poniedziałek, 12 grudnia 2016

Kalendarium choczeńskie- wydarzyło się między 12 a 18 grudnia

12 grudnia

  • 1819- urodził się Jan Rudzki, uczeń gimnazjów w Podolińcu i w Bochni, galicyjski urzędnik starostw w: Nowym Sączu, Tarnowie i w Pilźnie.
  • 1912- urodził się Adam Turała, żołnierz AK zamordowany przez Niemców w Księżym Lesie.
  • 1921- urodził się Jan Piegza, więzień i ofiara obozu koncentracyjnego w Auschwitz.
  • 1982- zmarł Jan Augustynek, były radny gromadzki i ławnik sądowy.
  • 1984- zmarł w Krakowie Adam Gondek, syn kierownika szkoły Andrzeja Gondka. Członek klubu sportowego „Olimpia” w Choczni, „Związku Młodzieży” i chóru amatorskiego. Absolwent wadowickiego gimnazjum z 1928 roku, oficer zawodowy, który dostał się do niemieckiej niewoli we wrześniu 1939 roku. Po wojnie pracownik biurowy w Krakowie.
13 grudnia

  • 1869- urodził się Adam Ruła, później Ruliński, choczeński działacz społeczno- kulturalny i niepodległościowy (LINK). 
  • 1878- w Janowicach zmarł tragicznie Robert Zanibal, nauczyciel w choczeńskiej szkole, etnograf, działacz narodowy i pisarz ludowy związany z Cieszynem.
  • 1896- zmarł w Krakowie ks. Feliks Niżyński, były choczeński wikariusz.
  • 1921- zmarł Jan Kumala, mistrz krawiecki zamieszkały w Choczni, rolnik i nauczyciel zawodu. Ojciec wielu zasłużonych dla Choczni i okolicy postaci.
  • 1963- zmarł Stanisław Bandoła, żołnierz armii c.k, który dostał się do niewoli rosyjskiej w czasie I wojny światowej, a po powrocie pracował jako rolnik i murarz. Radny gminny w 1953 roku.

14 grudnia

  • 1795- cyrkuł myślenicki w odpowiedzi na pismo właściciela Choczni Jana Bibersteina Starowieyskiego zwrócił się do gromady wsi Chocznia, a szczególnie tamtejszych chałupników i komorników, aby odbyli powinności i zaspokoili należności w stosunku do Gruntowej Zwierzchności. W przeciwnym razie zagrożono im egzekucjami wojskowymi i surowymi karami.
  • 1863- Dozór Szkolny Wadowicki przedstawił 2 kandydatów do objęcia stanowiska nauczyciela w Choczni: Antoniego Gajdę i Pawła Pałosza. Prezentę otrzymał Antoni Gajda.
  • 1913- w Choczni pod przewodnictwem posła Styły spotkali się galicyjscy działacze Polskiego Stronnictwa Ludowego. Referaty wygłosili Putek i Stapiński, a z chocznian głos zabierali Maksymilian Malata i Wojciech Rokowski. Uchwalono wotum zaufania dla przewodniczącego PSL Stapińskiego, co skutkowało faktycznym rozłamem w PSL. Prawe skrzydło skupione wokół Witosa i Bojki utworzyło później PSL "Piast", a lewe skrzydło ze Stapińskim na czele przekształciło się w PSL "Lewica". Zgromadzeni domagali się ponadto zniesienia podatku od jednej i dwóch izb, oraz protestowali przeciw nowemu podziałowi na okręgi wyborcze.
  • 1920- Józef Putek złożył w sejmie interpelację do Prezydenta Ministrów, w sprawie zaliczenia gminy Chocznia do III klasy dodatku drożyźnianego.
  • 1930- powrót do Choczni wypuszczonego z więzienia brzeskiego Józefa Putka. Powstało spontaniczne zbiegowisko i feta na cześć powracającego, w wyniku czego 67 chocznian zostało później oskarżonych  przed sądem w Wadowicach o nielegalne zgromadzenie. Sąd uniewinnił 66 osób, a sprawę Józefa Putka wyłączył do rozstrzygnięcia przez sąd warszawski.
  • 1946- urodziła się Anna Wołek, później po mężu Walat, sędzia, mieszkanka Choczni do śmierci w 2016 roku.
  • 1981- zmarł Tadeusz Byrski, były więzień Auschwitz.
15 grudnia

  • 1810- w Bielanach pod Oświęcimiem urodził się Jan Boryski, przyszły ksiądz i wikariusz choczeński, który zmarł w Choczni w czasie sprawowania posługi w 1850 roku.
  • 1849- zmarł Szymon Ruła, były wójt choczeński.
  • 1967- zmarł Ignacy Zając, zastępca radnego, wybrany w 1939 roku.
16 grudnia

  • 1811- w Czarnym Dunajcu urodził się Maciej Klimowski, późniejszy ksiądz i wikariusz choczeński, proboszcz w Paleśnicy, dziekan dekanatu czchowskiego.
  • 1899- urodził się Szczepan Zając, mechanik w tkalni Braci Czeczowiczka w Andrychowie, później prowadził piekarnię w Jeleśni i pracował jako urzędnik. Mąż nauczycielki Anny z Kumalów (LINK)..
  • 1935- urodził się Marian Malata, po wojnie świetlicowy i przewodniczący ZMP, radny gromadzki i ławnik sądowy, pracownik "Bumar" Wadowice
  • 1969- zmarł w Bolesławcu Aleksander Widlarz, pochodzący z Choczni nauczyciel, urzędnik oświatowy, publicysta, działacz społeczny, związkowy i turystyczny.
  • 1977- zmarł Stanisław Dąbrowski, właściciel dużego gospodarstwa ogrodniczego w Choczni, specjalizującego się w kwiatach, dostarczanych m.in. do Bielska, Krakowa i Katowic. Były ogrodnik rezydencji prezydenckiej w Spale.
17 grudnia

  • 1901- urodziła się Salomea Świętek, później po mężu Bryndza, prezeska Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Żeńskiej w Choczni w okresie międzywojennym (1927).
  • 1944- zmarł Ludwik Malata, rolnik i strażnik więzienny, brat wójta Maksymiliana.
18 grudnia

  • 1815- w Ponikwi przyszedł na świat Tomasz Mąka, późniejszy ksiądz i wikariusz choczeński.
  • 1893- otwarcie przystanku kolejowego w Choczni dla transportu osób i pakunku. Miały się na nim zatrzymywać pociągi kolei północnej, kursujące pomiędzy Kalwarią a Bielskiem.
  • 1901- w Arlan na Uralu urodził się Tapaj Japajew, więzień rosyjski zatrudniony w Choczni przy pielęgnacji chorych na czerwonkę, tyfus i hiszpankę oraz pochówku zmarłych, który w 1922 roku przeszedł z islamu na katolicyzm i na chrzcie w Choczni otrzymał imię Stanisław.
  • 1915- urodził się Jan Twaróg, mistrz stolarski, kapitan rezerwy, kurator sądowy, działacz społeczny, cechowy, kombatancki i samorządowy związany z wielkopolską Murowaną Gośliną.
  • 1943- urodził się Eugeniusz Woźny, syn choczeńskiego organisty, muzyk- waltornista, organista w kaplicy na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
  • 1948- w Białej zmarł pobity przez nieznanych sprawców ksiądz Stanisław Walter, wikariusz choczeński do 1947 roku, katecheta w szkole w Choczni Górnej, działacz harcerski.

piątek, 9 grudnia 2016

Choczeńscy wikariusze- ksiądz Franciszek Miśkowiec

Franciszek Miśkowiec urodził się w Słonem koło Rabki 26 stycznia 1884 roku, jako syn Sebastiana Miśkowca.
Od 1897 roku kształcił się w krakowskim gimnazjum św. Anny, które ukończył w 1906 roku. W tym samym roku wstąpił do seminarium duchownego i rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
3 lipca 1910 roku został absolwentem Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Krakowskiej, po czym uzyskał święcenia kapłańskie z rąk kardynała Jana Puzyny.
Zaraz po święceniach został skierowany do Choczni, do pomocy księdzu proboszczowi Józefowi Dunajeckiemu. W parafii choczeńskiej spędził jako wikariusz trzy lata. Dał się poznać jako kapłan zaangażowany w działalność duszpasterską i założyciel nowych stowarzyszeń religijnych.
Z drugiej strony był negatywnie oceniany przez choczeńskich ludowców, skupionych wokół posła Antoniego Styły, wójta Maksymiliana Malaty i jego sekretarza Józefa Putka.
W 1912 roku zgorszeni kazaniem ks. Miśkowca ludowcy wysłali korespondencję na ten temat do numeru dziewiątego "Przyjaciela Ludu", w której przeczytać można między innymi:

"Gmina nasza, bez przesady możemy powiedzieć, jest jedną z najbardziej uświadomionych gmin w powiecie. Zasługa to miejscowego rzutkiego włościaństwa i inteligencji. Jest tu już »Kółko rolnicze«, »Czytelnia ludowa«, a w ostatnich czasach powstało Towarzystwo gimnastyczne »Sokół«. Przy »Sokole« istnieje »Kółko śpiewackie«, które niejednokrotnie śpiewem upiększało nabożeństwa w kościele, tudzież »Kółko amatorskie«, które przygotowało do grania »Betleem polskie« Rydla i „Kościuszkę pod Racławicami«. 
Z powodu jednak »życzliwości« Rady szkolnej krajowej, która na ten cel nie chce użyczyć sali szkolnej, nie można było odegrać tych sztuk w Choczni. Obecnie mają Chocznianie na myśli budowę »Domu ludowego«, zwłaszcza, że dzięki ofiarności p. Franciszka Malaty jest już miejsce pod budowę, a dzięki ofiarności ogółu jakiś kapitał. Wszystkie te zabiegi jakoś nie mogą znaleźć aprobaty u ks. Miśkowca. 
W święto Matki Boskiej Gromnicznej postanowił generalnie zgromić tych, co śmią inaczej myśleć, niż on. A więc zaczął z ambony wyzywać od »obszarpańców«, »bałamutnych szerzycieli oświaty«, a skończył na »świniach« i „bydlętach«. »Przyjaciela Ludu« nazwał »świńskiemi otrębami«. A najkapitalniejsze było twierdzenie, że będzie budowie Domu ludowego przeszkadzał, bo w nim rządzić będą ludowcy. 
Jeżeli ks. Miśkowiec ma tak złą wolę, że chce parafjanom w pracy społecznej przeszkadzać, to chyba nie powinien się u nas trzymać. My chcemy takiego kapłana, któryby z nami współpracował, a nie takiego, co w pracy przeszkadza i nas chłopów siwowłosych nazywa »świniami«, a nasze dzieci »bydlętami«. Już dzisiaj bardzo wielu parafjan jest tak zniechęconych, że omijają kościół w Choczni, a chodzą do kościoła w Ponikwi i Wadowicach, byle tylko nie słuchać wyzwisk, szkalowań godnych »krowoderskiego zucha«, ale nie piastuna Bożego. On więcej wierze przynosi szkody, niż niejeden wróg."

Z kolei w numerze 26 "Przyjaciela Ludu" opisano zaangażowanie ks. Miśkowca w lokalne prawybory:

"W Choczni ks. Miśkowiec i proboszcz Dunajewski zorganizowali wszystkich chłopów z bractw, dali im kartki z nazwiskami, na kogo mają przy prawyborach głosować. Kilka razy na kazaniach gromił ks. Miśkowiec ludowców i zachęcał „lud chrześcijański" do utrącenia choczeńskich masonów (tak nazywają tutejszych ludowców). Na liście kandydatów umieścili ci księża samych takich chłopów, którzy albo mają braci albo synów, albo krewniaków księżmi, i także siebie proboszcz też postawił. Żadnemu innemu chłopu nie ufali, tylko takiemu, który ma księdza w rodzie. Na głosowanie stawili się obydwaj księża i prawie przez sześć godzin siedzieli w sali głosowania kamieniem, takim sposobem chcieli terroryzować chłopów. Chłopi jednak nic sobie z ich obecności nie robili, ale olbrzymią większością głosów na wyborców wybrali wszystkich siedmiu ludowców z Styłą i wójtem Malatą na czele."

Rok później, na łamach tego samego "Przyjaciela Ludu", w numerze z 31 sierpnia pojawiły się następne zarzuty i pretensje:

"Nadmieniłem w poprzednim numerze, że napiszę o ogłupianiu ludu przez naszego ks. wikarego Miśkowca. Ogłupianie to uprawia on już od czasu jak do nas przyszedł. Nazakładał sporo najrozmaitszych bractw, a wszystko to nie w celu służenia Bogu, ale, by kieszeń jego była pełna. Każde takie bractwo musi co niedzielę słono zapłacić za wotywę. To jasny daje dowód, że ks. Miśkowiec służy nie Bogu, ale mamonie. Z łakomstwa za mamony siedzi jeszcze do dnia dzisiejszego w Choczni, a pobyt ten będzie słodko do grobowej deski wspominał! Przecież sama kolęda przyniosła mu w jednym roku blisko dwa tysiące koron. A wszelakie korzyści mamy z księdza!! Nawet przed złodziejami zabezpiecza! Tego roku, gdy chodził po kolędzie, zaglądnął także  do jednej kobiety, którą okradli złodzieje. Rozżalona kobieta pokazywała mu otwór, przez który się złodziej do mieszkania dostał. Ksiądz Miśkowiec, pocieszając kobietę, zamaczał kropidło w wodzie święconej i kilkakrotnie pokropił ten otwór, zaręczając, że na skutek tego pokropienia złodziej się znaleźć musi. Tak, to nawet w średnich wiekach nie ogłupiali ludzi, jak to czyni w wieku dwudziestym ks. Miśkowiec. Wiadomem jest, że klęska tegorocznej powodzi jest w kraju powszechną. Dotknęła także i gminę Chocznię. Ksiądz wikary, zamiast przyjść biednej ludności z pocieszeniem i doradą i przestać ją wyzyskiwać jeszcze wymyśla z ambony, że to za to Pan Bóg karze Chocznię, że w niej ludowcy i że nie pozwalają klerykałom polityki w gminie prowadzić.
(...) Ponadto ksiądz Miśkowiec przy pomocy młodego i starego Drapy urządził sobie z mleczarni lokal agitacyjny, gdzie się rozdaje pisemka, skierowane przeciw ludowcom. Sprawę tę będziemy zmuszeni przedstawić w patronacie (spółdzielczości mleczarskiej- uwaga moja) we Lwowie."

W sierpniu 1913 roku ks. Miśkowiec został przeniesiony do Mucharza, gdzie spędził trzy lata.
W 1916 roku został mianowany katechetą i administratorem parafii pod wezwaniem św. Wawrzyńca w Kleczy, a rok później jej proboszczem.
W 1928 roku pojawił się ponownie w Choczni, uczestnicząc w dochodzeniu w sprawie sporu pomiędzy parafią, a gminą w Choczni, jako notariusz ze strony Kurii Krakowskiej.
W tym samym roku powołał w Kleczy Papieskie Dzieło Rozkrzewiania Wiary, które zaprzestało działalności w 1939 roku. 
Był prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej w Kleczy (1933) oraz delegatury Polskiej Opieki Społecznej w Kleczy, zaangażowanym w opiekę nad dziećmi, rozdawnictwo żywności i odzieży oraz akcję zapomogową. Przy probostwie prowadził punkt dożywiania dla 25 dzieci w wieku 5-12 lat. Co kwartał rozdysponowywał żywność dla co najmniej 200 osób oraz wypłacał zapomogi na kwotę około 2000 zł. 
Jako ciekawostkę można podać fakt, że ks. Miśkowiec w tym okresie był jednym z zaledwie kilkudziesięciu posiadaczy samochodu osobowego w całym powiecie wadowickim, a swój pojazd także wykorzystywał w działalności dobroczynnej.
Tej działalności nie przerwał wybuch II wojny światowej- w ramach Rady Głównej Opiekuńczej trwała ona co najmniej do połowy 1943 roku. 
W 1941 roku ks. Miśkowiec uratował przed zarekwirowaniem przez Niemców główny dzwon parafialny "Franciszek", przez zakopanie go z pomocą parafian na podwórzu plebani. Aby jednak ilość oddanych Niemcom na złom dzwonów się zgadzała, zamiast głównego dzwonu przekazał im starą sygnaturkę. 
Jako proboszcz posługiwał w Kleczy przez niemal 39 lat. Pełnił również funkcję wicedziekana dekanatu wadowickiego i radcy Kurii Metropolitalnej.
Zmarł 6 lutego 1955 roku. 

środa, 7 grudnia 2016

Wspomnienie o Józefie Wróblu - II

Postać niedawno zmarłego Józefa Wróbla we wspomnieniach jego szkolnego kolegi Ryszarda Woźniaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, podobnie jak zamieszczony wcześniej pierwszy tekst wspomnieniowy (LINK).

Kiedy czasem przyjeżdżam letnią porą do Choczni, lubię siadywać w zacisznym zakątku nad brzegiem rzeki. Wsłuchuję się w cicho szemrzące jej fale, z którymi hen, w dal płyną moje myśli. Obejmuję wzrokiem „Wróblową wyspę” i wracam wspomnieniami do dawnych lat, w których odgrywa ona znaczącą rolę.

(…) Tam właśnie któregoś razu spotkaliśmy starszego ode mnie chłopca, patrzącego na nas zdziwionym wzrokiem. Jasne, rozmierzwione włosy, pucołowata twarz i siwe, poczciwe oczy sprawiały sympatyczne wrażenie. Należały do Józia Wróbla, jednego z synów naszych sąsiadów zza rzeki. Nie wiedziałem wówczas, że los zetknie nas w przyszłości ze sobą.
A stało się to kilka lat później, w szkole, kiedy Józek, patrzący na świat innymi, rozmarzonymi i melancholijnymi oczyma, zaczął nieśmiało spozierać w moją stronę. Zachęcony przyjaznym spojrzeniem dziwnie łatwo przylgnął do mojej osoby, jakby wyczuwał we mnie bratnią duszę. Najpierw wyjawił mi, że interesuje się literaturą, a zwłaszcza poezją, później, nabrawszy snadź większego zaufania, w największym sekrecie wyznał, że pisuje wiersze. Były to rymy naówczas jeszcze prymitywne i nieskładne, lecz tkwiła w nich jakaś pasja i przemożna chęć opisania swych doznań i odczuć związanych z otaczającą nas naturą.
Zostałem jego powiernikiem – czytałem jego wiersze, wyrażałem też o nich swoje, być może nie do końca przemyślane, opinie. Jak już opisywałem, snując swe szkolne wspomnienia, przechowywałem również jego książki – pamiątki po bracie Nastku: utwory Sienkiewicza, Żeromskiego, Prusa, Kraszewskiego, Mickiewicza, Słowackiego – słowem bezcenne bogactwo duchowe jak na owe czasy. Wtedy także, mając 11 lat, zacząłem czytać „Trylogię”, która od razu urzekła mnie swym pięknem.

Po ukończeniu szkoły w roku 1940, nasze drogi się rozeszły. Ja po wysiedleniu zostałem wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, Józek pracował u bauera w Tomicach. Po wojnie wyjechałem do Bytomia i tam zapuściłem korzenie, on zaś pozostał w Choczni i rozpoczął pracę wiejskiego listonosza. Kontakty nasze stawały się coraz rzadsze - z czasem znacznie oddaliliśmy się od siebie. Kiedy raz za czas się spotykaliśmy, odczuwałem jednak pewnego rodzaju wyrzuty, bowiem Wróbel mówił niewiele i był do mnie niezbyt życzliwie nastawiony. Czy zaważyły tu moje nieopatrzne słowa krytyki jego twórczości, czy też był jakiś inny powód, dość, że Józek zaciął się w sobie. Lecz – jak to zwykle bywa – na stare lata człowiek powraca do swej przeszłości, więc i ja postanowiłem odnowić starą przyjaźń. Asumpt ku temu dał mi niedawno wydany tomik jego wierszy, który siostra Jula kupiła mi na pamiątkę.

Podczas naszego pobytu w Choczni w czerwcu 1995 roku zastukałem tedy któregoś ranka do drzwi mojego dawnego kolegi. Po dłuższej chwili zaspany Józek wyszedł przed dom. Usiedliśmy na ławce i patrzyliśmy na siebie. Znamię czasu wyryło swe piętno na naszych twarzach: siwizna na głowach, bruzdy na policzkach, powaga w oczach... Początkowo gospodarz zachowywał się z rezerwą, lecz pomału pierwsze lody zaczęły się przełamywać. Udało mi się stopniowo wytworzyć odpowiedni nastrój, który sprawił, że potoczyła się rozmowa o tym, co Józiowi było najbliższe – jego twórczości. Stwierdziłem, że zapewne włożył w nią całą swą duszę i dodałem, iż chylę czoło przed jego inwencją poetycką, bowiem opiewanie piękna otaczającego nas świata wymaga wielkiego wysiłku myśli i duchowego natchnienia. Umiejętność ta – to jest talent, dar od Boga, trwanie w stanie specjalnej łaski. Usłyszawszy to mój rozmówca wyraźnie się ożywił, a w jego oczach zabłysła jakaś niezwykła iskra; popatrzył więc, jak zwykle, w niebo i po chwili rozpoczął opowieść o swej dawnej przeszłości.

(…) Pradziadkami Józka byli Maria i Wiktor Woźniakowie (kto wie, czy nie byliśmy zatem dalekimi krewnymi), którzy prawdopodobnie zakupili ową połać gruntu w widłach dwóch rzeczek. Tam także postawili swój dom, na którego sosrębie wypisane były ich imiona i nazwisko. Dziadek Wiktor był choczeńskim fryzjerem, a w zasadzie golibrodą. Schodzili się więc doń wszyscy okoliczni gospodarze, którzy chcieli się ostrzyc lub ogolić. Przy tej okazji można było usłyszeć opinie odnośnie aktualnych wydarzeń politycznych, nowinki wioskowe czy też niesamowite historie o boginkach, strachach i upiorach, w czym rej wodził Korzenny, zażywający, jak wiemy, sławy miejscowego bajarza. Tu także poufnie poszeptywano, kto się z kim żeni, kto komu przyprawia rogi itp., czyli przekazywano sobie wszelkie plotki i skandale towarzyskie.

„Zaszywałem się w ciemny kąt, aby tylko móc posłuchać tych różnych, ciekawych wieści – ciągnął Józek. - W ten sposób dowiedziałem się, że w Ameryce ludzie mają w domu takie małe kina w drewnianych skrzyneczkach, które my wiele lat później poznaliśmy jako telewizję. Wiele mówiono o Hitlerze, o wydarzeniach w Związku Radzieckim, a także o wojnie w Abisynii" (…)

Rodzice Józka tworzyli parę odmiennych, zgoła kontrastujących ze sobą typów. Ojciec, wspominany już na tych kartach Szymon Wróbel, był filozofem, wolnomyślicielem i politykiem wioskowym. Ten zamiłowany gawędziarz, który z właściwą sobie swadą umiał opowiadać najprzeróżniejsze historie, mógł tak przegadać całą noc. Jego rangę podnosił fakt, iż w domu było radio – duża rzadkość w Choczni w tamtych latach. Schodzili się więc ludziska do Wróbla, aby sobie posłuchać, co się na świecie dzieje. Ja sam byłem tam z Ojcem kilka razy i zostałem oczarowany owym cudem techniki.
Matka, Maria (czyli po prostu Wróblino), była natomiast nadzwyczaj nabożną niewiastą – codziennie rano biegła do kościoła, zawsze przystępowała do komunii i często zostawała na drugiej mszy. Tymczasem dzieci i cały dobytek zdany był na łaskę losu. Krowy ryczały nieobrządzone, dzieci płakały nienakarmione, a ojciec klął na czym świat stoi, bo sam nie mógł wszystkiemu poradzić. Sam nie chodził do kościoła, tym bardziej więc irytowała go dewocja żony.
Przyjaciel mój miał liczne rodzeństwo, któremu poświęcił sporo uwagi w swych wierszach. Najstarszy brat, Anastazy, był wielce inteligentnym chłopcem i uczył się bardzo dobrze. (...) Nastek chodził do gimnazjum i w 1931 roku zdał tzw. dużą maturę, co było dużą nobilitacją społeczną, jak na owe czasy. Pracował jako główny księgowy w Urzędzie Skarbowym w Oświęcimiu. Był namiętnym palaczem i kawiarzem, lubił też grać w karty i w szachy. Czytał bardzo dużo; wśród krewnych i znajomych słynął jako koneser dobrej literatury. Cierpiał na wysokie ciśnienie i, niestety, nie stosował się do zaleceń lekarskich. Zmarł w roku 1976, mając 64 lata.
Siostra Rozalia (ur. w 1915 r.), miała pewne dewiacje psychiczne – dziś powiedzielibyśmy, że była transseksualistką. Ubierała się po męsku, w sposób wielce cudaczny, co wywoływało wielkie kontrowersje w tamecznym, znanym z nietolerancji, środowisku. Do odzieży kobiecej czuła obrzydzenie; pewnego dnia porąbała swe sukienki siekierką i ucharakteryzowana na mężczyznę ruszyła w świat. Było to jeszcze przed wojną. Po pewnym czasie złapała ją policja w Jędrzejowie (sic!). Nieszczęsną dziewczynę umieszczono w szpitalu dla psychicznie chorych, lecz stamtąd uciekła. Potem zaginęła bez wieści, prawdopodobnie się utopiła.
Brat Tadeusz (ur. w 1920 r.) zgłosił się na ochotnika do wojska w 1939 roku. Przebył całą kampanię wrześniową, a potem dostał się do sowieckiej niewoli. Następnie wstąpił do armii gen. Andersa i brał udział w walkach Drugiego Korpusu. Zmarł w Iranie na malarię w 1943 roku.
O rok młodszy brat Jan był według Józka typem nieco prymitywnym. Kiedyś, będąc już dużym chłopakiem, rąbał drzewo i nieopatrznie - zamiast w gałąź – z całej siły uderzył siekierą w nogę. Krew się leje, a ten śpiewa na całe gardło:
- Dana, dana – noga rozciupana!
Ożenił się z pewną wdową, z którą nie miał dzieci. Był przy tym także dziwakiem – wykopywał drzewa owocowe, twierdząc, że musi płacić od nich podatek, więc mu się to nie opłaca. Nie umiał właściwie prowadzić gospodarstwa. Pod koniec życia rozpił się i zmarł na zawał serca w 1985 roku.
Najmłodsza siostra, ruda jak wiewiórka Elżbieta, chodziła do szkoły razem z naszą Tenią, z czego wynikałoby, że urodziła się w roku 1927. W owych czasach rude włosy były swoistego rodzaju piętnem; nie darmo powiadano: „ryży i kuternoga - jak co dobrego, to już chwała Boga”. Wszyscy więc szydzili z dziewczyny, przezywając ją „rudą Elzą”. Jednak Elza znalazła sobie adoratora, który choć nosił „ubogie” nazwisko (zwał się bowiem Nędza), to wcale im się nie żyło nędznie.
Sam Józef, najbardziej osobliwa postać w rodzinie Wróblów, urodził się w 1923 roku. Był typem marzyciela i romantyka. Jak już wspominałem, od najmłodszych lat z upodobaniem chodził po lesie, patrzył w niebo, siadał na brzegu swej umiłowanej Konówki w cieniu drzew i słuchał - śpiewu ptaków i cichego szmeru potoczku, meandrującego wśród malowniczo rozrzuconych olch i wierzb. Może już wtedy rodziło się w głowie małego odludka pragnienie opisania w wierszach owego piękna, tkwiącego w otaczającym go królestwie natury?

Niestety, mój szkolny kolega nie mógł się poszczycić sukcesami w nauce. Jego perypetie na tym polu, a zwłaszcza nieprawdopodobne pierepałki z kierownikiem szkoły, Michałem Kornelakiem, opisałem w poprzednim wspomnieniu (LINK). 
Nie dziwota, że Józio czuł do tego belfra szczególną awersję i na sam jego widok dostawał drgawek.

(…) Czas płynął szybko, słoneczko już przygrzewało mocno, ale Józio wpadł w prawdziwy trans. Przypominał mi wszystkie nasze nauczycielki, każdej z nich wystawiając osobną cenzurkę: Orłowska, Chmielewcowa, Nowakowa, Taraskowa, Zrazikówna... Z żalem stwierdzał, że ja uczyłem się dobrze, a on miał spore z tym trudności. Podkreślał jednak, że pamięta, iż mu pomagałem i za to jest mi bardzo wdzięczny. Ku memu zaskoczeniu nie zapomniał także tego zdarzenia, kiedy po skończeniu siódmej klasy, we trójkę z Józkiem Mojskim, wybraliśmy się na przechadzkę do Księżego Lasu. Wspominaliśmy wspólne szkolne przeżycia, a ja w pewnej chwili powiedziałem:
- Chłopaki, jak to będzie, gdy się tu spotkamy za 50 lat?
I oto życie dało nam odpowiedź na to pytanie: od tej chwili minęło bowiem aż 55 lat. Wiemy już „jak to jest” – pewnie nie tak, jak sobie wtedy wyobrażaliśmy, lecz najważniejsze, że my wszyscy w ogóle doczekaliśmy tego momentu. Mam tu na myśli całą naszą paczkę, w skład której wchodzili jeszcze Klimek Skowron i Kazek Mlak. Mój interlokutor niestrudzenie wspominał o szkolnych dziejach naszej piątki, a także o spotkaniach organizowanych za stodołą przez wujcia Józka Bandołę w czasach, gdy ten należał do SN, jeszcze przed wojną. 
Opowiedział o późniejszych losach pozostałych trzech kolegów, po czym przeszedł do osobistych zwierzeń.

„W moim życiu przeżywałem wielki dramat, kiedy zgubiłem swoje pierwsze wiersze – kontynuował Józek. - Pod wrażeniem owego nieszczęścia poszedłem do swego ulubionego miejsca nad Konówką, a z mych oczu polały się łzy... I właśnie wtedy, w smutku i udręczeniu, pod kojącym wpływem szmeru fal strumyka, w mej głowie zaczęły się tworzyć nowe, nieznane rymy. Było to dla mnie niezwykłe objawienie. Odtąd, ilekroć przeżywałem podobny stan emocjonalny, szedłem w to miejsce, by doznawać nowego natchnienia. W naturze szukałem ukojenia i inspiracji – w tym wspaniałym świecie odkrywałem wciąż nowe tajemnice...”

Spoglądając nań zauważyłem, że oczy świecą mu niezwykłym blaskiem, a z całej twarzy bije jakieś uduchowienie. W pewnej chwili spytał, czy rozumiem po niemiecku. Kiedy przytaknąłem, z jego ust popłynęły - ku mojemu wielkiemu zdumieniu - wiersze Heinego. Jak się okazało, mój kolega, pracując podczas okupacji u bauera, natrafił na tomik poezji owego autora. Spisał sobie ich część, a potem wyuczył się tego na pamięć. Ot, co znaczy mieć romantyczną duszę i umiłowanie piękna...

Nie zważając na upływ czasu, Józek rozpoczął nową opowieść o tym, jak w latach młodości zainteresował się zielarstwem. Potem próbował grać na skrzypcach i mandolinie, ale nie miał do tego talentu. Stwierdził jednak, że wszystkie te poszukiwania i próby samorealizacji nie dawały mu żadnej satysfakcji – nie widział w tym istotnego celu. Przekonał się, że jego zainteresowania kierują się jednak w stronę poezji – w tym tkwi cała pasja jego życia. Dlatego też, mając świadomość, że ukończył tylko 7 klas szkoły powszechnej, zaczął ciężko nad sobą pracować. Nocami czytał, wprost zachłannie, wiele książek, szczególnie zajmowała go historia literatury. Po pewnym czasie wysiłek ten pozwolił na wypracowanie własnego warsztatu poetyckiej twórczości i zdobycie pewnego doświadczenia w tej dziedzinie.

„Wielkim i niezapomnianym dla mnie doznaniem – snuł swe wspomnienia niestrudzony gospodarz - było spotkanie z literatem góralskim Gąsienicą, podczas mego pobytu w Zakopanem. Z wyglądu niepozorny, należał do tych rzadkich osób, których swoisty wdzięk i charyzma biją z oczu i uroku słów. Twarz tego niezwykłego człowieka jaśniała jakimś przedziwnym blaskiem podczas naszej rozmowy. Wyczuł we mnie pokrewną duszę i w sposób niezwykle sugestywny przekazał mi całą moc swego objawienia poetyckiego. W ten sposób uzmysłowił mi, że i dla mnie jest ono celem życia.
Zapisałem się do Związku Literatów Ludowych Ziemi Wadowickiej i aktywnie uczestniczyłem w jego działalności. Nie było mi początkowo łatwo, ale kierowniczka grupy literackiej, pani Maria, podtrzymywała mnie na duchu. Była moją muzą – inspirowała mnie do tworzenia”.

Sądzę, że osoba ta była także pierwszym recenzentem utworów mego kolegi i zapewne udzielała mu wskazówek literackich. Dzięki niej napisał sporo nowych wierszy i dopracował dawniejsze. Podstawowym motywem jego twórczości było i pozostało piękno natury oraz wspomnienia z dawnego życia rodzinnego i zawodowego.

„Ta mała wysepka, porosła szumiącymi olchami, klonami i wierzbami, wśród których rad słuchałem ptasich świergotów, była światem mych nieustannych marzeń i fantazji - opowiadał Józek. – W koronach tych drzew tkwiły moje najtajniejsze myśli – tu najpełniej pracowała moja wyobraźnia i tu powstawały moje wiersze. Było więc dla mnie wielkim przeżyciem, kiedy moja znajoma literatka dokonała ich recenzji – uznała, że są interesujące i nadają się do publikacji.
Najwięcej trudności sprawiło mi napisanie wstępu. Wolałbym ułożyć dwa wiersze niż pisać cokolwiek prozą. Przedmowę tę chciał mi napisać Duda*, ale wziąłem sobie to za punkt honoru i zrobiłem to sam.
Kazano mi – ciągnął – przepisać to wszystko na czysto i wyraźnie na papierze liniowym. Z bijącym sercem przyniosłem przedmowę i same wiersze do redakcji. Ku mej wielkiej radości zostały przyjęte i wydane. Spełniło się moje marzenie życia. Za przyjęcie zbioru mych utworów do druku dostałem skromne honorarium, ale przeznaczyłem je dla biednych sierot – dzieci pocztowców.
I oto cała moja historia – zakończył swą opowieść Józek i popatrzył na mnie swymi siwymi, zadumanymi oczyma. – Pragnąłbym jeszcze raz doświadczyć tego przeżycia i ująć w strofach poezji wrażenia z mej wędrówki po Polsce. Ale nie wiem, czy Bóg pozwoli mi tego dokonać podczas reszty mego żywota...”

Słuchałem tych słów i coś we mnie drgnęło. W taki oto sposób ów prosty, skromny człowiek dziękował Bogu za to, że mógł urzeczywistnić marzenie swego życia. Stał się twórcą ludowym – piewcą naszych ukochanych stron rodzinnych, które są i na zawsze dla nas pozostaną najpiękniejszym miejscem na ziemi. Pisząc swe utwory, dołożył małą perełkę do wielkiego skarbca naszej narodowej kultury. 
Myślę, że należą mu się za to słowa uznania i podzięki. Kiedy przeglądam czasami jego wiersze, zawsze wydaje mi się, że z kart tej małej książeczki spoglądają na mnie zawsze te same - rozmarzone, nieśmiałe i zadumane, siwe oczy naszego choczeńskiego poety...

* Duda- Stanisław Duda (1897-1979) kierownik choczeńskiej biblioteki i świetlicy, reżyser przedstawień teatru amatorskiego.