piątek, 30 czerwca 2017

Koszmary i uroki Drezna we wspomnieniach Ryszarda Woźniaka

Koszmary i uroki Drezna

Tak więc widmo Arbeitsamtu nadal wisiało nad nami, jak miecz Damoklesa. Ba, żeby tylko o to chodziło! W każdej chwili spodziewaliśmy się, że policja przyjdzie nas aresztować. Za ucieczkę z pracy w czasie okupacji groziło wszak więzienie. W domu szczególnie rodzice byli tym przejęci do głębi. Na wszelki wypadek chodziłem spać do stryka Staszka, a w dzień czułem się jak osaczone zwierzę. Pewnego wieczoru, gdy auto policyjne zajechało przed strykowy dom, jak stałem dałem nura w krzaki. Z ukrycia obserwowałem teren, lecz bałem się wrócić. Na szczęście okazało się, że był to fałszywy alarm - policja szukała tylko domu bauera.
Rozwiązanie tej szarpiącej nerwy sytuacji przyszło nieoczekiwanie: w parę dni po mojej ucieczce otrzymałem wezwanie do natychmiastowego stawienia się w Arbeitsamcie w Andrychowie. Trudno - pomyślałem sobie - nie ma wyboru, trzeba jechać; cokolwiek mnie czeka, lepsze to niż więzienie. Kiedy przybyłem na miejsce zażądano Ausweis [1] oraz Arbeitsbuch, spisano personalia i kazano czekać w strzeżonej przez policję dużej sali, gdzie podobnych mnie delikwentów była duża grupa. Po zgłoszeniu się wszystkich wezwanych i dopełnieniu wszelkich formalności zostaliśmy załadowani do pociągu i wywiezieni w nieznane. O ucieczce nie było nawet mowy - byliśmy konwojowani. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Drezna. Nieco naiwnie (jak się okaże) pomyślałem sobie: „Nawet nieźle, że tak wypadło - mogło być gorzej”. Gryzłem się tym jedynie, że rodzice będą się martwić, co się ze mną stało. Tymczasem z rozmów z innymi chłopakami - współtowarzyszami niedoli - okazało się, że prawie wszyscy mieli jakieś przeboje z Arbeitsamtem. Doszliśmy przeto do prostej konkluzji, że tam, dokąd zmierzamy pewnikiem dadzą nam nieźle popalić - i nie omyliliśmy się.
Po długiej, prawie 600-kilometrowej, podróży znaleźliśmy się wreszcie w wielkiej hali Dresden Hauptbahnhof [2]. Tu niezwłocznie sformowano nas w kolumnę czwórkową i wyprowadzono na ulicę.
Drezno zachwyciło mnie swym urokiem. Było to piękne i rozległe miasto, malowniczo położone w dolinie Łaby, z racji rozlicznych, wyjątkowej urody zabytków (o czym później) nazywane perłą Saksonii, której zresztą było stolicą. Rozpościerało się wzdłuż ulic i alej wysadzanych drzewami owocowymi, co zapowiadało (a był początek marca) morze kwiecia i zieleni na zbliżającą się wiosnę.
Tymczasem odeskortowano nas do lagru, mieszczącego się przy Gustav-Freitag-straße i ogrodzonego zewsząd kolczastymi drutami, co nie wróżyło nic dobrego. Na bramie widniał napis: Eisen und Metall [3] - tak się nazywał (jak się później dowiedziałem) zakład, w którym nam przyszło pracować. Przybyliśmy do wielkiego baraku, wyglądającego niczym monstrualnych rozmiarów szopa - jego olbrzymie, ciemne wnętrze było wypełnione trzyosobowymi pryczami i żelaznymi szafkami. Każdy z nas otrzymał przydział swej pryczy i połowę szafki. Pomyśleliśmy sobie, że teraz przydałaby się kolacja, a potem dobrze byłoby położyć się spać (był bowiem wieczór) po tak trudnej i wyczerpującej podróży. Jakże srodze się zawiedliśmy...
Oto nagle usłyszeliśmy gromkie:
- Achtung!- i na środek tej wielkiej hali wkroczył utykając, z charakterystycznym stukiem protezy oficer SS, przysadzisty, potężnie zbudowany typ, o twarzy nadętego indora. Zmierzył nas zimnym, przenikliwym spojrzeniem, po czym ryknął chrapliwym sznapsbarytonem [4]:
- Ich bin euer Lagerführer! [5] - przedstawił się. - Od tej chwili jesteście pod moją komendą. Za nie wykonanie moich rozkazów grożą różne kary przewidziane w regulaminie. Teraz wszyscy udadzą się do łaźni i zabiorą swoje ubrania!
Poszliśmy więc, gdzie kazano; nas skierowano do kąpieli, a nasze ubrania do dezynfekcji. Po gruntownej ablucji wysmarowano nas szczodrze w owłosionych miejscach śmierdzącą cieczą, która miała własności bakterio- i insektobójcze. Wtedy dopiero otrzymaliśmy drelichowe mundury, szmaty, szczotki i wiadra. Nie zdążyliśmy się nawet opamiętać, bo znów wpadł lagerführer i wrzasnął:
- Alle Männer seine Stube zu saubermachen! [6]
„Ładnie się zaczyna” - pomyśleliśmy. Nie było wszakże czasu na myślenie - trzeba było niezwłocznie zabierać się do roboty, bo opieszałych już nasz nowy „pan” walił bykowcem. Kiedy wreszcie uznał, że sala powinna być już czysta, wygonił wszystkich na podwórze, zajrzał do środka, po czym znów ryknął:
- Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! [7]
Powtórzyło się to trzy razy. Później ustawił nas czwórkami na placu i kazał stać w bezruchu. Sam wszedł do mieszkania (mieszkał w ładnym domu naprzeciwko) i spokojnie przyglądał się, jak głodni i zmarznięci stoimy na baczność. Trzymał tak nas do północy. Na koniec wydał komendę:
- In die Stube zu Schlafen wegtreten! [8]
Nie chcieliśmy wierzyć oczom i uszom - przecież przyjechaliśmy do obozu koncentracyjnego, a nie do normalnej pracy! Ledwie weszliśmy na salę - każdy trząsł się z zimna jak osika - zwaliliśmy się na prycze jak kłody, a o kolacji nie było nawet mowy. O piątej rano poderwał nas na nogi wrzask naszej bestii - już grasował po sali i walił bykowcem tych, co spali na dole. „Całe szczęście - pomyślałem - że śpię na samej górze, przynajmniej tu ten sukinsyn mnie nie dosięgnie”.
Praca rozpoczynała się o 5.30, ale przedtem już trzeba było ustawić się w kolejce do kantyny, gdzie otrzymywaliśmy przydział śniadaniowy: dwie pajdeczki chleba, kawałeczek margaryny i kubek czarnej kawy. Zanim zdążyliśmy się dopchać po swoją rację już buczała syrena - o 5.25 trzeba było pędzić do pracy. A więc chleb do kieszeni, a gorącą kawę piło się w biegu, parząc sobie usta.
Weszliśmy do dużej hali fabrycznej, w której mieściły się warsztaty ślusarskie i monterskie, a w nich stały wiertarki, tokarki, frezarki, butle gazowe, aparaty spawalnicze i wiele innych urządzeń. Wokół piętrzyły się stosy blach, płyt stalowych, rur, rurek, kątowników, drutów, a wszystko rzecz jasna metodycznie poukładane, bo przecież Ordnung muss sein [9]. W hali tej pracowali ślusarze, monterzy, spawacze, tokarze, frezerzy, a my mieliśmy im służyć za pomocników. Oczywiście, fachowcami tymi byli Niemcy, którzy na 12 godzin stawali się naszymi panami. Byli to ludzie bezwzględni; za drobne przewinienia, wynikłe zazwyczaj z nieporozumienia i braku znajomości języka bili brutalnie w mordę i biada temu, kto się szybko nie nauczył nazw narzędzi i całej terminologii fachowej. Najgorszy szkopuł wszelako tkwił w tym, że trudno ich było zrozumieć, bowiem Niemcy ci mówili z saksońskim akcentem i nie wystarczyło nauczyć się tych słów po niemiecku, trzeba było jeszcze umieć Sächsisch sprechen [10].
Najtrudniejsze są pierwsze dni - aby przyzwyczaić się, zaaklimatyzować, zaskarbić sobie względy u swych przełożonych. Czekamy jak wybawienia syreny na przerwę obiadową. Nareszcie! Nadchodzi 12.30, a więc pędem do kantyny - ale tam znów kolejka. Niemców to, rzecz jasna, nie dotyczy - mają swoją kantynę, gdzie jedzą gotowe obiady. A co jest u nas na obiad? Ziemniaki w łupinach i jakaś bliżej nieokreślona „zupa”. Niestety, nie jest nam dane doczekać swej kolejki - rozlega się głos syreny. Cholera! Już 12.55. I znów - jak rano - zupę siorbiemy w biegu, a ziemniaki wraz z łupinami zjemy, kiedy pójdziemy po rury, pręty czy butle z tlenem. I znów stereotypowe: schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! [11], - znów wyczekiwanie na syrenę, która zabuczy dopiero o 18 na fajrant. Wtedy wreszcie odpoczniemy, wtedy zjemy kolację po ludzku.
O święta naiwności! Nie doceniliśmy swego lagerführera. Ledwo zdążyliśmy przełknąć cokolwiek, już ten piekielnik robi zbiórkę. Sekundują mu w tym dzielnie dwaj Ukraińcy, którzy prześcigają się nawzajem w brutalności, aby zdobyć uznanie swego władcy. Rozdzielają nas na dwie grupy, z których jedna będzie przebierać zgniłe kartofle w pobliskim dworze, a druga (ta moja) pójdzie na dworzec kolejowy rozładowywać wagony. Nic to, że jesteśmy zmęczeni i wypruci z sił - nikogo to nie wzrusza - wciąż słyszymy znienawidzone: los, los, schneller, weiter machen! [12] Na dworcu jedni rozładowywali drewno, inni węgiel. Kiedy wróciliśmy do lagru, było dobrze po północy.
Nazajutrz rano znów pobudka o piątej i znów dzień jak co dzień. Koniec świata! Przecież to niemożliwe tak dłużej - kto to wytrzyma? Okazuje się, że wytrzyma, każdy musi wytrzymać, każdy się przyzwyczai.
Te dni, w których nie idziemy do dodatkowej pracy są dla nas jakby świętem i świat wtedy jest jeszcze coś wart. W takich chwilach Baron, były artysta warszawskich scen operetkowych, przepięknie śpiewa znane arie i piosenki, a my zasłuchani, zapominamy na krótko o naszym piekle. Cóż z tego, że jutro lub pojutrze znów pójdziemy z naszym śpiewakiem na dworzec do wagonów - liczy się tylko ta krótka chwilka...
Wreszcie nadchodzi upragniona niedziela. Żyjemy nadzieją, że przynajmniej dziś odpoczniemy po ciężkiej pracy, pośpimy trochę dłużej. Nic z tych rzeczy! Koszmarny kuternoga jest niezmordowany - tym razem idziemy na cały dzień do rozładunku węgla.
I tak zaczęły płynąć dni i tygodnie. Nasze nader smutne i ciężkie życie, regularnie zatruwane przez „kulawego diabła”, jak go zaczęliśmy nazywać, z rzadka tylko bywało rozświetlane jakimś milszym akcentem, który pozwalał radośniej spojrzeć na świat.
Nadeszły święta wielkanocne, które wzbudziły w naszych sercach wielki smutek i tęsknotę; niejeden z nas ukradkiem ocierał łzy. Brutalnie oderwani od swych najbliższych, na dalekiej i wrogiej ziemi - tylko w myślach łączymy się z nimi i dzielimy święconym jajkiem.
W pierwszy dzień świąt, 25 kwietnia, lagerführer zarządza zbiórkę na placu w ubraniach roboczych - niby robi przegląd mundurów - sprawdza, czy guziki są przyszyte i czy wszystko jest w porządku. Okazuje się, że nic nie jest w porządku - wrzeszczy na nas i zapędza do przebierania zgniłych ziemniaków.
W poniedziałek wielkanocny nasz prześladowca jest w lepszym humorze; posuwa się w swej łaskawości do tego stopnia, że zezwala nam wyjść na przepustkę do miasta. Warunek: przed opuszczeniem lagru do ubrania musi być dobrze przyszyte „P”[13], a przepustkę otrzymujemy zbiorową - na kilka osób. Nie przeszkadza nam to cieszyć się przez kilka godzin wolnością - podziwiamy piękne wystawy sklepowe, wspaniały park miejski i mieszczące się opodal ZOO. Do cyrkulubkinafür Pole und Hunde Eintritt verboten [14]. Ciekawe skojarzenie, prawda?
Na ulicach miasta czujemy się okropnie - Niemcy oglądają nas od stóp do głów jak jakieś dziwolągi, wytykają palcami i śmieją się z nas. Tak wygląda różnica pomiędzy Herrenvolkiem [15], a nami - podludźmi, Sklaven [16].
Mimo tych upokarzających odczuć, nie sposób nie zwrócić uwagi na przepiękne drezdeńskie zabytki, tworzące niepowtarzalny kompleks Starego Miasta. Patrzę na nie z podziwem i obiecuję sobie w myślach, że jeśli tylko nadarzy się okazja, wrócę tu jeszcze. Tymczasem musimy wracać do lagru - czas przepustki się skończył.
Mijają kolejne dni pełne niepokoju, napięć i narastającego zmęczenia. Wkrótce po świętach w piwnicach, gdzie składowano węgiel, wybuchł pożar. Przez cały dzień i noc wywoziliśmy ten węgiel taczkami z dołu, gdzie było pełno dymu. Niemal zaczadzeni, padaliśmy ze zmęczenia, ale razy bykowca i wrzaski lagerführera znów nam przywracały przytomność.
Na świecie niespodzianie zrobiła się piękna wiosna, przebogata w swoich barwach. Miasto, a w szczególności jego liczne parki, skwery i drzewa, tonęły w powodzi cudnego, różnokolorowego kwiecia, od którego emanowały odurzające zapachy; nawet zdeklarowany pesymista musiał zachwycić się tym widokiem.
Tymczasem przedsiębiorczy kulas wynajduje coraz to nowe sposoby dręczenia nas: co jakiś czas rewiduje szafki i wyrzuca z nich wszystko na podłogę. Kiedy indziej przechadza się podczas niesienia przez nas posiłków z kantyny: trzeba błyskawicznie wszystko położyć na ziemię i zameldować się mu w przepisowej postawie z wyciągniętymi jak struna rękami. Jak mu się coś nie widzi - od razu wali po łbie.
Nadeszły oczekiwane Zielone Świątki, do których paru z nas (a w tej liczbie i ja) przygotowywało się starannie. W mieście wyświetlano najnowszy niemiecki film pod tytułem Hab’ mich lieb [17], ze słynną Mariką Rökk w roli głównej. Film był od 18 lat, a ja miałem zaledwie szesnaście i pół. Bardzo chciałem go obejrzeć, tylko w jaki sposób zdobyć bilet? I wtedy przyszła mi do głowy szczęśliwa myśl: przecież Antek Piecha, volksdeutsch z Pszczyny, właśnie został ukarany przez lagerführera zakazem opuszczania lagru. Poprosiłem go więc, aby mi pożyczył legitymacji, która była tymczasowa i nie było na niej zdjęcia. On na to:
- Ja, pieronie, moga ci pożyczyć, ale dejse pozór! Nie chca słyszeć o żodnyj chaji!
Uspokoiłem jego obawy i zapewniłem solennie, że wszystko będzie w porządku. Nauczyłem się na pamięć jego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia (pamiętam, że był niemal dokładnie dwa lata ode mnie starszy). Do marynarki przypasowałem obszyte uprzednio na tekturce „P” i bez przeszkód wyszedłem z lagru (oczywiście na przepustkę zbiorową).
Skoro tylko wyszliśmy na ulicę, odłączyłem się od kolegów i skierowałem swe kroki do przybytku X Muzy. Wszedłem do hallu i serce zabiło mi niespokojnie: na środku stał policjant i bacznie wszystko obserwował. Na odwrót było już za późno: zdecydowanym krokiem podszedłem do kolejki i po niedługiej chwili prosiłem o bilet wstępu pierwszej klasy. Aliści mój wygląd wzbudził podejrzenie kasjerki, jako, że nie byłem rosły, nawet jak na swoje niespełna 17 lat, a Niemcy, jak wiadomo, byli skrupulatni. Zażądała legitymacji, na co trochę drżącą ręką podałem jej Ausweis Piechy. Popatrzyła, pokręciła głową, ale bilet sprzedała. Wchodziłem już prawie na salę, kiedy zatrzymało mnie szczeknięcie policjanta:
- Halt! Kommst du hier! [18] - Nogi ugięły się pode mną, ale odważnie podszedłem.
- Ausweis bitte! [19] - zażądał. Podaję mu Ausweis i patrzę prosto w oczy. Obejrzał go dokładnie i pyta:
- Wo bist du geboren?
- In Pless am Oberschlesien. [20]
- Wann? – indaguje dalej.
- Am dreißigsten zehnten eintausendneunhundertvierundzwanzigsten [21] - odpowiadam bez zająknienia. Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem (nie dziwota, bo wcale nie wyglądałem na 18-latka), pokręcił głową z niedowierzaniem i mruknął:
- Kann man hereingehen! [22]
Uszczęśliwiony, acz ledwo żywy ze strachu, wchodzę na salę. Ledwo usiadłem na swym miejscu, a moja sąsiadka, zalotna blondyneczka, strzyże ku mnie oczyma i śmiało zaczyna rozmowę; będąc przekonana, że jestem Niemcem proponuje spacer do parku po filmie. Na samą myśl o tym ciarki mi przeszły po plecach: już samo pójście do kina było przestępstwem, a za flirtowanie z Niemką niechybnie bym trafił do mamra. Na domiar złego w zdenerwowaniu popełniłem niewybaczalny błąd - na jej pytanie, jak mam na imię, podałem swoje prawdziwe, na śmierć zapominając, że teraz przecież jestem w skórze Antoniego Piechy! Niestety, ugryzłem się w język o sekundę za późno.
Byłem wściekły - nie mogłem spokojnie śledzić akcji, bowiem prześladowała mnie myśl o grożącym mi „powabnym” niebezpieczeństwie. Dlatego też (choć była całkiem do rzeczy) po zakończeniu projekcji odskoczyłem od przylepnej blondynki, a kiedy usłyszałem przymilne:
- Richard, wo bist du? [23] - czym prędzej dałem nura między ludzi i zgubiłem się w tłumie, przyrzekając sobie solennie, że już nigdy w Dreźnie nie pójdę do kina (prawdę rzekłszy, nie miałem już drugiej okazji).
Idąc do lagru myślałem z rozgoryczeniem, że tyle zachodu kosztowało mnie dostanie się na ten film i nie mogłem go nawet spokojnie obejrzeć. Za to po powrocie wielu kolegów uznało mnie za „kozaka” i eskapada ta (całkiem nieoczekiwanie zresztą) przysporzyła mi nieco chwały.
Wspominałem już o Antku Piesze, jednym z moich towarzyszy lagrowej niedoli. Co prawda status mój i jego dość znacznie się różniły, bo prócz tego, że był volksdeutschem był także vorarbeiterem [24], ale mimo to chłop z niego był równy, a od czasu pożyczenia Ausweisu nawet trochę się zaprzyjaźniliśmy. Któregoś dnia zobaczyłem w jego rękach Dresden Baedeker [25], który niedawno sobie kupił, pewnie wtedy, gdy skończyła mu się wzmiankowana wyżej kara. Nie byłbym sobą, gdybym go nie poprosił, by mi pozwolił poczytać – obejrzane wcześniej zabytki stanowiły wystarczający magnes.
Z kart przewodnika dowiedziałem się, że Drezno, zwane również „Florencją Północy”, szczyci się jednym z najpiękniejszych w Europie kompleksem budowli barokowych. Swe liczne i piękne zabytki zawdzięcza dynastii Wettynów, a zwłaszcza swemu szczególnemu dobroczyńcy, Augustowi Mocnemu, który prócz korony polskiej liczył także na cesarski diadem i mając to na względzie otoczył swoją rezydencję niebywałym przepychem. Z licznych zamieszczonych fotografii rozpoznawałem jak dotąd tylko w przelocie widziany Zwinger, Frauenkirche, Neumarkt, zamek, Hofkirche, gmach Semperoper czy most Augusta. Uzbrojony w tę wiedzę postanowiłem, że podczas najbliższej przepustki dokładniej przyjrzę się tym wszystkim cudom.
Monotonię naszej ponurej rzeczywistości przerwało pewnego dnia niezwykłe dla nas wydarzenie: przeżyliśmy pierwszy w Dreźnie Fliegeralarm [26]. Syreny zaczęły wyć, a my wszyscy pognaliśmy za miasto, w pola. Stały tam okopane działa przeciwlotnicze, przy których widać było uwijającą się obsługę, złożoną z młodych kadetów. Zauważyliśmy, że podobnie jak my, chłopcy ci po prostu się boją, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Nasuwa się tu znane rzymskie powiedzenie: homo sum nihil humani a me alienum esse puto [27].Samoloty alianckie nie nadleciały jednak wtedy nad Drezno - stało się to dopiero rok po naszym wyjeździe - lecz alarm lotniczy spowodował nerwową atmosferę wśród Niemców, a nam sprawiło to satysfakcję, że i oni zaczynają się czegoś bać.
Miało to zresztą głębsze uzasadnienie. Od napotkanego przypadkiem żołnierza - Ślązaka dowiedziałem się bowiem w wielkiej tajemnicy o piekle Stalingradu, jako że był uczestnikiem tej straszliwej bitwy. Muszę przyznać, że była to relacja, która bez przesady mroziła krew w żyłach, niemniej jednak podniosła mnie na duchu i pomagała przetrwać ów nader trudny czas niedoli.
Wkrótce potem nadszedł dzień, w którym zdarzyła mi się bardzo przykra wpadka, „a jak to było - opowiem”. Wspominałem już o tym, że w naszym lagrze panował głód i nieraz zdarzało się nam wybierać resztki jedzenia z niemieckich śmietników. Chłopaki radziły sobie w ten sposób, że zdobywali skądś kartki żywnościowe, przysyłane z domu na adresy prywatne. Ci, którzy mieli możliwość wyjścia do miasta na przepustkę kupowali sobie chleb lub tzw. Kuchen, czyli placki pszenne. Wszystko, oczywiście, działo się w głębokiej konspiracji, gdyż „kulawy diabeł” kategorycznie zabronił wnoszenia żywności do lagru pod groźbą surowej kary.
Kiedy i ja otrzymałem przepustkę w nagrodę za „dobrą pracę” (a mogło się to zdarzyć jedynie w niedzielę), przyszedł do mnie jeden z kolegów, prosząc abym kupił w mieście placki, a w zamian on mi odpali „dolę”. Paczkę z plackami miałem wsunąć niepostrzeżenie przez dziurę w żelaznym ogrodzeniu, skąd miał ją odebrać. Choć miałem lekkiego pietra, nie wypadało mi odmówić.
Tymczasem jednak, dotrzymując danego sobie przyrzeczenia, wybrałem się na bulwar nad Łabą i przez kilka godzin podziwiałem z zapartym tchem klejnoty drezdeńskiej architektury. Szczególne wrażenie, prócz polecanego w przewodniku Zwingera, wywarł na mnie majestatyczny Residenzschloß i monumentalny, wysoki na przeszło 90 metrów Frauenkirche, królujący nad rozległym placem Neumarkt.
Ponieważ czas mojej przepustki powoli się kończył, wstąpiłem do piekarni, kupiłem co trzeba i nie przeczuwając niczego wracałem spokojnie do lagru. Podszedłszy bliżej dokonałem penetracji terenu. Nie było nikogo - zaczajony za płotem kolega dał mi znak, że mogę położyć paczkę w umówionym miejscu. Wtem zza zakrętu wyskoczył samochód i z piskiem opon zahamował. Jeszcze w biegu wyskoczyło z niego dwóch cywilów z pistoletami w rękach, którzy wrzasnęli:
- Hände hoch! [28] - i w jednej chwili wtłoczyli mnie na tylne siedzenie.
Ogarnęło mnie przerażenie. Matko Boska, co teraz będzie? Sytuacja rozwijała się jak w kiepskim filmie kryminalnym - czułem się jak przestępca, złapany na gorącym uczynku. Sprawa się wyjaśniła, gdy auto skręciło w kierunku lagru. Okazało się, że jednym z tych tajniaków był szwagier lagerführera, gestapowiec. Wyciągnęli mnie na portiernię, gdzie już czekał z tryumfującą miną nasz „kulawy diabeł”. Zabrał placki, jako corpus delicti i zaczął mnie bić po twarzy, wołając chrapliwie:
- Du schweine Pole! Kennst du nicht meine Verordnung?! Wem wolltest du diese Kuchen geben?! [29]
Milczałem, nie chcąc wsypać kolegi, co widząc chwycił moją głowę i zaczął tłuc nią o mur, a później, leżącego już na ziemi, kopał jak psa, wrzeszcząc, abym się przyznał. Kiedy mimo to nie powiedziałem nic, zabrał mnie, sponiewieranego i okrwawionego, na sztubę i kazał podzielić placki na maleńkie kawałeczki. Wzywał wszystkich po kolei, by zabrali swoją „porcyjkę”, a potem oświadczył, że każdego czeka mój los, jeżeli odważy się na to, co zrobiłem...
W tych dniach przyjechała nowa grupa delikwentów z kraju. Między przybyłymi rozpoznałem Zbyszka Kornelaka - starszego syna byłego kierownika naszej szkoły. Wypytywałem go o wieści z Choczni, ale nie chciał nic mówić, tak był przygnębiony tym, co się tutaj działo. Pocieszałem go, że z biegiem czasu do wszystkiego się przyzwyczai, lecz markotniał coraz bardziej i leżąc na pryczy uporczywie wpatrywał się w sufit. Przypomniało mi się znane z „Trylogii” powiedzenie: consuetudo est altera natura[30] - ja już tu byłem „starym wygą” - on to dopiero musiał przeżyć.
Od pewnego czasu nasz pobyt w Dreźnie bywał coraz częściej urozmaicany alarmami lotniczymi. Wzbudzało to wśród Niemców rosnącą złość i przerażenie, my zaś przeciwnie - cieszyliśmy się z tego i nawet nie staraliśmy się tego ukrywać.
Nadszedł upalny lipiec. Po lagrze rozeszły się słuchy, że część z nas ma niebawem zostać przetransportowana do Oświęcimia. Ta wielce bulwersująca wieść wzbudziła w nas niepewność i rozterkę - czekaliśmy niecierpliwie na rozwój wypadków. Wkrótce zapadła decyzja: alea iacta est [31] - w kilkudziesięcioosobowej grupie znalazłem się i ja. Serca nam biły niespokojnie: dlaczego tylko my wyjeżdżamy i co nas czeka w tym Oświęcimiu? Pokrzepiamy się jednak nadzieją, że gorzej jak tu nam nie będzie. Nie bez znaczenia był też fakt, iż do domu stamtąd było raptem trzydzieści parę kilometrów, a nie - jak stąd - blisko sześćset.
Przyszedł wreszcie oczekiwany dzień odjazdu. Żegnaliśmy perłę Saksonii, która przysporzyła nam wielu cierpień i upokorzeń, lecz i dostarczyła niezapomnianych widoków i dużo przeżytych wrażeń. Wyjeżdżaliśmy z tej „Florencji Północy” i oazy zieleni i kwiatów bogatsi o bagaż doświadczeń, pomocnych w stawianiu czoła dalszym trudom życia.
Nie wiedzieliśmy, że wkrótce na to piękne miasto zapadnie straszny wyrok: w nocy z 13 na 14 lutego 1945, w odwecie za bombardowania Londynu i Coventry, dwa potężne naloty aliantów zmieniły go w kupę gruzów i zgliszcz, a liczba ofiar sięgnęła 25 tysięcy. Władze niemieckie układały ciała zabitych w stosy i tysiącami paliły je na ulicach miasta.
W gruzach legła także przepiękna barokowa starówka, a niektóre jej architektoniczne klejnoty musiały czekać aż 60 długich lat na odbudowę i przywrócenie do dawnej świetności. Taka była cena wojny.






[1] Ausweis (niem.) - dowód tożsamości, legitymacja.
[2] Dresden Hauptbahnhof – dworzec główny Drezna.
[3] Eisen und Metall (niem.) – Żelazo i Metal.
[4] sznapsbaryton (niem.+wł.) - schrypnięty głos, zmieniony wskutek nadużywania alkoholu.
[5] Ich bin euer Lagerführer! (niem.) - Jestem waszym lagerführerem (dowódcą obozu)!
[6] Alle Männer seine Stube zu saubermachen! (niem.) - Wszyscy do czyszczenia swojej sztuby!
[7] Alle zum Arbeit! Die Stube ist immer noch schmutzig! (niem.) - Wszyscy do roboty! Sztuba jest wciąż jeszcze brudna!
[8] In die Stube zu Schlafen wegtreten! (niem.) – Na sztubę do spania rozejść się!
[9] Ordnung muss sein (niem.) - porządek musi być.
[10] Sächsisch sprechen (niem.) – mówić „po saksońsku”.
[11] schnell, schnell, Arbeit, los, zum Laufschritt! (niem.) - prędko, prędko, jazda, robota, biegiem!
[12] los, los, schneller, weiter machen! (niem.) - jazda, jazda, szybciej, dalej pracować!
[13] „P” (niem. Pole - Polak, Polka) – obowiązkowe oznaczenie Polaków zmuszonych do pracy przymusowej w III Rzeszy. Znak składła się z postanowionego na kancie kwadratu o boku 5 cm, półcentymetrowego fioletowego obramowania i litery P na środku. Kto nie zastosuje się do przepisów, będzie podlegał karze grzywny do 150 RM (reichsmarek) lub karze aresztu sześć tygodni [...]”.
[14]  für Pole und Hunde Eintritt verboten (niem.) - dla Polaków i psów wstęp wzbroniony.
[15] Herrenvolk (niem.) – rasa, naród panów.
[16] Sklaven (niem.) – niewolnicy.
[17] „Hab’ mich lieb” („Kochaj mnie”) – film komediowy prod. niem. (1942) w reż. Haralda Brauna; w rolach gł. Marika Rökk i Viktor Staal.
[18] Halt! Kommst du hier! (niem.) - Stać! Chodź tutaj!
[19]  Ausweis bitte! (niem.) - Legitymację proszę!
[20] Wo bist du geboren? - In Pless... (niem.) - Gdzie się urodziłeś? - W Pszczynie, na Górnym Śląsku.
[21] Wann? - Am dreissigsten... (niem.) - Kiedy? - 30 października 1924.
[22] Kann man herein gehen! (niem.) - Można wejść do środka!
[23] Richard, wo bist du? (niem.) - Ryszardzie, gdzie jesteś?
[24] Vorarbeiter (niem.) – brygadzista.
[25] Dresden Baedeker – ilustrowany przewodnik po Dreźnie; nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego księgarza, Karla Baedekera, który stał się pionierem bardzo popularnej do dziś serii przewodników (zwanych bedekerami) dla zwiedzających.
[26] Fliegeralarm - alarm przeciwlotniczy
[27] homo sum, nihil humani a me alienum esse puto (łac.) - jestem człowiekiem i nic, co ludzkie nie jest mi obce (Terencjusz).
[28] Hände hoch! (niem.) - Ręce do góry!
[29] Du schweine Pole!... (niem.) - Ty świński Polaku! Nie znasz mojego zarządzenia?! Komu chciałeś dać te placki?!
[30] Consuetudo est altera natura (łac.) - przyzwyczajenie jest drugą naturą.
[31] Alea iacta est (łac.) - kości zostały rzucone, gra się rozpoczęła; wypowiedź Juliusza Cezara przekraczającego rzekę Rubikon (granicę Italii) i wbrew decyzji senatu rozpoczynającego wojnę domową; zwrot oznaczający śmiałą, nieodwołalną decyzję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz