czwartek, 18 kwietnia 2019

Egzekucja braci Świętków w Wielki Czwartek 1942 roku

W Wielki Czwartek 1942 roku, który wypadał wówczas 2 kwietnia, okupanci niemieccy dokonali w Żywcu egzekucji 11 Polaków, wśród których znajdowało się dwóch mieszkańców Choczni. Byli to bracia Jan i Józef Świętkowie, synowie choczeńskiego sołtysa Władysława Świętka.
Jan Świętek, starszy z braci, w chwili egzekucji miał 31 lat. Przed wojną przewodniczył Katolickiemu Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej w Choczni, był delegatem na wojewódzki zjazd tej organizacji w 1935 roku. W ramach stowarzyszenia prowadził między innymi amatorski zespół teatralny. Jednocześnie pracował w sporym gospodarstwie rolnym swojego ojca. W czasie wojny był uczestnikiem tajnych kompletów i przygotowywał się podobno do egzaminów maturalnych.


Jan Świętek
Młodszy o półtora roku Józef Świętek był handlowcem, właścicielem sklepu towarów mieszanych. W styczniu 1938 roku poślubił o pięć lat młodszą Helenę Malata, bratanicę znanego choczeńskiego wójta Maksymiliana Malaty. Ich małżeństwo trwało niespełna dwa lata, jako że już w październiku 1939 roku Helena zmarła „na suchoty”. Przedwcześnie owdowiały Jan ożenił się po raz drugi w lutym 1941 roku. Tym razem jego wybranką była Maria z domu Balon, siostra księdza Józefa Ferdynanda Balona. Efektem ich związku był syn Henryk Świętek, który urodził się 26 marca 1942 roku, czyli w czasie, gdy jego ojciec przebywał już w areszcie.
Józef z pierwszą żoną Heleną
Powodem aresztowania braci Świętków był ich czynny udział w konspiracyjnej organizacji, która zajmowała się wprowadzaniem do obrotu handlowego fałszowanych kart odzieżowych, co było traktowane przez Niemców jako sabotaż gospodarczy.
Imienne karty odzieżowe (Reichskleiderkarte) zostały wprowadzone przez okupantów w ramach racjonowania towarów. Przydział materiałów dla Polaków był dużo mniejszy, niż dla Niemców, a zaopatrzenie w odzież na podstawie przydziałów kartkowych nie przedstawiało się najlepiej. Poszczególnym artykułom odzieżowym przypisane były punkty, np.: sukienkę można było kupić za 30, płaszcz typu prochowiec lub żakiet za 25, koszulę nocną za 18, pas
do pończoch za 8 punktów. Ilość punktów,  na które opiewała karta, nie wystarczała np. na zakup ubrania roboczego.
Organizacja, w której działali Świętkowie, zajmowała się wykradaniem z urzędów druków niemieckich kart odzieżowych, fałszowaniem wpisów i wprowadzaniem kart do obrotu handlowego. Jej zasięg działalności obejmował nawet Pragę i Wiedeń, ponieważ można było tam nabyć materiały w najlepszym gatunku i z mniejszymi ograniczeniami, niż na obszarze polskich terenów przyłączonych do Rzeszy. Świętkowie starali się pozyskać zaufanie tamtejszych kupców przez wręczanie im paczek z wyrobami wędliniarskimi, organizowanymi przez pracujących w masarniach innych członków ich organizacji. Rozprowadzane przez konspiratorów kartki umożliwiały nie tylko osiągnięcie im osobistych korzyści, ale i zakup odzieży przez potrzebujących i wysyłanie jej do więzień, obozów, dla jeńców wojennych, a także przekazywanie osobom będącym w ciężkiej sytuacji materialnej.
Do aresztowania braci Świętków doszło 24 lutego 1942 roku w Choczni. 
Ich ojciec Władysław opisał to wydarzenie w swoim wierszowanym pamiętniku "Śmierć i wygnanie":

Czterdziesty drugi rok wstąpił na scenę,
Pamiętny wielce dla mnie i mej żony,
W nim me dwa syny wprzód już wymienione
Popadły w niemieckie szpony.
Z Bielska policja autem przyjechała
Wiosną, prawie w dzień świętego Macieja,
Aresztując ich, obydwu zabrała
Została tylko nadzieja.

Zostali przewiezieni do Bielska, gdzie przetrzymywano ich przez miesiąc, a następnie trafili do więzienia w Mysłowicach. W śledztwie byli brutalnie bici i poddawani torturom, więziono ich w zimnych celach i głodzono. Nie dopuszczono do ich widzenia z rodzicami, zezwolono jedynie na wysłanie wiadomości z Mysłowic.
W śledztwie dotyczącym fałszywych kart odzieżowych zatrzymano łącznie 34 osoby, 11 spośród nich skazano na karę śmierci przez powieszenie.

Tak o tym pisał Władysław Latkiewicz w artykule „Egzekucja na targowicy w Żywcu 2 IV 1942”:

Publiczna egzekucja miała na celu zastraszenie ludności i zniszczenie wszelkich przejawów przeciwstawiania się zarządzeniom władz hitlerowskich. Dzień lub dwa przed egzekucją zbudowano w Żywcu na placu targowym szubienicę i aresztowano 100 zakładników, których na pół godziny przed przywiezieniem skazańców, ustawiono za szubienicą i oświadczono, że w razie jakiegoś zaburzenia i wrogiej akcji ze strony tłumu, wszyscy oni zostaną rozstrzelani. Po chwili nadjechały trzy samochody z Mysłowic. W pierwszym była grupa gestapowców, w drugim skazańcy, a w trzecim więźniowie, którzy mieli wykonać egzekucję. Kolumna ta zatrzymała się najpierw przed budynkiem Liceum Ogólnokształcącego, siedziby żywieckiej placówki gestapo, gdzie również znajdował się szpital wojskowy. Tam wprowadzono skazańców i dano im jakieś zastrzyki odurzające, następnie ponownie załadowano ich do samochodu i ta sama kolumna ruszyła w kierunku targowicy. Każdy ze skazańców miał ręce skute z tyłu kajdankami, co bardzo utrudniało im zeskakiwanie z samochodu i prawie każdy z nich zeskakując przewracał się i nie mógł wstać o własnych siłach; wówczas więźniowie, którzy z nimi przyjechali podchodzili, brali ich za ręce i ustawiali na nogach. Następnie każdy skazaniec prowadzony był pod ramię - z prawej strony przez więźnia, a z lewej przez gestapowca - na podium pod ustawioną szubienicę, gdzie na poprzecznej belce zwisały przygotowane pętle. Wśród tych gestapowców rozpoznany został wyżej wymieniony Olma, Volksdeutsch z Mikuszowic. Po ustawieniu wszystkich jedenastu pod pętlami wystąpił Hering, landrat w Żywcu, wysoki mężczyzna w okularach, członek NSDAP, który osobiście kierował egzekucją i czuwał, aby ta zbrodnia dokonała się zgodnie z przepisami prawa niemieckiego. (…)
Hering w końcu wezwał gestem oficera gestapo do odczytania wyroku po niemiecku, a następnie po polsku. Potem, na dany przez Heringa znak ruchem pejcza, przystąpiono do zakładania pętli, a na drugi gest podbito skazańcom stopnie spod nóg i wszyscy zawiśli na szubienicy. Ginęli w jakimś zamroczeniu, nieprzytomnie, jedynie Antoni Ryczek w ostatniej chwili zawołał "Niech żyje Polska". Henio Błaszczyński budził szczególną litość i ogólne wzruszenie, gdyż był niskiego wzrostu i oprawcy nic mogli mu założyć pętli. Gestapowiec w cywilnym ubraniu musiał go podnieść i przy tym szamotaniu chłopak oprzytomniał i zawołał rozpaczliwym głosem: "Puścić mnie! .Mamo, tatusiu ratujcie! Ja chcę żyć." To były jego ostatnie słowa, potem ciało zawisło w krótkich konwulsyjnych drgawkach. Wśród tłumu oddalonego około 50 metrów od szubienicy oprócz płaczu rozległ się krzyk ciotki Henia, pani Przybyszowej, która zawołała: "Heniu! Dziecko moje, i tyś tu!" Wówczas jeden z policjantów podskoczył do niej i uderzył ją w twarz i kolba w plecy. Przed dalszymi razami zasłonił ją stojący w pobliżu mąż, na widok którego policjant odstąpił i pozwolił odprowadzić ją w głąb tłumu. Wśród szlochów dał się również słyszeć rozpaczliwy głos ojca Jeziorskiego, który na widok syna zawołał: "Robertku! Synu mój!" - i upadł zemdlony. Odgłosy rozpaczliwych szlochów żegnały skazańców, a w sercach tłumu zamiast strachu i niewolniczego poddaństwa obudziło się uczucie zemsty i chęć odwetu. Po chwili niebo pokryło się ciemna, śniegowa chmura i tłum w ciszy i skupieniu zaczął rozchodzić się do domów, Po 15 minutach zwolnili Niemcy 100 zakładników. Teraz dopiero rodziny napływowych Niemców oraz Volksdeutschów przyszły oglądać pozostawione ciała pomordowanych. Zbrodnia ta wywarła na wszystkich wstrząsające wrażenie. Powracający ludzie byli do tego stopnia zdenerwowani, że tracili wprost pamięć i orientację i nie mogli trafić do swych domów.

Zwłoki powieszonych wywieziono do KL Auschwitz w celu spalenia w tamtejszym krematorium.

Po wojnie mieszkańcy Żywca w miejscu, gdzie stała szubienica wznieśli pomnik, który po sprzedaniu przez miasto targowicy w prywatne ręce, przeniesiony w nieco inne miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz