Druga część wspomnień Kazimierza Ścigalskiego z Choczni, tym razem dotycząca jego pobytu na przymusowych robotach w czasie II wojny światowej. Przypomnę, że całość zawarta jest w pracy magisterskiej "Opowieści z życia mieszkańców Choczni koło Wadowic" autorstwa Anny Wolanin, która zgodziła się na ich udostępnienie.
W czterdziestym pierwszym roku zostałem powołany przez tutejszy miejscowy Arbeitsamt (Arbeitsamt to się nazywa) w Andrychowie, do pracy w Rzeszy. No i w czterdziestym pierwszym roku zostałem tam wywieziony, także straciłem kontakt z tym co się działo w Choczni. No i na krótko z rodziną.(…)
Sam pojechałem tam. A siostry dwie moje: bliźniaczkę i starszą siostrę Irkę też (ale w późniejszym terminie) wywieźli zdaje się do robót do Austrii. Tam miały nawet dość nieźle. Przynajmniej z ich opowiadań wynikało, że tam było dużo lepiej niż tym którzy zostali. (…) W Austrii pracowały w restauracji, jako kelnerki. A jedna pracowała jako kelnerka a druga pracowała jako pomocnik w sklepie jakimś. No bo jeszcze nie umiały po niemiecku ale coś podać z magazynu, przynieść. One się kontaktowały bo mieszkały blisko siebie. Ci Niemcy, Austryjacy którzy ich zatrudnili tam to byli chyba spokrewnieni ze sobą, także one się kontaktowały.
Natomiast ja byłem wywieziony tutaj, do III Rzeszy, niedaleko dzisiejszej Legnicy. Się nazywa chyba ta miejscowość teraz Chojnów. Heinal się nazywało po niemiecku, wioska Gorsdorf. Adres przynajmniej taki był: Gorsdof Uber Heinal Kreiss, ale to jest chyba nieważne. Kreiss to był chyba powiat. W każdym razie województwo to było Breslau czyli wrocławskie. Taki był adres na który do mnie pisali listy. Tam zatrudniony byłem jako pomocnik, taki przy krowach. U tego bauera wielkie gospodarstwo rolne... Pod opiekę miałem szesnaście krów. Ale nie pracowałem długo przy tych krowach, ponieważ ten gospodarz cały uznał, że nadaje się do innej, lepszej roboty. I dał mnie do koni. Do koni mnie przeniósł a tam przy krowach zatrudnił innego Polaka (którzy zostali przywiezieni z okolic Częstochowy z rodziną). Ale on był taki, jakiś... Ze mną to się przynajmniej na migi jeszcze dogadał a z nim to się nie mógł w ogóle dogadać. I wziął go tych krów a mnie do koni. Tam mieszkaliśmy obok, w takim budynku. To był budynek, który miał mieszkania ponad szopami i stajnią końską. Po takich schodach stromych się wychodziło. Tam mieszkała: ta rodzina z Częstochowy, ja i dwie Ukrainki które były już przywiezione wcześniej do pracy przymusowej. Brat tego bauera został powołany do wojska niemieckiego i był na froncie, a sam gospodarz już nie był taki młody. Nie brali go zresztą bo oni potrzebowali mieć z tych gospodarstw jakiś pożytek. Przecież potrzebna była żywność dla wojska. Gospodarka musiała iść i nawet dbali Niemcy o to, żeby ta gospodarka istniała i dobrze się rozwijała. Nigdy się nie spotkałem na przykład u nas z takimi maszynami rolniczymi jakie tam były już. Była tam kosiarka snopowiązałka do zboża. Były tam młocarnie nowoczesne. Były maszyny do suszenia i przewracania siana, do ładowania na strych. A u nas? Pierwszy raz widziałem się z takimi urządzeniami; maszynami jakie tam były. W Polsce to dopiero były po wojnie, niedługo po wojnie ale nastały te rzeczy jednak po wojnie. I tam pracowałem na roli z tymi końmi, a była para koni przeznaczona wyłącznie do jazdy albo wierzchem albo do bryczek, gdzie ja bawiłem się w dżokeja i woziłem tego gospodarza na uroczystości takie (rozumisz?) jak jakieś śluby czy pogrzeby czy coś takiego. Kupił mi taką dżokejkę na głowę specjalną. No i ja byłem tym stangretem. Nawet nie byłem z tego zadowolony bo kiedy oni się spotykali i bawili się to ja musiałem siedzieć w jakimś pobliskim pomieszczeniu i nudziłem się tam strasznie. Ale przynajmniej nie pracowałem. I tak na tych pracach zeszło parę lat... parę lat prawie że do końca. Ja miałem (kiedy zostałem tam wywieziony) szesnaście lat, w czterdziestym pierwszym roku. Młodszych już nie wywozili, tylko zaraz po ukończeniu szesnastego roku życia, to mnie tam zabrali. Przecież po dwóch, trzech latach człowiek był prawieże pełnoletni. Nudziło nam się nieraz. Nie pracowało się od rana do nocy, tylko od rana wczas ale do godziny gdzieś czwartej po południu, piątej. Potem miało się wolne. Często chodziłem do dworu, tam był w pobliżu w tej samej wsi dwór wielki, gdzie było zatrudnionych bardzo dużo Polaków, Ukraińców. Byli tam zatrudnieni Włosi, też jako pracownicy rolni. Oni organizowali zabawcy. Często przesiadywali tam i bawiliśmy się, ale obowiązywała godzina policyjna, także musiało się być przed godziną dziewiąta już w swoim mieszkaniu. Zresztą były takie kontrole gdzie chodził Weichmeister (tak zwany policjant niemiecki) i pilnował czy ci obcokrajowcy są już na swoim miejscu. Mnie niestety dwa razy spotkał że mnie nie zastał po godzinie dziewiątej w tej sztubie, niemieckiej izbie. To się sztuba nazywała. No i zagroził mi, że jak to się jeszcze raz zdarzy, że mnie zamkną do obozu, więc ja uważałem żeby się nie dać złapać. No ale tak się złożyło że spóźniłem się, a on już czekał na mnie... w tym moim pokoju. Ponieważ nie spóźniłem się dużo, a widziałem bo tam się świeciło u mnie, a bałem się że on tam może być (ten policjant), więc taki nie zapięty (całkiem jeszcze spodni nie zapiąłem) idę pomału (tak postękując) na tą górę do swojego pokoju i wchodzę taki... niepewny na nogach. On: „gdzieś ty był?" A ja mówię że byłem w ubikacji, w ustępie, bo ustęp na polu. „Jak to w ubikacji? Ja tu czekam na ciebie!" Ja już wtedy rozumiałem po niemiecku. Mało jeszcze mówiłem ale rozumiałem co on do mnie mówił bo to już było po kilku latach tej pracy. Mówię że czuję się chory bo miałem wymioty i rozwolnienie, no i musiałem tam być dłużej. On tak patrzył na mnie, pogroził mi rękawicą i poszedł. I na tym się skończyło. No więc udało się ale dzięki temu że się spóźniłem parę minut, bo jakbym się spóźnił pół godziny. to by się nie dało nic. Przecież nie będę siedział w ustępie pół godziny. Potem jak zbliżał się... (aha... jeszcze wcześniej). Ten kontakt z domem rodzinnym to miałem dość rzadki. Nie często się pisało listy. Raz że ja nie miałem na to za bardzo czasu, a i tu domownicy też byli zatrudnieni. Mama z młodszą siostrą była zatrudniona u tego bałora który nam zabrał dom. I tam musieli u niego też pracować. Ale ta zima jaka była w czterdziestym pierwszym roku (taka bardzo silna), to dostałem paczkę z domu. Zdziwiłem się bardzo - co tam w tej paczce jest? Przywiózł mi ją z domu ten gospodarz u którego pracowałem. Mówi: „masz tu Kazek paczkę z domu". Otwarłem a tam była taka kurtka ciepła, na zimę, bo tam brakowało takich ciepłych ubrań. 1 w ogóle okryć. A matka jednak myślała o tym że mogę marznąć i tą kurtkę mi przysłała. Dziwiłem się bardzo że ta kurtka doszła nawet w krótkim czasie. Szła chyba tylko parę dni, a dzisiaj? Poczta z Wadowic do Choczni idzie siedem dni, bo tak dostaję list. Jak dostaje czy z urzędu czy z banku to jest data i idzie całe siedem dni. Trzy kilometry jest odległość. Przedtem podczas wojny ta poczta niemiecka była solidna. Kiedy już było blisko zakończenia wojny, myśmy już wiedzieli że Niemcy tej wojny nie wygrają. Dochodziły nas słuchy od ludzi którzy mieli styczność z kimś innym, którzy wiedzieli z radia czy skądś, że wojnę Niemcy nie wygrają. Tym bardziej że mojego gospodarza zabrali i wcielili do tak zwanego Volksturmu. To jest odpowiednik w naszym, polskim (rozumisz?) zrozumieniu. Nie mogę sobie przypomnieć... pospolite ruszenie. (…)
Front już się zbliżał, już był w okolicach stałych granic Polski i Niemiec. Więc jego wtedy zabrali a on zwrócił się do mnie (trochę nawet z prośbą, trochę z nakazem), że mnie robi takim kierownikiem tej grupy obcokrajowców która tam pracowała. Nawet żonie nie powiedział (bo był żonaty) żeby się zajęła tym wszystkim tylko ja. Mówi: „ty tu już znasz te maszyny, tą prace na roli i masz tutaj kierować". Jeszcze nie zapomnę bo mi powiedział: „jeśli ja i ty nie wiemy to cały świat nie będzie wiedział". Mnie to tak podbudowało, rozumisz? Ale co robić? Myśmy pracowali...właściwie to troszeczkę pomyliłem się bo jeszcze rok pracowałem tam, to nie był front w Polsce. On już był blisko granic Polski ale po tamtej stronie, jeszcze wzięli go do wojska. Kiedy wrócił na urlop, to przy obiedzie (ponieważ obiad spożywaliśmy w jednym pomieszczeniu, tylko my przy innym stole za takim parawanem a gospodarze przy innym) on opowiadał im ale ja rozumiałem dość dobrze po niemiecku. Mówił że jak my możemy wojnę wygrać jak w wojsku mamy mało żołnierzy niemieckich tylko jakichś obcych, „a głównie to słyszę język polski". Bo dużo tam Ślązaków poszło, bo Ślązaków brali wtedy do wojska, uważali ich za Niemców. Mówi: „jeszcze na dodatek to nam wszystkiego brakuje, i papierosów, i jakichś napojów a oni to mają wszystkiego dość. I wódkę mają i papierosy mają. Jak oni to robią to ja nie wiem". Ja to im powiedziałam, bo oni nie znali po niemiecku, Ukrainki też się tym za bardzo nie interesowały. Jeszcze tak mówi: „ta wojna źle się dla nas skończy". Ja wyłuskałem tę prawdę z tego. Byłem jeszcze bardziej podbudowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz