piątek, 2 czerwca 2017

Niedoszły przemyt

"Niedoszły przemyt" to kolejny fragment wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka, udostępniony dzięki życzliwości jego syna Krzysztofa.

Na kartach mych wspomnień wielokrotnie przewija się postać Józefa Bandoły, mojego przyrodniego wujcia, nasze wspólne przeżycia oraz wzajemne relacje. Osoba jego wywarła bardzo duży wpływ na moje lata dzieciństwa i pierwszej młodości. Był dla mnie inspiratorem i towarzyszem zabaw dziecięcych, który – niczym starszy brat - wyrobił i ugruntował w mym umyśle „poważne” spojrzenie na świat i jego tajemnice. Pozostał w mej pamięci jako człowiek niezwykły – zapaleniec mocno wierzący w swe idee, czerpiący je z przeczytanych książek oraz z tradycji, w której głęboko zapuściły korzenie miłość do Ojczyzny i do swej ziemi rodzinnej. W późniejszych latach otworzył przede mną nowe horyzonty myślowe i ukształtował mój światopogląd w sferze politycznej, duchowej i intelektualnej.
Wkroczywszy w lata młodzieńcze stał się wujciu czynnym działaczem ONRi był żarliwym propagatorem idei tej organizacji. Na zebraniach odbrązawiał legendarną postać Komendanta - pryskał mit o wielkim Marszałku, a ukazywało się oblicze dyktatora, wprowadzającego rządy silnej ręki w Polsce. Wyznać muszę, że byliśmy tym rozczarowani i nie bardzo chcieliśmy w to wszystko wierzyć. Jak było naprawdę, przekonałem się wiele lat później.
Józek organizował także spotkania mych szkolnych kolegów. Nie mając odpowiedniego lokum zbieraliśmy się po prostu w stodole, gdzie ukazywał nam, jak w naszym kraju kształtuje się życie polityczne, jaką rolę odgrywała w nim postać Józefa Piłsudskiego, a jaką jego wielkiego antagonisty, Romana Dmowskiego.
Działalność tę przerwała brutalna wojna, która przyniosła tragiczne następstwa. Dziadków Bandołów wraz z całą rodziną - o czym wspominałem uprzednio - wysiedlono; Józkowi, który zawsze był ryzykantem, udało się zbiec i wrócić do Choczni. Pracował później u Albina Cibora (prawdopodobnie chodzi o Albina Kręciocha- uwaga moja) i szyciem zarabiał na swe utrzymanie. Przychodził jednak często do nas, by choć popatrzeć na dawne gniazdo rodzinne, gdzie spędził tyle chwil drogich i niezapomnianych.
A gdy okrutny los rzucił nas na tułaczkę i poniewierkę, odwiedzał nas i we Frydrychowicach - nieodmiennie wesoły i uśmiechnięty, przynosząc nowe wieści z wojny i związane z tym kawały. Szliśmy nieraz groblą między stawami, a wśród szuwarów i poszumu drzew ginęły nasze głosy, mówiące o tym, co niosą wiosenne wiatry. Z tego okresu zapamiętałem na poły śmieszne, na poły żałosne wydarzenie:
Pewnego razu, spacerując wspomnianą groblą, zobaczyliśmy przy brzegu „prawdziwą” łódź z wiosłami i, oczywiście, zachciało się nam popływać po stawie. Wskoczyliśmy więc do środka i wypłynęliśmy na „szerokie wody”, rozkoszując się przyjemną przejażdżką. Aliści niebawem dziurawa jak rzeszoto łódź zaczęła nabierać wody i zanurzała się coraz głębiej, aż w końcu zaczęliśmy tonąć. Widząc, że to nie przelewki chlupnęliśmy w ciemnozieloną toń i wpław dobiliśmy do brzegu. Wygramoliwszy się na groblę spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem: wyglądaliśmy jak dwie zmokłe kury. Od razu też przypomniał się nam sławetny rejs w balii sprzed lat, który równie niefortunnie się zakończył. Dobrze, że choć umieliśmy pływać.
Gdy powróciliśmy już do Choczni i przeżywaliśmy boleśnie śmierć Ojca, Józek był razem z nami, podnosił nas na duchu i dodawał otuchy. Później, gdy znaleźliśmy się w starej chacie opodal Dąbrowskiego, wpadał niespodzianie, wnosząc jak zwykle wiele radości życia i przekornego śmiechu, po czym znikał równie nagle, jak się pojawił. Tylko Mama po jakimś czasie spostrzegała mały zwitek pieniędzy ukryty za obrazem lub tajniacko podrzucony w półstolu. To był Józio w całej swej istocie - niby otwarty i wesoły, a jednak tajemniczy i zadumany. Lecz serce pozostało takie samo: wielkie i dobre, czułe na smutek i cierpienie, skore do poświęceń i pomocy. Nie można się zatem dziwić, że człowiek ten odcisnął na mej psychice niezatarte piętno.
Przy całym swym altruizmie trzeba przyznać, że czasami Józio miewał pomysły wielce oryginalne, czego przykładem niech będzie następujący epizod:
Późną jesienią 1944 roku wykoncypował mianowicie, aby w Krakowie kupić i przewieźć przez granicę 15 kg tytoniu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż w roli łącznika, który miałby pojechać do wujcia Kazka i wykonać ową misję, miał wystąpić 12-letni wówczas mój brat, Tadzio.
Plan ten wydawał się Józiowi wspaniały, uważał bowiem, że nie ma nic prostszego jak pojechać, kupić tytoń, przywieźć z powrotem go Choczni i po sprawie. Nie wszyscy jednak podzielali tę jego opinię, o czym za chwilę.
W myśl wcześniejszych ustaleń, późnym wieczorem wujciu z Tadkiem poszli razem do Wadowic i tam przeczekali noc. Wcześnie rano Józek wsadził chłopca do pociągu zmierzającego do Krakowa. Oczywiście zaopatrzył go w grubszą gotówkę i mimo, że był trochę beztroski, nie omieszkał udzielić mu instrukcji, aby pieniądze ukrył w pończosze, co miało go zabezpieczyć przed kradzieżą i ewentualną rewizją. Wybór Tadka jako kuriera wynikał z prostego założenia, że mały chłopak łatwo przemknie się w tłumie i nie zwróci na siebie uwagi.
I tak też się stało – brat, choć miał niezłego pietra, bo prócz rutynowej kontroli biletów przeszedł przez lustrację przedziału przez patrol żandarmerii polowej, dotarł bez większych problemów do Krakowa. Na dworcu już czekała na niego Janka Fajfrówna, siostra wujenki Józki, która zaprowadziła go do mieszkania wujostwa, na dobrze mi znaną ulicę św. Tomasza.
Wujciu Kazek, dowiedziawszy się z czym Tadek przybywa, najpierw zdumiał się niepomiernie, a po zapoznaniu się z planem Józka wpadł w gniew. Oświadczył wprost, iż jest to największa głupota, jaką można wymyślić i że to wszystko nie ma najmniejszego sensu, bo ryzyko jest niewspółmierne do wątpliwych korzyści jakie z tego można by osiągnąć. Rzecz jasna, nie zgodził się na żadne kombinacje tego typu. Tak więc Józiowe zamysły (prawdopodobnie mające na celu podreperowanie naszej marnej sytuacji finansowej) spaliły na panewce.
Tadziowi natomiast było w to graj – nie tylko omijał go stres związany z przemytem, ale mógł sobie posiedzieć w Krakowie przez całe dwa tygodnie. Chadzał na spacery z dokonującą zakupów Janką i pełen zachwytu podziwiał krakowskie zabytki.
W międzyczasie trwała burzliwa korespondencja między obydwoma wujciami, w wyniku której Tadzia odprowadzono na dworzec kolejowy i wysłano w drogę powrotną.
 Choć sama podróż przebiegła bez przeszkód, emocje zaczęły się na stacji w Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie brat nie zastał wujcia, który miał tam na niego oczekiwać. Po dłuższym czasie Józio wreszcie się pojawił i uspokoił nieźle już spanikowanego Tadeuszka. Bez dalszej zwłoki wyruszyli do Wadowic.
Długa, trzynastokilometrowa droga stawała się jeszcze dłuższa, za przyczyną listopadowej pogody. Dokuczliwy kapuśniaczek i przenikliwy wiatr przeszywał zimnymi podmuchami całe ciało aż do kości. Po prawie trzygodzinnej peregrynacji doszli do granicy na Skawie i posterunku Zollamtu. We mgle zamajaczyła przed nimi budka strażnicza i opuszczony szlaban. Szmer padającego monotonnie deszczu przerwało gromkie:

- Halt! Wer ist da? – po czym z mroku wynurzyła się masywna sylwetka wartownika z wymierzoną w nich lufą karabinu.

- Ausweis bitte! - szczeknął urzędowo Szwab w mundurze feldgrau.

W tym momencie zaczęły się poważne kłopoty, które mogły się zakończyć dramatycznym epilogiem. Otóż Józio, gdy poszedł po Tadka do Kalwarii, umówił się ze strażnikiem, iż tylko „na chwilę” chce pójść na drugą stronę, aby odebrać dziecko, na co tamten wyraził zgodę. Tymczasem zanim doszedł na piechotę z Wadowic do Kalwarii i powrócił z Tadkiem na granicę, nastąpiła zmiana wartownika. Zmiennik nie był, oczywiście, wtajemniczony w zamiary wujcia, który prawdopodobnie nie przewidział takiej ewentualności. Nie dziwota zatem, że nowy wartownik zmierzył ich wrogim spojrzeniem i po dłuższej chwili, która wydawała się wiecznością zakonkludował złowieszczo:

- Sie sind festgenommen!

Na takie dictum serce Tadkowi uciekło w pięty ze strachu i spocił się jak mysz, mimo odczuwanego jeszcze przed chwilą chłodu. Uznał, że koniec z nimi i że wujciu na pewno zostanie aresztowany. Narastający strach podsuwał mu koszmarne wizje, które wywołały głośne burczenie w brzuchu i konieczność natychmiastowego udania się na stronę.
Tymczasem Józek bynajmniej nie stracił kontenansu; ze strażnikiem rozmawiał tak spokojnie, jakby nic się nie stało, a na twarzy nie drgnął mu nawet jeden muskuł. Ze stoickim spokojem udał się na kontrolę, podczas której zachowywał się całkiem naturalnie, a nawet z pewną dezynwolturą.
Po długiej chwili, ku bezgranicznemu zdumieniu i radości brata, pojawił się przed nim uśmiechnięty i wyluzowany wujciu, który najspokojniej oznajmił, że wszystko jest w porządku i wkrótce będą wolni.
Na potwierdzenie jego słów cerber w hełmie oddał w końcu dokumenty i burknąwszy:

- Kann man weg gehen - Sie sind frei!– podniósł wreszcie szlaban.

Wszystko zatem zakończyło się dobrze, czyli jak powiadają Niemcy: Ende gut - alles gut10 
Pod biednym Tadeuszkiem, który najadł się strachu po uszy, aż nogi ugięły się z wrażenia, co było całkiem zrozumiałe – jak na jeden dzień stanowiło to dość przeżyć dla 12-letniego dziecka.
Nie wiadomo, jakich wujciu użył argumentów i w jaki sposób potrafił przekonać strażnika, iż ten mu uwierzył i puścił ich wolno. Jak jednak później opowiadał Tadzio, w dalszej drodze wujciu stwierdził, że tylko zimna krew konspiratora, dobrze wykonane „lewe” dokumenty, znajomość języka, wiarygodność wymyślonej przez siebie legendy, no i dużo szczęścia przyczyniło się w sumie do tego, iż nie wpadł w łapy gestapo.






[1] ONR, Obóz Narodowo-Radykalny – radykalne ugrupowanie polityczne utworzone w maju 1934 r. w wyniku kryzysu w obozie Narodowej Demokracji. Program ONR, biorąc pod uwagę nastroje młodzieży, posługiwał się demagogią społeczną i radykalną frazeologią. Głosił solidaryzm klasowy, antysemityzm, upaństwowienie kapitału zagranicznego i żydowskiego oraz przedsiębiorstw użyteczności publicznej. ONR, popularny głównie wśród części młodzieży akademickiej i drobnomieszczańskiej organizował m.in. bojkot ekonomiczny Żydów, napady na wiece i lokale robotnicze. Rozwiązany w lipcu 1934 przez władze państwowe, kontynuował działalność nielegalnie. W 1935 ONR rozpadło się na Ruch Narodowo-Radykalny „Falanga” i Obóz Narodowo-Radykalny ABC. Podczas okupacji „Falanga” utworzyła konspiracyjną Konfederację Narodu, zaś „ABC” – Związek Jaszczurczy. Członkami ONR byli m.in.: Jan Mosdorf, Henryk Rossman, Bolesław Piasecki, Stanisław Piasecki, Wojciech Wasiutyński.
[2] Roman Dmowski (1864-1939), polityk, publicysta historyczny, współtwórca i przywódca Narodowej Demokracji, pisarz polityczny, czołowy ideolog polskiego nacjonalizmu; od 1889 członek Ligi Polskiej, od 1893 Ligi Narodowej; od 1905 postulował w pierwszym etapie zjednoczenie wszystkich ziem polskich i uzyskanie autonomii w ramach Imperium Rosyjskiego, a później odzyskanie niepodległości w oparciu o sojusz z Rosją, w opozycji do państw centralnych; propagował walkę z ruchem rewolucyjnym i antysemityzm; redaktor „Przeglądu Wszechpolskiego”; w czasie I wojny światowej m.in. 1917-19 współtwórca i prezes Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu; 1919 delegat Polski na paryską konferencję pokojową, podpisał traktat wersalski; 1923 minister spraw zagranicznych RP; zagorzały przeciwnik J. Piłsudskiego; po przewrocie majowym 1926 w stałej opozycji wobec sanacji; 1926 założyciel Obozu Wielkiej Polski; po 1933 wywierał silny wpływ na SN; „Niemcy, Rosja i kwestia polska” (1908), „Polityka polska i odbudowanie państwa polskiego” (1925), „Kościół, naród, państwo” (1927).
[3] półstole (region.) – szuflada stołowa.
[4] Zollamt (niem.) – urząd celny.
[5] Halt! Wer ist da? (niem.) – Stój! Kto idzie?
[6] Ausweis bitte! (niem.) – Dokumenty proszę!
[7] Sie sind festgenommen! (niem.) – Jesteście aresztowani!
[8] dezynwoltura (fr.) - zbyt swobodne, nonszalanckie zachowanie się.
[9] Kann man weg gehen – Sie sind frei! (niem.) – Można iść – jesteście wolni!
[10] Ende gut – alles gut (niem.) – wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz