Kolejny fragment wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka, udostępniony do publikacji dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.
UROKI ŻYCIA SĄSIEDZKIEGO
Najbliższymi naszymi
sąsiadami była, jak już wspominałem, rodzina Fajfrów, która miała odegrać ważką
rolę w naszym życiu. Głową rodu był imć Jan Fajfer, wielce szacowny, postawny i
zażywny jegomość, z obliczem przyozdobionym sumiastymi, rudymi wąsami à la
Franciszek Józef [1],
które stale z lubością podkręcał. Człek był światowy i bywały, o nieco
filozoficznym podejściu do życia - o czym mogliśmy się nieraz przekonać.
Ponieważ był w Ameryce, dużo zatem widział i słyszał, a często i z namaszczeniem
wypowiadane słowa: niksfajn [2] budziły lęk boży i
znamionowały jego eksperiencję [3] i znajomość świata.
Nie rozstawał się
nigdy z fajką; pykał ją z powagą i z należytym skupieniem. Z fajki owej unosił
się gryzący i smrodliwy dym, będący produktem spalania mocno podejrzanych
ingrediencji [4]
(prawdopodobnie liści wiśni i kasztanowca tudzież innych dodatków
uszlachetniających). Poczciwiec ten miał zwyczaj żegnać się nabożnie przed
każdym wyjściem w pole - co było wielce chwalebne z jego strony.
Wsadziwszy do ust
nieodłączną faję ruszał rączym truchtem opatrywać swe zagony. Po obejściu kilku
poletek zatrzymywał się nad jednym z nich, spozierał w skupieniu w niebo, po
czym głośno, by wszyscy w pobliżu mogli usłyszeć, wypowiadał te słowa:
- Jak Pan Bóg da
deszcz, to my zjemy groch, a jak nie - to go sobie zje sam!
Przyglądający się temu
przytomni zaśmiewali się do rozpuku, a dobrotliwy Stwórca zdumiewał się
zapewne, słysząc te osobliwe i pełne filozofii verba veritatis [5]…
O małżonce naszego
fajczarza, Katarzynie Fajfrowej, powszechnie w okolicy zwanej Fajferką, można
powiedzieć, że była skrzętną, zapobiegliwą i pracowitą gospodynią, a przy tym
osobą – jak to się na wsi mawiało - bardzo honorową, czyli po prostu z gestem.
Przede wszystkim wszakże nie dała sobie w kaszę dmuchać, co zwłaszcza objawiało
się faktem, iż permanentnie wadziła się ze swoją imienniczką i zagorzałą
antagonistką zarazem, babką Katarzyną.
Dochodziło do tego, iż
obie zajadłe przeciwniczki stawały do walki wręcz, z której wychodziła zwycięsko
ta, która większą kępkę włosów wyrwała z głowy rywalki. Bywało wszakże, iż
stosowały inne metody rozgrywek między sobą. Po zażartej i wrzaskliwej kłótni,
kiedy temperamenty obu rozsierdzonych niewiast rozpalały się do białości,
odwracały się do siebie plecami, zadzierały kiecki i wypinały gołe tyłki,
uzupełniając te ważkie argumenty soczystymi wiązankami inwektyw z bogatego
skądinąd repertuaru, którego nie powstydziłby się nawet doświadczony wilk
morski.
Barwne i krwiste te
scenki zawsze ściągały grupki miejscowych gapiów, którzy mieli niebywałą frajdę,
oglądając wzajemne dobieranie się do kłaków przyprawione pikantnym sosem
ludowej łaciny. Największym jednak aplauzem cieszyła się owa osobliwa forma
striptizu, którego obie antagonistki były niewątpliwymi prekursorkami [6] w powiecie - nie
zapominajmy, że były to lata trzydzieste.
Z nami, czyli z
rodziną Woźniaków, ich życie sąsiedzkie układało się poprawnie. Mogło się,
rzecz jasna, zdarzyć jakieś drobne nieporozumienie, lecz większych powodów do
swarów nigdy nie było. Brało się to stąd, że nasi rodzice byli łagodnego
usposobienia, nieskorego do pieniactw czy wywoływania awantur.
Państwo Fajfrowie,
prócz sąsiedzkich zalet odznaczali się dużą pobożnością. Być może dlatego Bozia
w swej łaskawości obdarzyła ich mnogim potomstwem, którego było dokładnie tyle,
ilu apostołów, czyli dwanaścioro. Nie dziwota więc, że w tej licznej trzódce od
rana dały się słyszeć rozgłośne okrzyki i pohukiwania; nie obywało się bez
połajanek, a nawet rękoczynów, co zresztą nie budziło niczyjego zdziwienia.
Przypominam sobie, że
onego czasu Fajfry wpadły na genialny pomysł, by dać w kość sąsiadom. Ponieważ
przez ich łąkę najczęściej przebiegali Józek, Pietrek, Frania i Tenia (a i nam
też to się zdarzało), powbijali w ziemię całą masę ostrych kołków. Sposób
okazał się bardzo skuteczny - nie raz przebiliśmy na nich nogę, bowiem w trawie
nie było ich widać, a biegało się przecież boso. Satysfakcja wszelako była
krótkotrwała, bowiem kołki były natychmiast usuwane. Oczywiście nieprzyjaciel ani
myślał dawać za wygraną i przeciągał w innym miejscu drut kolczasty i w ten oto
sposób „zawody” trwały nadal, bo i jednym, i drugim nie brakło konceptu.
Dla odmiany Fajfrowe
kurczęta właziły do dziadkowego ogródka, niszcząc w nim jarzyny i kwiatki. Frania
przeganiała nieproszonych gości, a robiła to tak skutecznie, że któreś z nich,
snadź solidniej oberwawszy, wyzionęło ducha. Fajferka, nie mogąc tego
zdzierżyć, postanowiła pomścić śmierć swego pupila. Zaczaiła się na
przechodzącą koło ich domu morderczynię, chwyciła ją za włosy i zaczęła prać po
głowie (Frani, nie swojej) zezwłokiem owego kurczęcia. Miało to być aktem
odwetu, przyniosło jednak dalsze zaostrzenie i tak już napiętych stosunków
sąsiedzkich.
Dodać tu trzeba, że
opisywane przypadki wcale nie należały do odosobnionych, wręcz przeciwnie –
historie takie zdarzały się dosyć często i należały do folkloru ówczesnej wsi,
a wynikały ze specyficznych warunków życia gromady siedzącej nieraz na dwóch
poletkach i mieszkającej na tzw. kupie.
Byłbym niewdzięcznikiem,
gdybym nie wspomniał o drugich sąsiadach, Komanach, która to rodzina w licznym
gronie zamieszkiwała w domu vis-à-vis. Ojcem owej familii był imć Jan Koman,
osoba czcigodna i wielce nabożna. Miewał on w zwyczaju - szczególnie w okresie
zwiastującym nadejście wiosny - robić obchód swojego ogródka, w którym rosły
ziemniaki i kapusta. Wyszedłszy z domu, skwapliwie i z lubością wystawiał swą
wychudłą postać na słońce, by ogrzać ją od ciepłych już wiosennych promyków.
Spacerując po ścieżce, po obu stronach której wyzierały nieśmiało pierwsze
źdźbła zielonej trawy, wypatrywał czegoś z uwagą. Kiedy dojrzał wreszcie
przedmiot swych poszukiwań, twarz rozjaśniała mu się uśmiechem i wykrzykiwał z
radością:
- O cholubka beskijo!
Kwiotecek!
Okazywało się, że to żółty
kwiat mlecza był powodem botanicznych wzruszeń owego męża, który tym sposobem
dawał nam niewzruszoną pewność, że wiosna zawitała do nas na dobre.
Jegomość ten, prócz
tego, że był miłośnikiem kwiatów i wiosny, odznaczał się także inną, nieco
mniej chwalebną cechą: należał do grona najgorliwszych czcicieli Bachusa. Nie
nastręczało to, jak wiemy, zbytnich trudności (pominąwszy chroniczny brak
dytków [7]), albowiem świątynia tego
bożka znajdowała się tuż za miedzą, a ściślej - za gościńcem.
Godnym podkreślenia
przy tym jest fakt, że wielce religijny, jako się rzekło, Koman, kiedy tylko w
pobliskim kościele ozwała się sygnaturka [8] na „Anioł Pański”,
śpiesznie wychodził przed karczmę, klękał nabożnie i z bogobojną miną walił się
w piersi, aż dudniło. Po tej modlitwie, wyraźnie pokrzepiony na duchu tudzież z
czystym najwidoczniej sumieniem, podnosił się z klęczek i co rychlej wracał do
knajpy, by suszyć wytrwale któregoś już z rzędu śpocka [9].
Tymczasem w domach,
gdzie bieda wyzierała z każdego kąta, siedziały zgnębione i zaharowane żony,
otoczone gromadą głodnych dzieciaków i truchlały na samą myśl, ile dzisiaj
przepije ich pan i władca i jaką zrobi burdę, gdy wreszcie późną nocą
przywlecze się do chałupy.
Pewnego razu, gdy
babcia Bandołowa odważyła się późnym wieczorem pójść do gospody, aby wyciągnąć
z niej nieźle już ubzdryngolonego dziadka, powitał ją radosny chórek pijackich
głosów. Rozczulony jej przybyciem Koman zawołał:
- Kumoska [10], nie martw sie o dziecka!
Niech se ugryzom kamienia na gościńcu! Siednij se, wypij i zjedz co - tyle
twojego!
O drugim, a czasem
trzecim pianiu kogutów [11] dokumentnie ożarty [12] już Koman przyłaził
wreszcie do domu i wrzeszczał:
- Szczury - do dziury!
Na to hasło stadko
wylękłych dzieci wraz z matką pierzchało na pole, a czcigodny pan Jan, wyrzuciwszy
uprzednio kołyskę z płaczącym dzieckiem do stajni, by mu nie przeszkadzało,
odmawiał pobożnie i z namaszczeniem pacierz, po czym zasypiał snem
sprawiedliwego.
Natomiast jeden z jego
najwytrwalszych kompanów od kieliszka, stary Dąbrowski, znalazłszy się przed
swoim domem, walił w drzwi pięścią, aż trzeszczało i wołał stentorowym [13] głosem:
- Jo był, jes i bede!
Dziś pozostały po nich
wspomnienia - miał zatem po części rację ów krzepki staruszek mówiąc te słowa -
rzeczywiście jest nadal wśród nas....
Połowica pana Jana,
czyli po prostu Komanka, pewnie z uwagi na dopust Boży w osobie swego męża,
była niewiastą nader zgryźliwą i dokuczliwą, szczególnie dla nas, dzieci. Przed
jej argusowymi oczyma [14] nic się nie ukryło –
potrafiła wyszpiegować nawet najdrobniejsze nasze grzeszki, a wtedy biada temu,
kto się jej nawinął pod rękę. Traktowała nas jak absolutne malum neccesarium [15] – jeżeli jeszcze nic nie
zbroiliśmy, to na pewno zbroimy.
Obiektywnie rzecz
ujmując miała trochę racji, choć przeważnie przyczyny jej złości były od nas
niezależne. Akurat ci sąsiedzi bowiem mieli koło domu duże nieogrodzone pole,
na którym rosły ziemniaki, groch, kapusta, etc. Nasze kury bardzo lubiły tam
grzebać, czego z kolei bardzo nie lubiła Komanowa. Wytropiwszy taki występek
indyczyła się srodze, wołając:
- Gdzie idzies, ty k... roskryncono! – i waliła w kury czym popadło, nie raz uszkadzając ich cielesną
powłokę. Widząc to my odgrywaliśmy się na ich kurczętach, które z kolei
wchodziły do naszego ogródka.
Do galerii
osobliwszych postaci w sąsiedztwie należeli trzej synowie owego nietuzinkowego stadła.
Po Jaśku, który przebywał wtedy we Francji, najstarszym z nich był Wojtek,
chłop roztropny i bywały, noszący się z godnością i powagą. Będąc przekonany o
swej wyższości w każdej pracy - w polu, w obejściu czy przy młócce w stodole (w
czym uważał się za niedościgniony wzór), pogardliwie się uśmiechał i jednym
słowem potrafił skonfundować [16] mniej wprawnego ciutroka [17], który odważył się mu
partnerować we wspólnej robocie.
Drugi z nich, Władek,
burzył się przeciw supremacji [18] starszego brata i na tym
tle dochodziło między nimi do częstych zwad i swarów, w których jednak zawsze
górą był Wojtek, mądrala i filozof. Mimo to młodszy Władek nie uznawał tej
braterskiej powagi, sam uważając się za autorytet, szczególnie w sprawach
wojskowych, gdyż jako jedyny z rodu osiągnął sukcesy na niwie Marsa. Nosił też
na pamiątkę odznakę strzelca wyborowego i gdy przyszło do rozpraw o przewagach
militarnych nawet sam Wojtek, rad nierad, musiał pogodzić się z jego
wyższością.
Najmłodszy z tej
trójki, Szymek, nie mógł pochwalić się takimi osiągnięciami życiowymi jak jego
starsi bracia, zapisał się za to w wioskowej historii jako największy oryginał,
w czym przyćmił zdecydowanie wszystkich swych krewniaków. Jemu i jego wyczynom
tedy poświęcam najwięcej miejsca.
W przeciwieństwie do
pozostałych młodych Komanów, odznaczał się on pogodną wesołością i rzekłbym
nawet swoistym romantyzmem, okraszonym sielankowymi przyśpiewkami o doli swej
wieśniaczej, poszumie wierzb rosnących na ich Komanim brzegu i plusku
szemrzącej opodal rzeczki.
Tenże Szymek na
przykład, długo potrafił się zachwycać darem bożym, jaki wydała nasza matka
ziemia. Bywało, że gdy przechodził dróżką „wpodle” ziemniaków (tą samą, którą
chadzał jego bogobojny rodziciel), spozierał w niebo, po którym żeglowały
strzępiaste chmurki, po czym kierował pieściwe spojrzenie do czapki, gdzie
spoczywał spory glon czarnego, razowego chleba. Wyjmował go, uśmiechał się do
swego bogactwa i urwawszy nabożnie kawałek, chował go na powrót. Taki był
Szymek - prosty, skromny, lecz jakże umiejący wydobyć piękno ze swojego,
nielekkiego przecież, życia.
Do kobiet odnosił się
z rezerwą i trzymał się na dystans, uważając (nie bez racji zresztą), że mogą
go przywieść do grzechu. Pewnego dnia, gdy odbywała się potańcówka w karczmie,
Szymek przyglądał się z zaciekawieniem, ale i z godnością, pląsającym parom.
Kiedy jedna z rozochoconych tanecznic dla żartu pociągnęła go za rękę,
zapraszając w ten sposób do wspólnej zabawy, chłopak począł się stanowczo
opierać, wreszcie wyrwał się jej z oburzeniem, podkreślając swą dezaprobatę
słowami:
-
Ale kułwa zazałto!(Szymek nie wymawiał „r”).
O ile z natury był
człowiekiem gołębiego serca i za kilka papierosówlub miskę strawy (byle sporą)
mógł narąbać drew czy nanosić wody z rzeki, o tyle - zwłaszcza, gdy wąs zaczął
mu się sypać - nie znosił tyranii ojca. Pewnego dnia stary Koman musiał mu
zdrowo zaleźć za skórę, bo Szymek doprowadzony do furii wytrzaskał szyby w
oknach, czym wprawił wszystkich w osłupienie. Badania lekarskie dowiodły, że
nie jest niebezpieczny dla otoczenia, jedynie w przystępie gniewu może okazać
się groźny.
Po tym wyczynie
zaczęto patrzeć na Szymka z podziwem i, rzec by można, z pewnym respektem. On
zaś, byle tylko mógł się najeść się do syta (zacierek [19] lub ziemniaków) i od
czasu do czasu uśmiechnąć do pajdy razowca w swej czapczynie, stawał się znów
łagodny, kochający świat i przyrodę.
Chętnie zaglądał do
sąsiadów na pogawędki. I chociaż, jako się rzekło, nie mógł się równać ze starszymi
braćmi, to kiedy rozmowa schodziła na tematy polityczne (co bywa ulubionym
zajęciem naszych rodaków), Szymek nie tylko zabierał głos w dyskusji, ba!
starał się podsuwać nowatorskie zgoła rozwiązania spraw wagi państwowej, o czym
się jeszcze przekonamy.
W przypadkach, kiedy
dochodziło do sąsiedzkich rękoczynów, dla mnie i moich rówieśników najciekawsze
było jedno: kto komu dołoży. Sporo emocji na przykład budziło pytanie, kto tym
razem będzie górą: kulawy i kłótliwy Luzarowski czy też mrukliwy mąż ciotki
Matyldy, a nasz wujek, Franek Zajger? Choć może i niektórzy chcieliby inaczej,
rzecz jasna z utarczek tych zawsze wychodził zwycięsko ten ostatni, który będąc
wysokim i silnym chłopiskiem, nie dawał żadnych szans chuderlawemu kuternodze.
Pewnego razu Luzarowski,
odkrywszy, iż zły sąsiad wypasa mu trawę koło stodoły i zaorywuje miedzę,
zaczął napastować Zajgra i, podskakując zapalczywie na zdrowej nodze, wygrażał,
że wybije mu zęby. Zrazu rozzłoszczony dryblas tylko opędzał się od niego,
niczym od uprzykrzonej muchy, na nic się to jednak zdało, bowiem rozzuchwalony „Luzar”
jął coraz agresywniej skakać tamtemu do oczu i wymachiwać rękami.
Rzecz działa się nad
urwiskiem, przy stromym brzegu Choczenki i wkrótce, jak zwykle w takich
przypadkach, ściągnęła grupkę gapiów, wśród której pierwsze miejsca zajęły
takie urwipołcie jak my. Rozległy się żarty i śmiechy, bo i widok był zgoła
komiczny: kurduplowaty [20] kulas miotał się przed
dwumetrowym osiłkiem, niczym ratlerek przed bernardynem. Niektórzy jednak
zaczęli podkpiwać z milkliwego drągala i zachęcać Luzarowskiego, by mu wlał.
Aliści w pewnej chwili miara cierpliwości „kitu od Woźniaczku” – jak Zajgra,
jako zięcia Woźniaków, nazywał mieszkający opodal Jurkosz Korzenny – się
przebrała. Porwał rozemocjonowanego antagonistę za barchatki [21] i bez specjalnego wysiłku
rzucił jak workiem pod brzeg.
Niefortunny napastnik
przekoziołkował po pochyłości na łeb, na szyję i nie oparł się aż w zaroślach
nadbrzeżnych. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział co się z nim stało; kiedy
wreszcie oprzytomniał, skonstatował z przerażeniem, że brak mu protezy. Łażąc
na czworakach i zionąc wymyślnymi obelgami, kaleka zaczął szukać brakującej
nogi, co mu się po dłuższej chwili udało. W poczuciu sromotnej klęski
wygramolił się wreszcie na górę i wśród śmiechów gawiedzi chyłkiem pokuśtykał
do domu. Będąc już w drzwiach rzucił jeszcze parę przekleństw pod adresem
Zajgra i pogroził mu pięścią. Od tego momentu jednak trzymał się z dala od
swego pogromcy. Wolał z bezpiecznej odległości toczyć pojedynki słowne –
przynajmniej w nich miał nad tamtym przewagę.
Zwyczajem od dawna
przyjętym i w Choczni kultywowanym było chodzenie po wsi, od domu do domu,
ludzi chorych, ułomnych i kalek, nie mających środków do życia ani dachu nad
głową. Jako, że podówczas nie istniała taka zdobycz socjalna, jaką jest renta
inwalidzka, nieszczęśliwcy ci mogli się tylko odwołać ad misericordiam [22] swych bliźnich. Niepisaną
zaś powinnością społeczności wioskowej było udzielanie im wsparcia, na miarę
swych (skromnych zazwyczaj) możliwości.
Zapamiętałem jedną
taką osobę, o imieniu Walerka. Była chorą nerwowo kobietą, co w konfliktowych
sytuacjach lub sporach (o co zresztą nie było trudno) objawiało się wzmożoną
agresywnością czy zgoła napadami szału.
Tłem jej choroby była
zawiedziona miłość. Znalazło to zresztą wyraz w jej dewiacjach psychicznych,
towarzyszących tej problematyce. A ponieważ nieszczęście ludzkie często bywa
pożywką dla kpin i naigrawań - urządzano kosztem biedaczki różne żarty i
kawały, których finał bywał nader żałosny.
Zdarzyło się to wtedy,
gdy była ona „na utrzymaniu” u Fajfrów. Mój najmłodszy stryj, Janek Woźniak,
był (notabene wzorem starszych braci) kawalarzem co się zowie, uwielbiającym
wręcz płatać psie figle. Dobranego kompana do takich psikusów znalazł był w
osobie Tadka Fajfra; jako obiekt swych żartów obaj dowcipnisie obrali sobie
właśnie nieszczęsną Walerkę.
Wykorzystując
nieobecność Fajfrów-rodziców zaczęli się do niej zalecać i prawić komplementy,
chwaląc jej urodę oraz wdzięki. Bestie tak przekonywująco przewracali oczami,
wzdychali i zapewniali o swym uczuciu, że zdumiona Walerka z czasem sama
święcie uwierzyła, iż jest przedmiotem ich adoracji. Była uszczęśliwiona:
krygowała się i wdzięczyła, zapominając o bożym świecie. Wówczas dwójka epuzerów [23] twardo postawiła sprawę:
pani ich serc musi wybrać jednego z nich. Nieoczekiwany embarras de richesse [24] wprawił starą pannę w nie
lada zakłopotanie - zupełnie nie wiedziała co zrobić. Widząc to jeden z „zalotników”
posunął się w tej tragifarsie tak dalece, że ją pocałował i poprosił o rękę.
Roztkliwiona Walerka, przejęta i zauroczona romantyczną sceną, zgodziła się od
razu. Zaraz jednak jęła się frasować o suknię ślubną i welon - przecież nie
mogła iść do ślubu w swym starym ubraniu. Ale i na to znalazła się szybko rada:
zmyślny Tadek wyszukał w szafie znoszoną suknię matki, z białej firanki
zaimprowizował coś, co przy sporej dozie dobrej woli mogło udawać welon, i w
ten oto sposób przystroił pannę młodą do ceremonii.
Na to weszła
niespodzianie Fajferka. Ujrzawszy co się wyrabia, rozsierdziła się srodze i
nasobaczyła [25]
całemu towarzystwu od ostatnich, przy czym najwięcej oberwało się Bogu ducha
winnej Walerce. Widząc, że sytuacja staje się kryminogenna [26], dwa lekkoduchy
przezornie dały nogę, a niedoszła oblubienica dostała zupełnego fioła i z furią
zaczęła tłuc wszystko, co jej w rękę wpadło. Nikt nie mógł jej ujarzmić - darła
się wniebogłosy i siała spustoszenie wokół siebie. Wreszcie ktoś skoczył po
Franka Dąbrowskiego, znanego osiłka w okolicy. Dopiero on (acz z wielkim
trudem) zdołał unieszkodliwić nieszczęsną amantkę. Ponieważ w przystępie szału
wrzeszczała nadal - zagrożono jej, że przyprowadzą księdza. Usłyszawszy to,
Walerka zakrzyczała przeraźliwie:
- Nie boje sie
księdza! Nie boje sie Dąbrowskiego!!!
Od tego czasu, jeżeli
ktoś chciał zadokumentować swą odwagę, powtarzał to Walerczyne wyznanie, które
i dziś przytaczane jest w podobnych okolicznościach.
[1] Franciszek Józef I
(1830-1916), cesarz austriacki od 1848, syn arcyksięcia Franciszka Karola i
księżniczki Zofii z Wittelsbachów. Gruntownie wykształcony, uzdolniony
filologicznie. 2 XII 1848 w Ołomuńcu objął rządy w monarchii. Stłumił rewolucję
w Austrii w 1848 i powstanie węgierskie w 1849. W wyniku klęski w wojnie z
Piemontem i Francją w 1859 wydał w roku następnym tzw. dyplom październikowy, a
w 1861 patent lutowy. Akty te skierowały państwo na drogę reform. Utworzony
został parlament, tzw. Rada Państwa, a krajom Korony nadano autonomię. W 1867
powołano monarchię dualistyczną Austro-Węgry, a Franciszek Józef I został
królem Węgier. Wziął udział w zjeździe berlińskim (1872) w stulecie I rozbioru
Polski. W 1906 przeprowadził zmianę ordynacji wyborczej, w oparciu o którą w
następnym roku odbyły się wybory powszechne. Zmarł 21 XI 1916 w Wiedniu. Z
przekonania konserwatysta i autokrata, głęboko wierzył w wyjątkową dziejową
rolę Habsburgów i boskie pochodzenie władzy cesarskiej. Nierozwiązane za jego
panowania sprawy wewnętrzne doprowadziły do upadku Austro-Węgier wkrótce po
jego śmierci. Charakterystyczną ozdobą twarzy Franciszka Józefa były sumiaste,
podkręcane do góry wąsy oraz bokobrody.
[2] niksfajn (jid. z niem.
nichts fein) - nic dobrego.
[3] eksperiencja (z łac.)
- doświadczenie, znajomość rzeczy, biegłość w czymś.
[4] ingrediencje (z łac.)
- składniki mieszaniny; domieszki.
[5] verba veritatis (łac.)
- słowa prawdy.
[6] prekursor (z łac.) -
człowiek, który w jakiejś dziedzinie wyprzedza innych, zapowiada nowy kierunek,
okres itp., wnosi nowe wartości; poprzednik, zwiastun.
[8] sygnaturka (z łac.) -
mały dzwon kościelny umieszczony zwykle w wieżyczce nad prezbiterium.
[9] śpocek (region.)- pół kwaterki wódki
[11] pierwsze, drugie,
trzecie pianie kogutów – północ, brzask, świt.
[13] stentorowy głos (od
imienia Stentor - herold z „Iliady”, słynny z potężnego głosu) - głos bardzo
silny, donośny.
[14] argusowe oczy (Argus
- w mit. gr. stuoki, wiecznie czuwający potwór)– czujny, podejrzliwy wzrok,
przed którym nic się nie ukryje.
[16] skonfundować (z łac.)
– wprawić kogoś w konfuzję, zakłopotanie, zbić z tropu, zawstydzić, speszyć.
[18] supremacja (z łac.) –
tu: wyższość, przewaga, dominowanie nad kimś.
[19] zacierki - potrawa z
drobnych klusek gotowanych na mleku albo na wodzie.
[20] kurduplowaty (im. od
rzecz. kurdupel – z fr. coeur de peuple, dosł.: serce ludu; przydomek nadany
Napoleonowi) – pog. człowiek niski, niepokaźny.
[21] za barchatki (region.
barchet – barchan, gruba flanela) – pot. za wszarz, za kołnierz.
[22] ad misericordiam
(łac.) - do miłosierdzia.
[23] epuzer (z fr.) -
kandydat do małżeństwa; konkurent.
[24] embarras de richesse (fr.) - kłopotybogactwa.
[25] nasobaczyć (z ros.) -
ordynarnie komuś nawymyślać.
[26] kryminogenny (z łac.+
gr.) - będący przyczyną przestępstwa, rodzący przestępstwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz