piątek, 16 czerwca 2017

Z dala od swoich - wspomnienia wojenne

Pierwszy fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu pracy przymusowej podczas II wojny światowej, publikowany dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.

Z dala od swoich

W lutym 1942 roku do Frydrychowic w lutym 1942 roku przyjechał pewien Niemiec i objął majątek po dawnym dziedzicu polskim. Przywiózł ze sobą kolegę, nazwiskiem Georg von Hampel, któremu przez miejscowe władze niemieckie załatwił werbunek sześciu ludzi. Wśród wezwanej do punktu werbunkowego szóstki znalazłem się i ja. Oprócz mnie w tej liczbie byli moi dwaj kuzyni, Marian i Gabriel Bandołowie oraz trzy dziewczyny: Milka, Marysia i Zosia.
Potężna postać i stentorowy głos naszego przyszłego pana budziły najgorsze przeczucia. Już na samym początku popełniłem kardynalny błąd, który miał istotnie zaważyć na moich przyszłych losach: oddałem Niemcowi swój Arbeitsbuch1, czego pod żadnym pozorem nie wolno było zrobić - trzeba było zełgać, że jej nie mam. Ba, mądry Polak po szkodzie - uświadomiono mnie o tym za późno.
Kolega von Hampla, „dziedzic” z Frydrychowic, zawiózł nas wszystkich do Wadowic, skąd już dalej pojechaliśmy pociągiem. Na miejsce przyjechaliśmy po całonocnej podróży rankiem, zmęczeni i niewyspani. Miejscowość nazywała się Tarnau2, a położona była niedaleko Frankenstein3.
Byliśmy mocno rozczarowani, gdyż ulokowano nas w piwnicy, którą szumnie zwano Schlafstube4. Mieściła żelazne prycze dosunięte do przemrożonej ściany pokrytej szronem (był koniec lutego). Sienniki i poduszki (o ironio losu!) były znów wypchane grochowinami, zapowiadał się więc pokuty ciąg dalszy. Okazało się, że dziewczyny miały więcej szczęścia - rozkwaterowano je w pokoju na pierwszym piętrze. Kiedy jako tako rozłożyliśmy w tej norze swoje rzeczy, usłyszeliśmy niecierpliwe wołanie:
- Kommen! Essen!5
Weszliśmy więc do kuchni i ujrzeliśmy kobietę chudą jak szczapa i wysuszoną niczym stare jabłko - była to, jak się okazało, Frau Helene, nasza „szefowa”. Wnętrze pomieszczenia miało typowy wygląd niemieckiej mieszczańskiej kuchni, z makatkami, firankami i dużą kuchenką, nad którą wisiał wyhaftowany stereotypowy napis: Morgenstunde hat Gold im Munde.6
Pani domu położyła w międzyczasie na stole bochenek chleba, surową kapustę i butelkę syropu - melasy z buraków cukrowych. Chociaż byliśmy zdziwieni tym cokolwiek osobliwym „menu” – ale, jako że była już pora obiadowa, a my mocno zgłodniali - zabraliśmy się ochoczo do jedzenia. Ledwośmy zdążyli przełknąć parę kęsów, usłyszeliśmy ostry głos gospodyni:
- Jetzt ist Krieg, kann man nicht soviel fressen!7
Porwała wszystkie „specjały” ze stołu i zwróciła się do swego małżonka z wyrzutem, że przywiózł do domu polskie, nienażarte świnie, które budzą odrazę. Ten zaśmiał się szyderczo i szczekliwym głosem wygonił nas na zewnątrz. Znaleźliśmy się na wielkim podwórzu, z jednej strony którego stały olbrzymie stajnie i stodoły, a po drugiej znajdował się duży dom mieszkalny z bramą wyjazdową na szosę i zabudówką (coś w rodzaju wozowni) wraz z drugą bramą prowadzącą w kierunku pola.
Nasz „szef” (bo tak się od tej pory kazał nazywać) polecił moim kuzynom i dwom dziewczynom wyjeżdżać w pole z innymi pracownikami, a byli to Ukraińcy. Trzecia z dziewcząt, Milka, miała pozostać w kuchni do pomocy pani. Mnie natomiast Niemiec obejrzał z zainteresowaniem i w końcu spytał:
- Dein Name?
- Richard.8
Zmarszczył się, pokręcił głową z niezadowoleniem i powiada:
- Nein. Ab heute du heißt Max. Verstehst du?9
Cóż miałem robić - kiwnąłem głową i w tenże sposób zostałem Maksem. Otrzymałem polecenie, aby zaprząc konia do wozu i jechać do koszar Unteroffizierschule der Waffen SS10 we Frankenstein. Zacząłem rozglądać się zdezorientowany, gdyż nigdzie nie widziałem wozu. Po dłuższej chwili okazało się, że wóz jest pod ścianą, tylko w częściach i trzeba go złożyć. Znalazłem się w niemałych opałach, albowiem nie miałem najmniejszego pojęcia jak się to robi, co zresztą było zupełnie zrozumiałe. Na moje szczęście znalazł się pewien Serb, Iwan, który pomógł mi zmontować ten osobliwy pojazd.
Do wyjazdów do miasta był przeznaczony polski koń kawaleryjski, zdobycz wojenna, zwany Polką. Był on bardzo płochliwy, szczególnie jeśli chodzi o samochody, i trzeba było nań bardzo uważać. Iwan pomógł mi go założyć i wkrótce zaprzęg był gotów. Przyszedł szef i wyłuszczył, że do Frankenstein należy jechać w lewo, później w prawo, potem znów w prawo: wtedy będzie Gartenstraße, po czym Gustaw Freitagstraße, z kolei Eisenstraße11 i „już” będą koszary. Pełen niepokoju i złych przeczuć, z drżeniem serca wyjechałem z podwórza. Nigdy w życiu nie powoziłem końmi, a to naprawdę nie jest takie proste, kiedy się jedzie pierwszy raz; tłumaczenie tego mojemu „chlebodawcy” było jednak oczywistym nonsensem.
Mimo, że jechałem powoli, z nadmiaru emocji pogubiłem się w nieznanej mi okolicy. Spostrzegłszy przeto poczciwie wyglądającą kobiecinę spytałem ją jak umiałem najwyraźniej o drogę. Moim sukcesem było to, że mnie w ogóle zrozumiała, bo pokiwała głową i wyjaśniła:
- Sie müssen geradeaus fahren, dann werden Sie rechts, dann noch einmal rechts, dann nach links abbiegen und schon werden Sie Kasernen sehen. Aberachten Sie, der Weg ist schlecht!12
Podziękowałem pięknie za dobre rady i ruszyłem w dalszą drogę. Trzymając się tych wskazówek po dłuższym czasie zdołałem wreszcie dotrzeć do celu. Na okazałym budynku koszarowym widniał duży napis: Sauberkeit, Ordnung und Disziplin13. Odetchnąłem z ulgą i wszedłem do środka. Miałem zabrać stamtąd zlewki zupy z beczek, obierki z ziemniaków, buraków, etc. W kuchni zobaczyłem sympatyczną kobietę, która łamaną polszczyzną spytała mnie, czy jestem Polakiem i czy pracuję u von Hampla. Na moje skinięcie głową powiedziała, że von Hampel jest tu znany jako szubrawiec i polakożerca, głodzący swych pracowników. Ta poczciwa niewiasta poczęstowała mnie obiadem i dała mi jeszcze na drogę chleba ze smalcem. Podziękowałem serdecznie za jej dobre serce i pokrzepiony na duchu i ciele, załadowawszy na wóz beczki z odpadkami, ruszyłem w drogę powrotną.
Początkowo szło nieźle, lecz najgorsze miałem przed sobą. Był to stromy zjazd wybrukowany kocimi łbami (przed nim to właśnie ostrzegała mnie pytana o drogę kobieta), po którym należało jechać powoli i rozważnie. Na nieszczęście stało się to, czego się najbardziej obawiałem. Koń się spłoszył i pognał jak szalony galopem przed siebie. Żadnym sposobem nie dało się zahamować tego wariackiego pędu, hamulce nie działały; zaczęła mnie ogarniać czarna rozpacz, jak się to wszystko skończy.
Tymczasem z szybkością pociągu pospiesznego przelatywaliśmy przez jakąś wąską uliczkę. Z rozchybotanych niemożliwie beczek wychlustywały się wciąż resztki zupy; rozbryzgiwały się na oknach i... na kapeluszach przechodzących akurat poważnych matron, które przerażone podniósłszy w górę ręce krzyczały histerycznie:
- Herr Jesus! Was ist hier los?!14
W rozpędzonym, podskakującym na wybojach wehikule, ogłuszony hurkotem kół i stukotem kopyt, półżywy ze strachu myślałem, że lecę gdzieś na zatracenie. Był to doprawdy tragikomiczny widok mrożący (przynajmniej mnie) krew w żyłach. Nagle fura się zakolebała, przechyliła i coś zazgrzytało straszliwie, aż iskry poszły. To koło odpadło, a oś rzeźbiła bruk jazgocząc przeraźliwie. Rozhuśtany dyszel uderzył konia w bok, zwierzę się przewróciło, wóz stanął...
Zrobiło się cicho, tylko w uszach mi wciąż jeszcze huczało. „No, - pomyślałem sobie - koniec ze mną.” Ale nie było aż tak źle. Natychmiast znalazło się dwóch policjantów, którzy zrazu przybrali groźne miny, lecz po przeczytaniu tabliczki na wozie nabrali respektu - był to przecież wóz „samego” burmistrza von Hampla. Podłożyli pod oś kamienie, założyli koło, a w miejsce sworznia wetknęli do ośki kawałek patyka (niestety, niczego innego nie udało się znaleźć), kiwnęli głowami i powiedzieli:
- Weiter fahren!15
Pojechałem tedy dalej, szczęśliwy, że wyszedłem cało z tej opresji: koń się co prawda nieco potłukł, ale niegroźnie - może jakoś to będzie. Niestety! Ujechałem kawałek drogi - koło znów odpadło. Zdesperowany, zatrzymałem dwóch robotników jadących na rowerach z prośbą w głosie:
- Meine Herren, helfen Sie mir bitte!16
Stanęli, pomedytowali, popatrzyli na tabliczkę i poszwargotali miedzy sobą, z czego zrozumiałem tyle, że warto pomóc, bo burmistrz może im przydzielić talony na buty. Wyprzęgli konia, przywiązali do drzewa i pochylili się nad wozem. Podczas, gdy byliśmy zajęci naprawą koła, koń w międzyczasie spłoszył się, zerwał lejce i pogalopował w pola. Próbowaliśmy go gonić, ale bezskutecznie. Sytuacja stawała się nie do pozazdroszczenia.
Po dłuższym czasie niesforną szkapę złapali wreszcie jacyś bauerzy i przyprowadzili, psiocząc przy tym niemożebnie. Jednakże, zerknąwszy na „magiczną” tabliczkę, zaraz się uspokoili, ba, nawet pomagali naprawiać. W końcu wspólnymi siłami doprowadziliśmy wóz do porządku i ruszyłem dalej. Kiedy po tych wszystkich perypetiach dotarłem na miejsce, zapadł zmierzch, a von Hampel już na mnie czekał. Był wściekły. Pooglądał konia, zajrzał do beczek, w których zupy prawie nie było i zaczął mnie walić z całej siły bykowcem. Czułem piekielny ból, uderzenia oślepiały mnie, osłaniałem głowę rękami, a on wciąż bił i bił. Kiedy na koniec upadłem, skopał mnie jeszcze jak psa i - snadź zmęczywszy się wreszcie - odszedł. Byłem zupełnie zmaltretowany, na ciele miałem same pręgi i sińce, lecz (mimo wszystko) wolałem już to niż gdyby miało mi się przytrafić coś tragicznego. Jednak ten dzień pozostał mi na długo w pamięci - nieraz budziłem się w środku nocy przerażony strasznym koszmarem, który prześladował mnie kawał czasu.
Mijały dni. Stopniowo przyzwyczajałem się do wyjazdów „po zupę”. Ba, byłem nawet z tego zadowolony, bo zawsze dostawałem wałówkę od mojej nowej znajomej, pani Zimmermann, co choć miała nazwisko niemieckie (wyszła za mąż za Niemca, który zginął na froncie), czuła się Polką i zawsze pomagała, jak mogła swoim rodakom.
Kiedy z wolna zacząłem przywykać do trudnych warunków życia i niewolniczej pracy, zaszło wydarzenie, które wpędziło mnie w apatię i odebrało resztę chęci do życia. Oto obydwaj moi kuzyni postanowili zwiać do Austrii - do bauera, gdzie dawniej pracował Marian. Za pierwszym razem uciekali trochę na wariata, dlatego wpadli w łapy Wachmeistera17, który im sprawił tęgie baty. Szef, dowiedziawszy się o tym, zabrał im ubrania, ale ponieważ pracowali uczciwie i przyrzekli, że już nie będą próbować po raz drugi - uwierzył im i zwrócił odzienie. Tym razem obmyślili dokładny plan, poczynili odpowiednie przygotowania i obiecywali sobie zachować daleko posuniętą ostrożność. Powiedzieli mi o tym wszystkim, przedtem oczywiście uzyskawszy moje uroczyste przyrzeczenie, że ich nie wydam. Życzyłem im szczęścia - uważałem, że będzie im potrzebne, by tym razem ucieczka się powiodła.
Pamiętam, że była to niedziela - pożegnałem ich ze łzami w oczach, gdyż w tej wspólnej biedzie byli mi bliscy jak bracia, a teraz miałem zostać sam ze swoim smutkiem i niedolą. Wieczorem przyszedł do sztuby18 von Hampel ze złym błyskiem w oczach i spytał:
- Wo sind deine Kameraden?
- Ich weiß nicht19 - odpowiedziałem z duszą na ramieniu. Niemiec, słysząc to wzniósł rękę do ciosu, lecz ja uprzedzając jego ruch zawołałem pośpiesznie:
- Ich weiß wirklich nicht! Vielleicht haben sie geflohen?20
Popatrzył na mnie z wściekłością, wykręcił się na pięcie i odszedł. Zaczął telefonować na stację, ale nic to nie dało - chłopaki były już daleko. Wtedy właśnie nie mogłem sobie darować, że tak lekkomyślnie oddałem bauerowi swój Arbeitsbuch. Gdybym go miał przy sobie, byłbym uciekał razem z nimi. Teraz, niestety, musiałem się męczyć sam i było mi bardzo źle.
Praca była bardzo ciężka - od czwartej rano do późnego wieczora, a jedzenie było podłe: na śniadanie ziemniaki „w mundurkach” i kawa z żołędzi, na obiad obrzydliwe zupy ziemniaczane (Eintopf21), wreszcie na kolację dwie kromeczki chleba (pani rzekomo ważyła je na wadze) i znów kawa „żołędziowa”. Widząc, że na takim wikcie długo nie pociągnę, poszedłem po rozum do głowy i zacząłem sobie radzić sam.
Zauważyłem mianowicie, że kury, których tu była niezliczona chmara, nosiły jajka w najprzeróżniejszych zakamarkach stodoły. Skorzystałem z tego skwapliwie i włączyłem je do swego menu, pijąc je na surowo. Oczywiście, skorupek pozbywałem się dyskretnie gdzieś na zewnątrz, najlepiej w polu. Spenetrowałem również, że mleko z wieczornego udoju jest wynoszone do niewielkiej piwniczki, zamykanej tylko na skobel. Zaopatrzyłem się tedy w litrowy garnuszek i wychodziłem na nocny połów. Myszkowałem między pełnymi konwiami, upijając z każdej trochę (dla niepoznaki) śmietany, której w sumie zbierało się cały litr. Pokrzepiając się w ten sposób, miałem więcej sił do zbyt ciężkiej harówki, jak na możliwości piętnastoletniego wyrostka.
Mijał dzień za dniem, a ja wciąż żywiłem nadzieję, że może zmieni się coś w mym życiu na lepsze. Aliści los zrządził inaczej. Stało się to pod koniec maja, zaraz po Zielonych Świątkach22. Woziłem akurat nawóz i wyjeżdżałem właśnie wozem, zaprzęgniętym w parę wołów z podwórka, aż tu ni stąd, ni zowąd bydlęta zbiesiły się i za nic na świecie nie chciały ciągnąć. Wyczerpawszy inne środki perswazji zniecierpliwiłem się i przyłożyłem im w czułe miejsce. Wtedy dopiero woły dostały szału: z wielką siłą targnęły wóz i pędem ruszyły w kierunku gałęzi sterczących przy wyjeździe. Stało się to tak nagle, że nie miałem czasu uskoczyć. Zostałem przyparty do owych gałęzi, upadłem i dostałem się nieszczęśliwie pod koło, które przejechało mi nogę. Zakrwawiony i okaleczony, pozostałem jęcząc na drodze, nie mogłem się bowiem poruszyć o własnych siłach.
Po upływie dłuższego czasu, który dla mnie wydawał się wiecznością, zabrano mnie wreszcie do sztuby i położono na łóżko. Noga była gorąca i bardzo spuchła. Jakaś litościwa dusza zrobiła mi okład z kwaśnej wody, ale niewiele to pomogło - noga puchła nadal, a ja gryzłem palce z bólu. Widząc moje męki poczciwy Serb Iwan, wziął mnie na ręce, zaniósł na wóz i pojechał do szpitala. Prosiłem go bardzo, żeby po drodze wstąpił do mojej opiekunki w koszarach SS - pani Zimmermann. Zacna kobieta, zobaczywszy, w jakim jestem stanie, rozpłakała się serdecznie - zaopatrzyła na drogę w co tylko mogła i obiecała, że przyjdzie mnie odwiedzić do szpitala.
Wreszcie dotarliśmy do budynku z dużym napisem Lazarett23, gdzie zaraz zostałem przyjęty; umieszczono mnie najpierw w dwuosobowym pokoiku. Tak, tak - to szczera prawda, choć może zabrzmi to niewiarygodnie. Leżałem tam razem z jakimś artystą niemieckim, który przechodził rekonwalescencję po poważnej chorobie.
Poddano mnie zrazu rozmaitym badaniom, po czym przeniesiono do trzyosobowego pokoju, w którym leżało już dwóch młodych Niemców. Jeden z nich - pamiętam to do dziś - nazywał się Armin Zołba. Ten szesnastoletni chłopak był fanatycznym czcicielem Hitlera (młodzież niemiecka wychowywana była w duchu propagandy goebbelsowskiej24) i zawsze z euforią opowiadał o tym, jak pójdzie na Ostfront25, jakim to będzie bohaterem i ilu Rosjan powystrzela.
Opieka lekarska i wypoczynek robiły swoje – z wolna zaczynałem wracać do zdrowia. Zrazu nieśmiało, później coraz pewniej, próbowałem podpierając się laską, kuśtykać po korytarzu. Moją uwagę przykuło morze zieleni - z okien rozpościerał się piękny widok na pobliski park. Pewnego dnia, gdy poczułem się silniejszy, wybrałem się na dłuższy spacer. Park oczarował mnie swym szmaragdowym kobiercem i balsamicznym zapachem różnorakich drzew i krzewów. Pośrodku wznosił się imponujący gmach szpitala wojskowego, w którym jedno skrzydło (to właśnie, w którym leżałem) było przeznaczone dla cywilów. Obejrzawszy sobie dokładnie ów przybytek Eskulapa - po dziś dzień go zresztą wdzięcznie wspominam - skierowałem swe kroki w stronę zacisznych, urokliwych zakątków parku. Panował tu wszędzie idealny porządek i czystość. W środku i po bokach przecinały się dróżki wysypane żółtym piaskiem, a na ich skraju kwitły kolorowe kwiaty. Nieco w oddali wabiły różowością i subtelnym kształtem piękne magnolie, opodal smukłe cyprysy strzelały w niebo ciemną zielenią gałązek.
Na ławkach siedzieli żołnierze; śmiali się hałaśliwie, palili papierosy i opowiadali dowcipy. Niektórzy z nich mieli zabandażowane głowy, ramiona czy nogi, a poruszanie się przychodziło im z widoczną trudnością. Inni zaś - snadź lżej ranni - znaleźli sobie przyjemną rozrywkę: strzelali z floweru26 do ptaków na drzewach, a każde celne trafienie przyjmowane było gromkimi brawami. Dziwić mogą takie upodobania europejskich kulturträgerów27, ale gdy przyjdzie na myśl, że takie i mniej wybredne zabawy urządzali sobie z ludźmi, staje się to zupełnie „zrozumiałe” i nie wymaga komentarzy.
Zauroczony pięknem parku, prawie codziennie zaszywałem się w głąb jakiejś zacisznej alejki, by rozkoszować się pięknem natury i posłuchać świergotu ptactwa - naturalnie wtedy, gdy nie urządzano na nie polowań. Podczas jednej z takich przechadzek uwagę moją zwrócił pewien zażywny i pulchnawy podoficer dyżurny, który szparko podążał w stronę, gdzie przesiadywali żołnierze. Ujrzawszy ich nareszcie, począł wołać gromkim głosem w gwarze bawarskiej, zabawnie przekręcając słowa:
- Di zoldota mit dem wajsn wamparima zola asa koma!28
Zakomunikował to z tak komicznym wyrazem twarzy, że nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem - dla wszelkiej pewności w kułak, żeby mnie nie usłyszał. Spoglądając na niego nasuwało się nieodparte skojarzenie z dobrym wojakiem Szwejkiem; na dobrą sprawę wystarczyło tylko zmienić mu mundur. Mimo, że nie znałem dobrze języka niemieckiego, domyśliłem się o co chodzi owemu korpulentnemu Bawarczykowi i wtedy przyszedł mi na myśl nasz Korzenny, który zwykł był opowiadać swe bajki równie śmieszną gwarą:
- Raż był sze taki pesz, czoszyju miał na czterdżeszcza, a czuku na oszemdżeszat...



1Arbeitsbuch (niem.) - książeczka pracy.
2Tarnów (do 1945 Tarnau) – wieś w województwie dolnośląskim, powiecie ząbkowickim, w gminie Ząbkowice Śląskie (5 km na płd.-zach. od Ząbkowic Śl.)
3Ząbkowice Śląskie (do 1945 Frankenstein) – miasto w woj. dolnośląskim, siedziba powiatu ząbkowickiego i gminy. Powstało ok. r. 1280 w miejscu gdzie krzyżowały się ważne drogi handlowe: trakt z Wrocławia do Pragi z drogą biegnącą z biskupiej Nysy do Świdnicy. Miasto, oprócz korzystnego usytuowania na przecięciu ważnych szlaków, posiadało równie ważne świetne usytuowanie obronne. Wyrazem troski o rozwój miasta w średniowieczu były licznie nadawane przywileje książęce. W połowie XIV wieku przeszło pod panowanie czeskie. W czasie wojny trzydziestoletniej palone i plądrowane. W wieku XVIII i XIX miasto przeżyło okres rozwoju, lecz w r. 1858 strawił je ogromny pożar. W II poł. XIX i na pocz. XX w. nastąpiła odbudowa, a następnie rozkwit miasta. W r. 1945 miasto uniknęło przejścia frontu i zniszczeń; po II wojnie światowej wraz z terenem Dolnego Śląska weszło w granice Polski.
4Schlafstube (niem.) - pokój sypialny, sypialnia.
5Kommen! Essen! (niem.) – Przyjść! – Jedzenie!
6Morgenstunde hat Gold im Munde (niem.) – Ranna godzina ma złoto w ustach; kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
7Jetzt ist Krieg, kann man nicht soviel fressen! (niem.) – Teraz jest wojna, nie można tyle żreć!
8Dein Name? - Richard. (niem.) - Twoje imię? - Ryszard.
9Nein. Ab heute du heißt Max. Verstehst du? (niem.) - Nie. Od dziś nazywasz się Max. Rozumiesz? 10Unteroffizierschule der Waffen SS (niem.) - Podoficerskaszkoła Waffen SS; w dostępnych źródłach brak o niej wzmianki. Być może chodzi o Heeres-Unteroffizierschule Nr. 8 (Podoficerska Szkoła Piechoty), która w czasie wojny mieściła się we kompleksie budynków we Frankenstein (obecnie III Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Jagiełły w Ząbkowicach Śląskich) (przyp. red.).
11nazwy ulic: Ogrodowa, Gustawa Freitaga, Żelazna.
12Sie müssen geradeaus fahren… (niem.) – Musi pan jechać prosto, potem skręci pan w prawo, potem jeszcze raz w prawo, później w lewo i już pan zobaczy koszary. Ale proszę uważać, droga jest zła!
13Sauberkeit, Ordnung und Disziplin (niem.) - Czystość, porządek i dyscyplina.
14Herr Jesus! Was ist hier los?! (niem.) – Chryste Panie! Co się tu dzieje?!
15weiter fahren (niem.) – jechać dalej.
16Meine Herren, helfen Sie mir bitte! (niem.) - Panowie, pomóżcie mi proszę!
17Wachmeister (niem.) – policjant, posterunkowy.
18sztuba (z niem. Stube) – sala, albo część bloku.
19Wo sind deine Kameraden? - Ich weiß nicht. (niem.) - Gdzie są twoi koledzy? - Nie wiem.
20Ich weiß wirklich nicht! Vielleicht haben sie geflohen? (niem.) - Naprawdę nie wiem! Może uciekli?
21Eintopf (niem.) - obiad jednodaniowy, tu: zupa „z gwoździa”.
22Zielone Świątki w roku 1942 przypadały w dniu 24 maja (przyp. red).
23Lazarett (niem.) - szpital wojskowy, lazaret. Szpital, w którym rozgrywa się akcja to St. Antonius Krankenhaus we Frankenstein (obecnie szpital św. Antoniego w Ząbkowicach Śl. przy ul. Bolesława Chrobrego). W czasie wojny światowej był on zamieniony na szpital wojskowy, z jednym skrzydłem przeznaczonym dla cywilów.
24propaganda goebbelsowska – ogólnopaństwowa propaganda, kierowana przez ministra Propagandy i Oświecenia Publicznego III Rzeszy - Josepha Goebbelsa. Oparta była na kłamstwach i oddziaływaniu na ludność przez środki masowego przekazu - radio, prasę, kino. Jej zadaniem było budzenie, podtrzymywanie i umacnianie fanatyzmu i ślepej wiary w Führera, zwłaszcza wśród młodzieży. Pod koniec II wojny światowej zadaniem Goebbelsa stało się przygotowanie Niemców na krwawe starcia ze zbliżającą się do granic Rzeszy Armią Czerwoną. Skutkiem była fanatyczna obrona Berlina i mit hitlerowskiej „wunderwaffe” - cudownej broni, która lada dzień miała odwrócić losy wojny.
25Ostfront (niem.), front wschodni (II wojna świat.) – całokształt działań bojowych w czasie II wojny światowej pomiędzy III Rzeszą i jej sojusznikami, a ZSRR w Europie Wschodniej i Środkowej. Walki na froncie wschodnim trwały od 22 czerwca 1941 do 8 maja 1945. Swym zasięgiem obejmowały znaczny obszar europejskiej części Rosji, całą Polskę, Ukrainę, Białoruś, Litwę, Łotwę, Estonię, Finlandię, Rumunię, Węgry, Słowację, Jugosławię aż do wschodniej części Niemiec i Austrii. Był to najkrwawszy i największy z frontów wojennych w historii.
26flower (od nazwiska N. Flobert, wynalazcy fr.) - broń palna małego kalibru, używana do polowań na drobne ptactwo i ryby.
27kulturträger (niem.) - szerzyciel, nosiciel kultury.
28Di zoldota... (gwar. niem.), właśc. Die Soldaten mit dem weissen Wamparimen sollen essen kommen - Żołnierze z białymi opaskami mają iść jeść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz