zadań należało także informowanie grona znajomych o wyczynach polskich partyzantów i odnoszonych przez nich sukcesach, w czym, naturalnie, wujciu Józek był świetnie zorientowany. Dalszy ciąg instrukcji polegał na podawaniu przezeń nazwisk zaufanych osób, którym należało obowiązkowo dać cynk o zamierzonych obławach SS i żandarmerii niemieckiej na partyzantów, mających swe kryjówki w pobliskich górach. Zwrotnie natomiast Józek prosił o informacje o każdym transporcie wojskowym wyjeżdżającym na wschód, z czego wynikało, że pełnił funkcję łącznika w sieci informacyjnej.
Wielką wagę przywiązywał do obserwacji i kontrolowania zachowań volksdeutschów. Jak wiadomo wszyscy oni byli zobowiązani donosić na policję i gestapo o zauważonych w polskich środowiskach działaniach czy wypowiedziach skierowanych przeciwko III Rzeszy. Byli wśród nich tacy, którzy czynili to w głębokiej konspiracji i trudno było im dowieść kolaboracji. Ale byli też inni, których można było rozszyfrować. Dziwić może fakt powierzania takich zadań zwykłym zjadaczom chleba, nie zaś profesjonalistom. Odpowiedź jest prosta: my i nam podobni spotykaliśmy się i rozmawialiśmy z nimi codziennie, łatwiej więc nam było śledzić ich poczynania, podczas, gdy osoby spoza środowiska najczęściej wpadały w łapy gestapo.
Jeden z takich volksdeutschów, Czesław Bryndza (notabene pasierb Luzarowskiego, naszego sąsiada) był żołnierzem niemieckim. Walczył nawet pod Stalingradem, gdzie stracił nogę. Po okresie rekonwalescencji nie wrócił już na front, został szefem miejscowego Arbeitsamtu. Któregoś dnia odwiedził Staszka Dąbrowskiego oraz grupkę jego kumpli i chwalił się medalami niemieckimi, które otrzymał za wzorową służbę. Tamci jednak, będąc już na niezłym rauszu, oderwali mu odznaczenia od munduru i rzuciwszy na podłogę podeptali. Bryndza w zacietrzewieniu chciał zaraz iść na gestapo i donieść o tym, co gdyby uczynił, miałoby tragiczny dla podchmielonych śmiałków finał: rozstrzelanie lub w najlepszym przypadku Oświęcim. Na szczęście jego matka, błagając go na wszystkie świętości i całując go po butach (!) nie dopuściła do tego, by syn zakapował [4] kolegów. Pamiętam, że zaparła się w drzwiach i nie chciała go puścić, wołając:
- Czesiu, ja cię na wszystko proszę, nie idź! Przecie jakby się co odwróciło, to wszyscy by się na nas mścili i na śmierć by nas zagnębili!
Z początku Czesiek butnie się odgrażał, że „nic się nie odwróci”, ale koniec końców, pod wpływem matczynej perswazji, zmiękł i nie poszedł. Gdyby mimo wszystko do tego doszło, to - wedle słów Józka - Bryndza jeszcze tej nocy zostałby zlikwidowany, a Dąbrowski wraz z pozostałymi mieli pójść do lasu.
Niestety, Czesiek nie był dobrym prorokiem - „odwróciło się” i to bardzo szybko. Ale od czego głowa na karku. Widząc, co się święci, szczwany kuternoga, który pochodził z Bystrej koło Bielska [5], pojechał do swojego proboszcza, którego uprosił, aby przyjął go jako kościelnego. Kiedy sprawiedliwość upomniała się o niego, pleban stanął w obronie swego krajana, zaklinając się, że Bryndza to dobry człowiek, pracuje w kościele i nikomu krzywdy nie zrobił. I tym właśnie sposobem uniknął kary.
Efekty inwigilacji volksdeutschów były nie do przecenienia: z jednej strony pozwalały uchronić zagrożonych Polaków przed represjami hitlerowskimi, a z drugiej umożliwiały unieszkodliwienie owych sprzedawczyków przez partyzantów. Kilku renegatów dostało wyroki śmierci, które wykonano. Innych, mniej niebezpiecznych, ostrzeżono, że w przypadku podjęcia czynnej współpracy z okupantem czeka ich to samo.
O egzekucjach i represjach stosowanych wobec zdrajców, kapusiów i puszczalskich panien informowano społeczność choczeńską poprzez odpowiednie napisy i ogłoszenia umieszczane w miejscach publicznych. Miało to niezwykle doniosłe znaczenie w sensie i moralnym, i politycznym.
Znamienne było to, iż Józek nigdy się oficjalnie nie przyznawał do tego, że jest członkiem AK. Można to było jedynie wnioskować z jego zaangażowania, posiadanych informacji i kontaktów. Aczkolwiek ufał mym kolegom, jednak niedwuznacznie dał im do zrozumienia, co ich czeka za jakąkolwiek próbę denuncjacji. W takich sytuacjach obowiązywały ścisłe zasady konspiracji i ostrożności, co my wszyscy i bez przypominania pojmowaliśmy doskonale. Zresztą gdyby ktoś z nas nie chciał współpracować i mieć osobistego wkładu w to szczytne dzieło – od razu by zrezygnował. Byliśmy wszakże młodymi zapaleńcami, którzy mimo różnorakich niebezpieczeństw, czyhających na nas na każdym kroku, chcieli mieć satysfakcję, że mogą zrobić coś pożytecznego dla Polski.




[1] zamach 20 lipca – nieudany zamach stanu, mający na celu m.in. zabicie Adolfa Hitlera, przeprowadzony 20 lipca 1944 przez oficerów Wehrmachtu pod przywództwem pułkownika Clausa von Stauffenberga.
[2] szczekaczka - pot. megafon uliczny, przez który okupanci hitlerowscy nadawali propagandowe wiadomości dla ludności polskiej.
[3] Adolf Hitler ist der Sieg (niem.) – Adolf Hitler – to zwycięstwo.
[4] zakapować - pot. wydać, zdradzić kogoś; donieść na kogoś; zadenuncjować.
[5] w rzeczywistości Czesław Bryndza był rodowitym chocznianinem, synem Ignacego Bryndzy i Walerii z domu Latocha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz