Kontynuacja wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej.
Zakonspirowane spotkania w starej chacie
Zadania najbardziej
newralgiczne przypadały Karolowi i mnie, z racji naszej pracy w Oświęcimiu;
Klimek Skowron, jako nowicjusz, nie był brany pod uwagę. Obóz stanowił również
teren penetrowany przez organizacje podziemne. Rzecz polegała na tym, by
zaufanym, sprawdzonym i inteligentnym więźniom, czyli po prostu członkom ruchu
oporu, przekazywać krótkie grypsy [1]. Były to zaszyfrowane
wytyczne dla zakonspirowanych komórek wywiadu obozowego.
Józek tłumaczył nam,
że ryzyko jest tu minimalne, gdyż więźniowie ci sami się zgłoszą we właściwie
wybranym miejscu, podczas pracy przy konstrukcjach bądź przy przenoszeniu rur,
kątowników czy innych elementów. Wystarczyło mieć przy sobie znak rozpoznawczy,
jakiś istotny, lecz nie rzucający podejrzeń umówiony szczegół. Wtajemniczony
więzień zbliżał się i podawał krótkie, umówione hasło, które ginęło w hałasie
wykonywanej pracy. Wówczas padała krótka, lakoniczna odpowiedź: podanie
skrytki, gdzie znajduje się gryps - na tym kończył się kontakt. Nie wolno było
bezpośrednio wręczać karteczek zainteresowanym, by nikt tego nie mógł
podpatrzyć.
Niestety, innego
sposobu na przekazywanie informacji do komórek obozowego wywiadu nie było.
Zainstalowanie tajnej radiostacji i jej funkcjonowanie na terenie obozu w ogóle
nie wchodziło w rachubę, a przesyłanie tych informacji na teren lagru drogą
korespondencyjną również było niemożliwe. Józek uważał, że nasz sposób daje
niemal stuprocentowe bezpieczeństwo. Ja miałem w tej kwestii nieco odmienne
zdanie, tym bardziej, że „poczta” działała w dwie strony i musieliśmy te grypsy
także odbierać, co było dla nas jeszcze bardziej niebezpieczne.
Jedynym argumentem
przemawiającym za włączeniem się w tę bardzo ryzykowną grę było to, że ktoś po
tamtej stronie bardzo czekał na owe cenne informacje czy wskazówki; być może
życie ludzi tkwiących w tym piekle zależało od tego, czy zostaną one przekazane
i odebrane. Poza tym w naszej świadomości bezustannie tkwiła obawa, iż ktoś z
nas, będących na krawędzi otchłani, może w każdej chwili znaleźć się po tamtej
stronie drutów i wtedy też będzie oczekiwał pomocy od swych towarzyszy niedoli.
I – rzecz
niewiarygodna, lecz prawdziwa – to, czego baliśmy się najbardziej, pociągało
nas najwięcej. Przekazanie świstka bibuły w sposób niezauważalny było dla nas
wielkim sukcesem. Wbrew temu, co mówił Józek, najmniejsza nieuwaga groziła
poważnymi konsekwencjami. Wzięty na muszkę więzień musiał natychmiast przy
najmniejszym prawdopodobieństwie rewizji połknąć tę karteczkę.
Mnie przypadło w
udziale współpracować z więźniem, który miał na imię Janek i był to kapo (tak,
tak, to prawda). Poznałem go w czasie pracy na budowie znacznie wcześniej.
Zauważyłem, że był to ludzki człowiek - nie znęcał się i nie gnębił swych
towarzyszy. Zawsze zamieniłem z nim parę słów, lecz związanych wyłącznie z
wykonywaną pracą, podczas, gdy jego podkomendni donosili lub dowozili materiały
do budowy. Byłem więc niesamowicie zaskoczony, że w „tej robocie” natknąłem się
właśnie na niego i początkowo mu nie dowierzałem. Ponadto drażniło mnie to, że
był on pełnym nonszalancji ryzykantem. Co prawda w tajemnicy, ale powiedział
mi, że ów gryps schował za przegródkę w papierośnicy. Uważał, że nikomu by do
głowy nie przyszło, aby tam mógł być ukryty taki ważny świstek. Poza tym czuł
się bezpieczny z racji samej swej funkcji – kapowie raczej nie budzili
podejrzeń. Ja truchlałem z trwogi – on czuł się pewniakiem. No cóż, są różne
charaktery ludzkie. Nie można mu było odmówić pomysłowości – faktycznie rzecz
cała polegała na tym, by gryps umieścić w takim miejscu, by nikomu nawet do
głowy nie przyszło tam go szukać. Wszelkie znane z dzisiejszych filmów sztuczki
nie mogły tu być i nie były praktykowane.
Dodać tu trzeba, że
jak po obozie, o czym wspominałem, tak i na budowie szwendali się różni
podejrzani robotnicy w nowych kombinezonach z colsztokiem [2] wystającym z kieszeni
spodni. Na szczęście wprawne oko bez trudu dostrzegało ich od pierwszego
spojrzenia, zachowywali się bowiem nienaturalnie i z daleka zalatywali
szpiclem.
Przyznać muszę, że
Karol był także takim ryzykantem, który uważał naszą konspirację za przygodę i
niezłą zabawę. W przeciwieństwie do niego, ja nie mogłem spać i żałowałem
bardzo, że dałem się w to wszystko wciągnąć. Ryzyko z tym związane było w mej
ocenie duże, a w razie dekonspiracji groziło nieobliczalnymi konsekwencjami.
Jedynie myśl o tym, że być może ratuję jakiemuś nieszczęśnikowi życie
podtrzymywała mnie na duchu. Dlatego modliłem się nocą gorąco za tych, co
umierali w cierpieniach i za tych, przed którymi świtała nadzieja wolności. O
wszystkich tych sprawach bałem się nawet myśleć i nie zdradzałem się przed
nikim w rodzinie. Zresztą były one uzgadniane przez Józka wyłącznie ze mną i z
Karolem - pozostało to naszą ścisłą tajemnicą.
Problem dotarcia z
bibułą konspiracyjną do jeńców angielskich był uważany przez naszego instruktora
jako niewinna fraszka. Być może z tego powodu, że z Anglikami pracowaliśmy
razem i dyskutowaliśmy przy tym łamaną niemczyzną. Oni opowiadali nam o bitwach
staczanych z Niemcami i o wydarzeniach ze swego obozu, a my przekazywaliśmy im
autentyczne i świeże wiadomości z frontu. To ich bardzo cieszyło i w nagrodę
częstowali nas camelami, co było dla nas nie lada gratką.
Dostęp do obozu
rosyjskiego był o wiele trudniejszy, gdyż tych jeńców pilnowali SS-mani. Mnie
udało się to przez czysty przypadek. Jeden ze strażników, rosły drab z dywizji SS-Galizien [3], który mi groził
karabinem, okazał się bratem Ukraińca, Piotra Korniejczuka, z którym
zaprzyjaźniłem się podczas pracy u bauera. SS-man był uderzająco podobny do
swego brata, pochodził jak i on z Tarnopola, umiał dobrze po polsku i okazał
się dla mnie łaskawy. Pozwolił mi także pogadać z rosyjskimi żołnierzami.
Nastroje u nich były
fatalne, gdyż ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej, stąd Rosjanie nie mieli
żadnych praw przysługujących jeńcom wojennym. Cierpieli głód i zimno, o czym
wiedziałem i dlatego spytałem „mego” SS-mana, czy mogę im dać kawałek chleba.
Na jego przyzwalające skinienie głową dałem im cały bochenek, który przywiozłem
dla swego majstra, Niemca. Ów chleb był dla nich na wagę złota – został solidarnie
podzielony tak, że na każdego wypadło po małym kawałeczku. Aż serce bolało
patrzeć na tych ludzi, którzy byli żywymi trupami. Wszyscy zgodnie stwierdzili,
że czeka ich śmierć głodowa, ale gdyby przypadkiem wrócili do ojczyzny, mogli
się spodziewać równie ciężkiego losu. Nie wolno im bowiem było iść do
niemieckiej niewoli, tylko bić się do końca.
Znajomy SS-man (o
dziwo!) oznajmił mi, że w tym czasie, gdy on będzie pełnił służbę, mogę jeszcze
raz odwiedzić Rosjan. Początkowo myślałem, że jest to pułapka, ale przekonałem
się, że „poczciwy” Ukrainiec dotrzymał słowa. Tym razem żołnierze powitali mnie
jak dobrego znajomego. Znów im podarowałem zdobyty z wielkim trudem bochenek
chleba. Ich radość i gorące podziękowania były dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji,
choć z drugiej strony owe odwiedziny wpędziły mnie w jeszcze większą psychozę.
Była ona zresztą nieodłączną towarzyszką życia tu, w obozie.
Kiedy przyjechałem do
domu i złożyłem szczegółowe sprawozdanie ze swych dokonań Józkowi, był wielce
ze mnie zadowolony i wraz z relacją Karola przekazał stosowny meldunek swym
przełożonym.
Niestety, z
przykrością muszę stwierdzić, że służba łącznikowa, do której i my z Karolem po
trochu należeliśmy, nie wywiązała się ze swego zadania. Otóż na terenie lagru
niemieckiego działo się coś dziwnego, lecz nikt nie mógł się połapać, o co
chodzi. Okazało się, że w wielkiej tajemnicy władze niemieckie przeniosły obóz
angielski do niemieckiego i odwrotnie. Zorganizowano to bardzo sprawnie: na
odcinku tym bez przerwy jeździły ciężarówki (o czym dowiedzieliśmy się później)
i owa ogromna praca została wykonana w bardzo krótkim czasie.
Cel tego manewru
wyjaśnił się niebawem. Po trzech dniach nastąpił niespodziewany nocny nalot
samolotów alianckich. Ich zadaniem było zbombardowanie obozu niemieckiego, lecz
w tym stanie rzeczy zniszczeniu uległ obóz angielski. Wywiad niemiecki w porę
rozszyfrował zamiary aliantów – niestety, informacyjna służba polska nie
stanęła na wysokości zadania. W wyniku nalotu ok. 300 żołnierzy angielskich zginęło
na miejscu, a wielu innych zostało rannych. Jak już wspominałem na kartach
poprzedniego rozdziału była to wielka tragedia, którą opłakiwaliśmy z
pozostałymi przy życiu Anglikami. Niemcom rzecz jasna nic się nie stało, czego
nikt nie mógł przewidzieć. Był to zarazem ewidentny dowód na to, jak wielkie
znaczenie na tym terenie mają nawet cząstkowe informacje, które pieczołowicie
zbierano i wysyłano do odpowiednich komórek wywiadowczych.
Wielką wagę
przywiązywano także do znajomości rozmieszczenia poszczególnych posterunków SS
na terenie obozu. Staraliśmy się skrupulatnie zbierać te dane, wykorzystując
swoje możliwości przemieszczania się przy wykonywaniu prac bądź przy
przewożeniu materiału z rozmaitych miejsc. Informacje te były zapewne potrzebne
przy organizowaniu ewentualnych ucieczek – wszak więźniowie nie mieli takiej
swobody poruszania się po terenie całego obozu. Największe pole do popisu miał
tutaj Karol: zakładając urządzenia elektryczne mógł dotrzeć do każdej części
rozległego lagru, a nawet poza jego granice. Jeśli chociaż cząstka zebranych
przez nas informacji została wykorzystana we wspomnianym celu – podjęty trud
nie poszedł na marne.
Trzeba tu podkreślić,
że nasze zebrania stwarzały pewne zagrożenie ze strony tych, którzy się
wysługiwali Niemcom. W swej młodzieńczej zapalczywości i niefrasobliwości często
zapominaliśmy o nader ważnej kwestii własnego bezpieczeństwa. W owym czasie
każda grupa młodych ludzi zbierająca się i opuszczająca jakieś lokum budziła
pewne podejrzenia. Niby chata była niepozorna i w ustronnym miejscu, lecz przecież
mieliśmy pod nosem volksdeutscha Bryndzę
oraz Franka Dąbrowskiego, że nie wspomnę o mniej znanych donosicielach.
Staraliśmy się tedy
owym spotkaniom nadać pozór zebrań towarzyskich. Znalazły się więc karty, a nawet
butelka księżycówki. Jednakże pewnej niedzieli, wypiwszy po kielichu, byliśmy
pod wrażeniem szczególnie pomyślnych wieści z frontu. Duch nadzwyczajnego
entuzjazmu zapanował nad rozsądkiem i nie bacząc na nic, zaczęliśmy śpiewać
polskie pieśni patriotyczne. Na domiar złego okno było otwarte, więc chór
młodych głosów niósł się daleko.
Zaalarmowało to
Franciszka Dąbrowskiego, naszego sąsiada, który jako prawa ręka (oko i ucho)
bauera Hasenkopfa nie mógł znieść takiej nielojalności wobec władzy niemieckiej.
Za parę chwil wpadł do nas wraz ze swym nieodłącznym przybocznym, Szczepanem
Balonem, i głośnym wrzaskiem, używając wulgarnych przezwisk i klątw, uciszył
rozśpiewane towarzystwo. Co bardziej rozemocjonowanym zagroził, że użyje siły i
przyznać trzeba, że miał ku temu wyraźną ochotę.
Interwencja wywołała
oburzenie u zebranych, zwłaszcza, że Franek, jako zausznik wspomnianego bauera
i późniejszy sukcesor jego dóbr, nie był lubianym sąsiadem. Nie myśląc wiele
każdy z nas ujął za krzesło i gotów był do ewentualnego starcia z
przeciwnikiem. Emocje wzięły górę nad rozwagą i nie wiadomo, do czego by
doszło, gdyby nie wujciu Józek. On jeden zachował zimną krew i zorientowawszy
się, iż jest uważany za głównego prowodyra, szybko się ulotnił; rzeczywiście
potem wszystko się powoli uspokoiło. Konflikt ten, poza opisaną awanturą, nie
przyniósł poważniejszych następstw. Rozpajeżony Franek poprzestał na groźbie,
iż w razie powtórzenia się podobnych incydentów w przyszłości zgłosi sprawę na
policji, po czym z napuszoną miną wyniósł się nareszcie, zabierając swego
adiutanta.
Mama, choć nie
wtajemniczona w nasze sekrety, wiedziona chyba przeczuciem, poważnie obawiała
się o mnie, jak również o Józka – wiedziała w jakiej sytuacji on się znajduje.
Kochana Mama, gdyby naprawdę była świadoma, w co się pakujemy, pewnie nie
mogłaby nocami spać.
Józkowi zresztą
dekonspiracja zagrażała permanentnie – policja niemiecka była na jego tropie.
Miał co prawda dobre, lewe papiery i w tym okresie nosił wąsy, ale było to
zabezpieczenie iluzoryczne. Już we Frydrychowicach miał styczność z policją, co
mu na szczęście uszło na sucho, lecz kontrola policyjna w Wadowicach była dlań
poważnym ostrzeżeniem. Charakterystyczną bowiem rzeczą było to, że gdy dłużej
przebywał w jakimś miejscu, szyjąc ubrania jako krawiec, wkrótce w pobliżu
następowała udana akcja partyzancka.
W sierpniu 1944 roku (…)
obłożnie zachorowałem na zapalenie płuc i na tyfus. Najgorszym dla mnie
momentem było zbombardowanie oświęcimskiego szpitala i późniejsze wywiezienie
do szpitala w Chrzanowie. To spowodowało, że rozstałem się z rodziną i wujciem
Józkiem aż do 15 listopada.
Kiedy powróciłem do
Oświęcimia, zaczęły się jego ciągłe bombardowania. Nie było mowy o żadnej
działalności konspiracyjnej w tym czasie. Sam Józek także musiał szczególnie
uważać, bo policja wprost mu deptała po piętach. Często więc zmieniał swe
miejsce pobytu – przebywał w tym czasie w Ponikwi, Kaczynie i innych
okolicznych wioskach. Na całe szczęście udało mu się uniknąć wpadki.
Wielkimi krokami
zbliżało się wyzwolenie. Na ten temat krążyły już różne legendy, szczególnie
dotyczące naszych sojuszników. Tymczasem Niemcy powoli przygotowywali się do
ewakuacji. Jak wspominałem, mnie wraz z Karolem udało się szczęśliwie wymknąć z
matni zastawionej przez SS-manów wokół Oświęcimia.
Tak zakończyła się moja nieznana nikomu przygoda z konspirą, w której z
własnej woli, choć za namową wujcia Józka, uczestniczyłem. W odróżnieniu od
niego, nie miałem specjalnych predyspozycji na konspiratora; ile przeżyłem obaw
i stresów – wiem tylko ja. Lecz jeśli przyczyniłem się dzięki temu do
uratowania choć jednego ludzkiego życia – nie żałuję niczego.
[1] grypsy – nielegalnie
przemycane listy, wiadomości, instrukcje dla więźniów (obozu koncentracyjnego).
[3] 14 Dywizja Grenadierów
SS, pot. SS-Galizien, SS-Hałyczyna – jednostka SS utworzona 28.04.1943 z
kolaborantów ukraińskich; wsławiła się licznymi zbrodniami na ludności polskiej
na Podolu w 1944 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz