poniedziałek, 11 października 2021

Adam Wójcik- gogolinianin z wyboru Arbeitsamtu

 W grudniowym wydaniu miesięcznika "Panorama Ziemi Gogolińskiej" z 1996 roku ukazał się artykuł Krystiana Szafarczyka pod tytułem Gogolinianin z wyboru "Arbeitsamtu",1, w którym autor przedstawił ciekawe losy urodzonego w Choczni Adama Wójcika2, powojennego mieszkańca opolskiego Gogolina:

Kiedy wybuchła wojna Adam Wójcik miał 17 lat i ukończoną Szkołę Przemysłową w Wadowicach, gdzie zdobył zawód stolarza. Przed wrześniem '39 zdążył jeszcze zaliczyć pierwszy rok Przysposobienia Wojskowego, które szkoliło kadrę rezerwową dla wojska. Wybuch wojny zastał go w rodzinnej Choczni pod Wadowicami, gdzie rodzice gospodarzyli na 7 hektarach. Uciekając przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi trafił aż pod Wołyń, ale po dwóch miesiącach tułaczki powrócił do Wadowic. Ze wschodu do Polski wkroczyli Rosjanie, więc nie pozostawało nic innego, jak powrót w strony rodzinne, zajęte już po kampanii wrześniowej przez Niemców. Do 1941 roku imał się różnej roboty, a jak trzeba było to pracował także i dla Niemców, którzy zatrudnili go np. do prac remontowych w miejscowych koszarach. Potem Arbeitsamt skierował go do firmy budowlanej „Alfred Rapp”, przeprowadzającej remonty budynków po wysiedlonych na Lubelszczyznę Polakach. Otrzymywali je Niemcy przesiedleni tu z Ukrainy i Rumunii. Właściciel firmy pochodził z... Karłubca3, więc kiedy pan Adam otrzymał nakaz pracy przymusowej skierowano go, wraz z dwoma innymi mieszkańcami Wadowic, do Gogolina. Jego zatrudnił mistrz stolarski Konrad Matuszek, „przyzwoity stolarz” - jak jeszcze dziś mówi o dawnym swoim pracodawcy pan Adam. Pracował pan Adam u Matuszka do zakończenia działań wojennych. Był u niego czeladnikiem, a wraz z nim zatrudniał pan Matuszek także uczniów z Gogolina: Karola Waloszka, Antoniego Adamca, Piusa Skowronka... Wszyscy mówili po polsku, pan Matuszek też, chociaż oficjalnie było to zabronione. Warunki w stolarni były nie najgorsze. Miał swój kąt i zapewniony obiad. Otrzymywał też wynagrodzenie za swoją pracę (17 marek); nie było to dużo, ale jakoś tam musiało wystarczyć na wyżywienie i drobne wydatki. Otrzymywał też kartki żywnościowe. Racje były niewielkie, ale bywało, że miejscowy piekarz sprzedał chleb bez kartek a masarz kawałek pośledniejszej kiełbasy. Miał też możliwość korzystania z kart urlopowych. Po uzyskaniu zezwolenia przez niemiecką policję mógł odwiedzić rodzinę w Wadowicach. Była też w Gogolinie inna grupa Polaków; wszystkich obowiązywał nakaz noszenia na ubraniach litery „P”. Jej brak powodował narażenie się na sankcje policyjne. Nosiło się ją jednak często pod klapą. Sam zapłacił za to karę. Trzeba było więc wystrzegać się członków NSDAP (ale takich w Gogolinie było niewielu). Najgorzej wspomina kierownika szkoły, Rychtera, który zasłynął jako nadgorliwy nazista. Mimo, iż oficjalnie zabroniony był kontakt z Polakami, gogolinianie nie unikali ich i rozmawiali z nimi na ogół po polsku, co dla pana Adama i innych Polaków było wielką niespodzianką. Dla nich, pochodzących z Generalnej Guberni a przebywających tu przymusowo, Gogolin wcześniej jawił się jako typowe miasteczko niemieckie położone w Rzeszy, gdzie nikt nie potrafi porozumieć się po polsku i gdzie wszyscy są wrogo nastawieni do Polaków. Dopiero tutaj uczyli się historii tej ziemi. Dziś wspominając tamte okupacyjne czasy pan Adam z wielką życzliwością i sympatią opowiada o stosunku mieszkańców Gogolina do pracujących tu przymusowo Polaków. Nawet niektórzy niemieccy policjanci nie okazywali wrogości. Polakom też nie zabraniano spotykania się ze sobą; rozmawiali wtedy o pozostawionej rodzinie, o polityce, o toczącej się wojnie... Na niedzielne nabożeństwa chodzili do miejscowego kościoła (choć Polakom oficjalnie czynić tego nie było wolno). Msze odprawiane były po niemiecku, ale bywało, że śpiewano w kościele - zwłaszcza kolędy - także i po polsku. Kilkuletni pobyt w Gogolinie i praca u pana Matuszka sprawiły, że nawiązały się pomiędzy nimi stosunki wręcz koleżeńskie. Majster Matuszek swego pracownika traktował jak wszystkich pozostałych: liczyła się dobra robota, a jako iż pan Adam fachowcem był niezłym, podstaw do konfliktów nie było praktycznie żadnych. Wojna w Gogolinie nie miała dramatycznych wymiarów, toczyła się gdzieś daleko. Tu było spokojnie i względnie bezpiecznie. 

Dopiero wkrocze­nie wojsk sowieckich w styczniu '45 (pan Adam pamięta, że było to w nocy z niedzieli na poniedziałek) stało się poważnym dramatem dla mieszkańców Gogolina, których sowieci traktowali bez wyjątku jak Niemców. Pierwsi jednak czołgiści, jacy pojawili się na ulicach miasta, nie okazywali zbytniej agresji i w tych pierwszych dniach „wyzwolenia" obyło się bez dramatycznych ekscesów. Gorszy był „drugi rzut”: do dziś w pamięci wielu pozostali pijani sowieccy żołnierze, którzy gwałcili, rabowali, mordowali...Potem nastąpiły wywózki do Rosji. Taki los spotkał także stolarza Matuszka, który jakimś jednak cudem przeżył to zesłanie i powrócił do Gogolina. 

Adam Wójcik tego w Gogolinie już nie widział.  Na trzeci dzień po wkroczeniu Rosjan rozpoczął wędrówkę do rodzinnych Wadowic. Wcześniej zniszczył wszystkie dokumenty opatrzone hitlerowskimi godłami: - „Ruskie czytać nie umieli, ale niemieckie pieczęcie rozpoznawali. Nim takim wytłumaczysz co i jak, już cię brali za Niemca, a wtedy mogło być różnie”. Dziś panu Adamowi brakuje tych dokumentów, ale wtedy ich zniszczenie uznał za przejaw rozsądku i roztropności. Do rodzinnej Choczni szedł cały tydzień. Nie nacieszył się jednak zbyt długo odzyskaną swobodą i wolnością. Już po paru miesiącach otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. I właściwie to dla niego wojna zaczęła się po raz drugi. Służył bowiem w 53 Pułku Piechoty, który toczył krwawe boje z UPA. Wśród listów, jakie pisał z wojska, były i te adresowane do Gogolina. Do Konrada Matuszka, u którego w czasie wojny przymusowo pracował. Musiał więc zapisać się Matuszek w pamięci pana Adama z jak najlepszej strony.A potem, prawie bezpośrednio po powrocie do cywila, pojawił się pan Adam Wójcik w Gogolinie i przez półtora roku - już „dobrowolnie”- pracował właśnie u pana Matuszka. I w Gogolinie pozostał do dziś. Przywiózł też tutaj z dalekiego Pomorza żonę, z którą dochował się trójki dzieci (dwóch synów i jedną córkę). Jest też dziadkiem czwórki wnucząt.

- „Wie pan, wydaje mi się, że jestem gogolinianinem od zawsze - mówi. - Wrosłem w ten Gogolin tak bardzo, że nie wyobrażam już sobie życia gdzie indziej. A to sprawa chyba ludzi, którzy tu mieszkają, ich życzliwości zarówno dla „swoich”, jak i dla przyjezdnych. Tu naprawdę nie ma podziałów narodowościowych, tak chętnie wyolbrzymianych w mediach. Albo jesteś drań i łobuz, albo jesteś człowiek porządny. To jedyne kryte­rium podziałów”. 

Aż do emerytury pracował pan Adam w Zakładach Wapienniczych. Był tam stolarzem, kierownikiem kadr i brygadzistą na pakowni. Był też ławnikiem sądowym, kuratorem społecznym, radnym. Był też korespondentem terenowym ogólnopolskiej gazety branżowej „Przemysł Materiałów Budowlanych”.

Kiedyś, był to bodajże rok 1962, na jej łamach napisał: „(...) Byłem na robotach przymusowych tu w Gogolinie, w miejscowości, w której również obecnie pracuję. Według zarządzenia miałem nosić znak „P”. Jaki był sens tego zarządzenia? Chodziło o to abyśmy byli napiętnowani znakiem hańby, by każdy Niemiec należący do „Herrenvolku” wiedział, że ma do czynienia z „niższą rasą”. Odgórne zarządzenia mówiły również, że moje miesięczne wynagrodzenie za pracę od rana do nocy nie może przekraczać 17 marek. Tak uczył faszyzm. On chciał rozpalić nienawiść w narodzie niemieckim do Polaków i innych narodowości. (...)  Mieszkańcy Gogolina nie przestrzegali wydanych zarządzeń. Ich los zresztą wiele nie różnił się od naszego. W wielu przypadkach to byli także Polacy…”


1 Arbeitsamt- z niem. urząd pracy; tu niemiecki urząd pracy w okresie okupacji, wysyłający Polaków na przymusowe roboty.
2 Adam Wójcik urodził się w Choczni 21 grudnia 1922 roku. Był synem Stanisława Wójcika, działacza samorządowego i społecznego oraz Honoraty z domu Paterak. Miał 5 sióstr (Apolonię, Stefanię, Marię, Annę i Helenę) oraz 3 braci (Jana, Franciszka i Stanisława).
3 Karłubiec- dawna wieś, obecnie dzielnica Gogolina.

1 komentarz:

  1. Adam Wójcik zmarł w 2013 roku, przeżywszy ponad 90 lat. Informacja pochodzi od Stanisławy Graca, jego mieszkającej w Choczni bratanicy.

    OdpowiedzUsuń