piątek, 23 czerwca 2017

Z dala od swoich - część II

Druga część wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z okresu pracy przymusowej podczas II wojny światowej, zamieszczanych tutaj dzięki uprzejmości jego syna Krzysztofa.
Pierwszy fragment wspomnień został opublikowany przed tygodniem - (link).

Kiedy indziej znów spotkałem w parku żołnierza - Ślązaka, który - kiedy nikogo nie było w pobliżu - ściszonym głosem opowiedział mi cięgach, jakie armii niemieckiej sprawiła Armia Czerwona pod Moskwą.[1]
 Był to miód na moje serce i pierwsza jaskółka nadziei, pozwalająca wierzyć, że Niemcy nie są niezwyciężeni i że na nich też kiedyś przyjdzie „kryska”. Tak pokrzepiony na duchu z pewnym pobłażaniem myślałem o niedawnych przechwałkach Zołby, a i przykrości, jakich doznawałem w szpitalu łatwiej było mi znieść.
Był bowiem w moim pokoju inny młody chłopak, też fanatyk, jak wszyscy młodzi Niemcy, który skoro tylko zobaczył, że koło nas przechodzi jakiś niemiecki wojskowy, wrzeszczał do mnie:
- Achtung! Die Augenrechts!!![2] 
a później kopał mnie w czułe miejsce, mówiąc, że należy stać na baczność, kiedy przechodzi niemiecki oficer. 
Skarżyłem się na niego siostrom, ale niestety, nie dawało to żadnego rezultatu.
Ucieszyłem się bardzo, kiedy którejś niedzieli przyszła mnie odwiedzić niezawodna pani Zimmermann. Tym razem zjawiła się razem z synem, moim rówieśnikiem. Poczciwa kobieta przyniosła różne prezenty, wiktuały i trochę smakołyków. Głaskała mnie po głowie i pocieszała jak tylko mogła. Rozczuliła mnie jej dobroć, gdyż okazywała mi wprost macierzyńskie uczucie i rozpłakałem się wtedy serdecznie. Wówczas szepnęła mi na ucho, że rozmawiała w mojej sprawie z Oberstabsarztem, czyli naczelnym lekarzem szpitala i ukazała mi rąbek nadziei powrotu do domu. Ucałowałem ją za to mocno w oba policzki - uchwyciłem się oburącz tej myśli, która odtąd przesłoniła mi wszystko. Zacząłem żyć jak we śnie - to śmiałem się radośnie, to znów płakałem ze wzruszenia; wtedy w me serce wkradało się zwątpienie - a nuż nic z tego nie będzie?
Aby odpędzić czarne myśli i zapomnieć o nurtujących mnie niepokojach jąłem pilnie rozglądać się za jakimś towarzyszem. Właśnie nadarzała się ku temu znakomita okazja, bowiem od pewnego czasu przebywał ze mną w szpitalu pewien starszy, lecz dowcipny i bardzo wesoły człowiek, nazwiskiem Tabrekler. Mimo, że dotknięty częściowym paraliżem, zawsze był uśmiechnięty i każdego potrafił zarazić swoją wesołością. Zaprzyjaźniłem się tedy z Herr Tabreklerem, który często przychodził do mnie i od progu wołał, mrugając porozumiewawczo:
- Richard! Komm meine Pfeifen sauber machen! [3] 
Kiedy już mu wyczyściłem fajki proponował, abym sobie puścił parę dymów z jego cybucha. Uczył mnie też nieraz różnych sprośnych wierszyków, które z dumą recytowałem, nie bardzo zresztą wiedząc, o czym w nich mowa:

Ich liege zu Bett
Auf meine Anette;
Mein Arsch ist zu warm
Psst! Fliegeralarm! [4] 
albo:

Gewehr über -
Kulki drüber;
Gewehr ab -
Kulki schlapp! [5] 

Siostry zakonne, słysząc te moje popisy, zatykały uszy w świętym oburzeniu - sypały się gromy na głowę biednego Herr Tabreklera, który widząc, co się święci, czym prędzej brał nogi za pas i zaszywał się w najciemniejszym kącie.
Tak upływały dni w szpitalu, w tej - co tu dużo mówić - dość dla mnie przyjemnej atmosferze. Pod koniec czerwca 1942 zaskoczyła mnie wiadomość, że mam się zgłosić do naczelnego lekarza. Kiedy przyszła moja kolej wezwał mnie do środka, spojrzał przyjaźnie, figlarnie mrugnął i po zbadaniu wręczył mi jakieś pismo w kopercie. Po wyjściu stamtąd nie przypuszczałem, że mój „chlebodawca” zrobił mi niespodziankę: przed budynkiem czekał już na mnie siedząc na koźle znajomego wozu szwagier von Hampla. Oznaczało to tylko jedno: wychodzę ze szpitala. Zadygotałem na samą myśl o powrocie do tamtego znienawidzonego miejsca, lecz instynktownie uczepiłem się poddanej przez panią Zimmermann myśli, jako ostatniej deski ratunku.
Szwagier szefa, wysoki, młody drab, reklamowany przed wojskiem przez swego krewniaka i protektora, uśmiechnął się zjadliwie na mój widok i wycedził:
- Na, endlich... Das Feld schon wartet für Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! [6] 
- Es tut mir leid, aber ich bin immer noch krank! [7] – odparłem.
Tamten oczywiście mi nie uwierzył, ale po przybyciu na miejsce powtórzyłem to samo szefowi, który zawiedziony stał i świdrował mnie nienawistnym wzrokiem, przeżuwając swą złość.
Wciąż chodziłem o lasce, a noga naprawdę mnie bolała, choć udawałem w jeszcze większym stopniu. Próbowano różnych sztuczek, aby mnie złapać na symulanctwie, ale pilnowałem się i byłem bardzo ostrożny, a na każdą prowokację, szczególnie ze strony Ukraińców, odpowiadałem nieodmiennie:
- Ich bin krank! [8] 
Taki stan rzeczy wybitnie nie odpowiadał mojemu „pracodawcy”, gdyż nie miał ze mnie żadnego pożytku - bez przerwy siedziałem w sztubie lub kuśtykałem koło domu. W końcu zirytowany wysłał mnie do lekarza powiatowego i wojskowego. Aby mi bardziej dokuczyć nie pozwolił mnie podwieźć - musiałem sam drałować do miasta. Kiedy byłem na badaniu u Oberstabsarzta, ten znów uśmiechnął się filuternie i powiedział:
- Na, Richard! Du kannst fahren nach Hause zum deine Maruschka! [9] 
Opanowała mnie tak wielka radość, że byłem skłonny w tym momencie go całować po rękach. Po tym werdykcie badanie lekarza powiatowego było już tylko formalnością. Zaopatrzony w odpowiednie zaświadczenia, wróciłem do swojego szefa z tryumfującą miną. Ten, rzuciwszy na nie okiem, wpadł we wściekłość i ryknął:
- Heraus sofort, du schweine Pole!!! [10] 
Pierwszy raz zdarzyło się, aby jego słowa, tak brutalne i obelżywe, sprawiły mi tyle radości. Niezwłocznie też uczyniłem zadość tym słowom i tyle mnie widział. Notabene wkrótce po moim wyjeździe Georg von Hampel został wcielony do Wehrmachtu i w roku 1943 poległ za Führera gdzieś na Ostfroncie, najprawdopodobniej pod Stalingradem.
Mimo, że do stacji we Frankenstein był kawał drogi (około 5 km), pokuśtykałem tam ochoczo, ba! biegłbym, gdyby nie moja chora noga. Nawet wtedy, gdy znalazłem się już w pociągu, nadal nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście...
Mój przyjazd do domu był zupełnym zaskoczeniem. Wszyscy się bardzo cieszyli, ściskali mnie i całowali, a pytaniom i opowiadaniom nie było końca. Dodać tu muszę, że do Frydrychowic zawiózł mnie z Choczni wujek Zajger - trudno byłoby mi wlec się taki kawał drogi. Jedynie u Sopickich swym powrotem nie rozbudziłem entuzjazmu. Gospodyni ujrzawszy mnie powiedziała wprost:
- Ryszard, ty nie jesteś zwyczajnym dziadem! Ty jesteś takim pierońskim dziadem!
Puszczałem takie „komplementy” mimo uszu, nie wzruszały mnie już one wcale - ja wiedziałem swoje. Starałem się właśnie podtrzymywać wrażenie „prawdziwego dziada”: dość demonstracyjnie nadal utykałem i wszędzie chodziłem z laską. Ciągle miałem przed oczyma szelmowski uśmiech Oberstabsarzta...
Trzymając się tych ustalonych „reguł gry”, robiłem co mogłem w polu, aby nie być ciężarem dla rodziny. Poza tym chodziło mi o to, aby dezinformować otoczenie i odwrócić na możliwie długi czas uwagę dociekliwego Arbeitsamtu.
Jedyną moją przyjemnością w tym okresie było odwiedzanie rodziny Pustelników, których dom znajdował się w malowniczej okolicy, na skraju wsi. Była to zacna familia, zupełnie nie pasująca do tamtejszego otoczenia. Adam Pustelnik był artystą malarzem; miał młodszą siostrę Anię - niezwykle miłą, wykształconą i inteligentną dziewczynę. Ich matka, zacna i dobra kobieta, bardzo była dumna ze swych dzieci, które pomagały jej jak mogły w prowadzeniu gospodarstwa. Zajrzawszy do nich wieczorem (podczas dnia byli zajęci pracą), można było podyskutować na rozmaite tematy, szczególnie na te, które nas najbardziej pasjonowały: literackie i historyczne. Budzić może zdziwienie, skąd moja znajomość z Adamem. Ot, zwyczajnie, pewnego dnia spotkaliśmy się przy pracy u Sopickich. Wdaliśmy się w pogawędkę, a on zaproponował:
- Przyjdź do nas wieczorem, to sobie pogadamy!
Obiecał przy tym, że mi pożyczy różne książki - dzieła Żeromskiego, Kraszewskiego i Prusa. Słowa dotrzymał, lecz wręczając mi je ostrzegł, abym uważał na Sopickich i nie pokazywał im tego.
- Tych, którzy kochają książki oni uważają za nierobów i darmozjadów, i wyśmiewają się z nich - powiedział.
No cóż, nic, prócz politowania i pogardy nie mogłem do nich żywić - nie zasługiwali nawet na współczucie.
Z rozrzewnieniem wspominam te chwile, kiedy zaszywając się w gęstwinę zarośli przeżywałem uczuciowo i wczuwałem się w akcję czytanych książek. Było to (i pozostało) moim najmilszym zajęciem - nie zamieniłbym go na żadne inne. Myślę, że zrozumie mnie każdy, dla którego słowo: „książka” należy do najpiękniejszych na świecie.
Znacznie później, kiedy już powróciliśmy do Choczni, dowiedziałem się o nieszczęściu, które dotknęło rodzinę Pustelników. Oto Ania, subtelna i delikatna natura, przeżyła bardzo głęboko nieszczęśliwą miłość, która spowodowała nieprzewidziane komplikacje i w rezultacie równie szybką, co nieoczekiwaną śmierć młodej dziewczyny. Odczułem boleśnie to dramatyczne wydarzenie, bowiem łączyło nas coś na kształt braterstwa dusz i wspólnoty ideałów.
Tymczasem przeminęło lato, za nim jesień i nastała zima, a wraz z nią zaczęły krążyć słuchy o wysiedlaniu we Frydrychowicach. Nasi gospodarze dostali białej gorączki: wpadli w popłoch i pośpiesznie zaczęli wynosić swoje „dobra” w bezpieczne miejsca. I choć były to tylko pogłoski, przychodzi na myśl przysłowie „fortuna kołem się toczy”.
Obrzydło nam już do szczętu mieszkanie w kuchni pod jednym dachem z Sopickimi. Z początkiem 1943 roku Ojciec wystarał się o pozwolenie powrotu do bauera (koło stryka Staszka). Z radością wróciliśmy w rodzinne strony, do Choczni. U niejakich Guzdków otrzymaliśmy izdebkę ciasną, ale - jak mawiają - „własną”. Byliśmy prawie szczęśliwi.
Jednakże nie ma róży bez kolców - znów zaczął mi zagrażać Arbeitsamt. W każdej chwili mogłem się spodziewać nagłego wezwania do pracy w Niemczech. Aby do tego nie dopuścić trzeba było rozejrzeć się za pracą w pobliżu. Naradziwszy się z byłym kolegą szkolnym, Józkiem Woźniakiem, wyjechaliśmy wraz z Bronkiem Barglem do pracy w pewnej firmie koło Skoczowa. Kiedy przybyliśmy na miejsce, rzeczywistość okazała się mniej różowa niż nam to przedstawiał w swoich opowiadaniach Józek. Dlaczego? - otóż była to firma budująca baraki mieszkaniowe. Trzeba więc było kuć kilofami w zmarzniętej (była przecież zima) ziemi wykopy pod fundamenty, co naprawdę było katorżniczą zgoła pracą. Pot spływał strumieniami z czoła, ręce omdlewały z wysiłku, grzbiet pękał, a za uszami słyszało się tylko:
- Loos, loos, schnell! [11] 
Spojrzeliśmy z Bronkiem na siebie i wyczytaliśmy w naszych oczach zdecydowane veto dla tej męczącej harówki. Byliśmy wściekli, że daliśmy się tak szpetnie wrobić, ale wszystkiego przecież nie sposób przewidzieć. Po robocie wiedzieliśmy już, że w naszej sytuacji pozostało nam tylko jedno wyjście: uciekać! Ba, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Wyfasowaliśmy przecie odzież roboczą, narzędzia i w ogóle cały Zuteilung [12] - ponadto zostaliśmy wciągnięci do ewidencji. Samo wymknięcie się z lagru, również nie było łatwe, bowiem cały teren był ogrodzony drutem kolczastym, a w każdej bramie czuwał niemiecki strażnik. Brr! Strach człowieka oblatywał, ale Bargiel (ćwik kuty na cztery nogi, o czym wspominałem) twardo postanowił: uciekamy i już.
Po kolacji położyliśmy się na pryczach (on spał na górze - ja na dole). Gdy wszyscy posnęli ubraliśmy się, po czym znów przylegliśmy na wyrkach, czekając sposobnej pory. Głęboką nocą wymknęliśmy się cichaczem z baraku, uważając, aby, broń Boże, o coś nie zawadzić. Ciemno było choć oko wykol. Posuwaliśmy się powoli w kierunku bramy, a serca łomotały nam ze strachu - nuż strażnik zauważy? Aliści kiwający się cień w budce upewnił nas, że śpi jak suseł - można mu było nawet zabrać karabin.

Przemknęliśmy bezszelestnie przez bramę i, osłonięci cieniem drzew, szparko podążyliśmy naprzód. Gdy weszliśmy w las, a za nami pozostał kilometr drogi od lagru [13] , odetchnęliśmy z ulgą - byliśmy wolni. Śmiało już pomaszerowaliśmy do Skoczowa, skąd bezpiecznie odjechaliśmy pociągiem. Po różnych perypetiach dotarliśmy do Zatora, gdzie czekała na nas niemiła niespodzianka: z przyczyn nam nieznanych nie kursowały stąd żadne pociągi do Wadowic. Dalszą wędrówkę musieliśmy tedy odbywać per pedes [14] . Głodni, całkowicie wyczerpani długim marszem i przeżytymi nocnymi emocjami, dobrnęliśmy wreszcie do swych domów. Tak się zakończyła nasza wyprawa, która miała nas uchronić od przymusowego wyjazdu do Niemiec...

-----------------------------------------------------------------------------------
[1] bitwa pod Moskwą - główna bitwa początkowego okresu wojny między Niemcami a ZSRR, trwająca od października 1941 do stycznia 1942, która zakładała zdobycie stolicy ZSRR. Uważana jest za największą i jedną z najważniejszych operacji strategicznych II wojny światowej. Walczyło w niej 7 milionów żołnierzy, a straty łączne wyniosły 1.700 tys. zabitych, rannych i zaginionych (400 tys. Niemców i ok. 1.300 tys. żołnierzy radzieckich). Wojskami niemieckimi dowodzili feldmarszałkowie Fedor von Bock i Albert Kesselring oraz gen. Heinz Guderian. Na czele wojsk sowieckich stali ówcześni generałowie Georgij Żukow i Aleksander Wasilewski. W ciągu 3 miesięcy Niemcy dotarli na przedpola Moskwy, zadając Armii Czerwonej szereg dotkliwych klęsk. Podczas 4 następnych miesięcy zażartych walk zostali jednak zmuszeni do wycofania się na pozycje wyjściowe (sprzed 1 października 1941) w rejon miast Orzeł, Wiaźma i Witebsk. Sukces wojsk radzieckich został okupiony wielkimi stratami w ludziach i sprzęcie. Armia niemiecka nie straciła jednak inicjatywy strategicznej.
[2] Achtung! Die Augen rechts!!! (niem.) - Baczność! Na prawo patrz!
[3] Richard! Komm meine Pfeifen sauber machen! (niem.) - Ryszardzie! Chodź wyczyścić moje fajki!
[4] Ich liege zu Bett... (niem.) - Leżę sobie w łóżku na mojej Anetce, moja d... jest za gorąca. Psst! Alarm lotniczy!
[5] Gewehrüber...(niem.) - Karabin w górę - kulki wraz z nim, karabin w dół - kulki klap!
[6] Na, endlich... Das Feld schon wartet für Sie arbeiten! Genug deine Faulheit! (niem.) – No, nareszcie... W polu już czeka na ciebie robota! Dość twojego próżniactwa!
[7] Es tut mir leid, aber ich bin immer noch krank! (niem.) – Bardzo mi przykro, ale wciąż jestem chory!
[8] Ich bin krank! (niem.) - Jestem chory!
[9] Na, Richard! Du kannst fahren nach Hause zum deine Maruschka! (niem.) - No, Ryszardzie! Możesz jechać do domu, do twojej Maruszki!
[10] Heraus sofort, du schweine Pole!!! (niem.) - Wynoś się natychmiast, ty świński Polaku!!!
[11] Loos, loos, schnell! (niem.) - Dalej, jazda, szybko!
[12] Zuteilung (niem.) - przydział.
[13] Lager (niem.) – obóz (pracy lub koncentracyjny).
[14] per pedes (łac.) - piechotą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz