Kolejny fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej, udostępniony przez jego syna Krzysztofa. Autor wspomnień- Ryszard Woźniak urodził się w Choczni 31 października 1926 roku, a obecnie zamieszkuje w Bytomiu.
Czterdziesty czwarty
Nadszedł pamiętny rok 1944. 11
lutego,w piątek, nadszedł telegram poświadczony przez posterunek żandarmerii,
wzywający mnie natychmiast do Choczni i zawiadamiający, że Ojciec jest ciężko
chory. Według relacji Mamy było to mniej więcej tak:
Rodzina mieszkała
podówczas u Zająca (za Stypułą), gdzie było im stosunkowo znośnie. Podczas tej
ostrej zimy doszło do kolejnego wysiedlenia. Przyszli SS-mani i zaczęli
wrzeszczeć:
- Los, los, polnische Schweine![1]
Wtedy Ojciec nie
wytrzymał: ponieważ umiał po niemiecku powiedział, że tak nie można, są
przecież malutkie dzieci (Kazia miała sześć lat, Władzio trzy i pół) - powinni
dać trochę czasu na wyprowadzenie się.
Niemcy zareagowali na
to oczywiście agresją i pobili dotkliwie Ojca kolbami. Potłuczony i
zmaltretowany, cały mokry od potu - bardzo się umęczył przy wynoszeniu mebli -
musiał teraz przewieźć całą chudobę kawał drogi do „nowego mieszkania”. Tam (u
Woźniaków, przy granicy z Wadowicami) na domiar złego nie chciano ich wpuścić
do środka - wszyscy stali na mrozie i czekali. Dopiero interwencja policji
położyła kres tym męczarniom.
W efekcie Ojciec
dostał zapalenia płuc, z czego wynikły różne powikłania, bowiem nie było wtedy
odpowiednich lekarstw. Leżał więc w łóżku i z każdym dniem czuł się gorzej. W
takim stanie, z wychudłą i bladą twarzą i zapadniętymi oczyma zastałem go po
przyjeździe z Oświęcimia.
Noc z 11 na 12 lutego
zaznaczyła się szczególnie w mojej pamięci. Była to piękna noc - księżyc
świecił jasno, a jego srebrzyste promienie wpadały do okna naszego pokoju.
Czuwałem właśnie przy łóżku, kiedy leżący dotąd bezwiednie Ojciec nagle się
poruszył i jakby przebudzony z letargu przemówił do mnie słabym głosem:
- Jaka jest pogoda na polu?
Zelektryzowany tą
nagłą przemianą odrzekłem, że pogoda jest śliczna, jakby już było przedwiośnie.
Usłyszawszy to westchnął ciężko i powiedział:
- Tak pięknie jest na
tej ziemi, a tu trzeba umierać...
Zacząłem go pocieszać,
że na pewno mu się polepszy i jakoś wyjdzie z tej choroby. Wtedy Ojciec -
wyraźnie ożywiony - jął mówić cicho, krótkimi, urywanymi słowami i drgającym od
żalu głosem, że już nie będzie śpiewał sobie godzinek, jak przedtem, gdy
chodził do pracy z Frydrychowic do Wadowic. Wspominał, jak wiele się napracował
w swym życiu, aby kupić kawałek pola i wyremontować dom, byśmy mieli gdzie
mieszkać. Mówił także, jak bardzo pragnął zostać kimś w życiu i coś w nim
osiągnąć, lecz, niestety - warunki na to nie pozwoliły, a teraz choroba
ostatecznie przekreśliła te zamierzenia.
- Dlatego - ciągnął -
powinno to być dla ciebie przestrogą, że trzeba się uczyć, aby dojść do czegoś
w życiu, a ty jesteś jeszcze taki młody i tyle obowiązków przed tobą...
Na koniec wzruszył się
bardzo i przywoławszy mnie do swego wezgłowia, zażądał, bym mu przysiągł, iż
będę pomagał Mamie przy wychowywaniu rodzeństwa, szczególnie tych najmłodszych
- Kazi i Władzia. Nie mogąc powstrzymać łez napływających mi do oczu,
wstrząśnięty do głębi całowałem jego ręce i przysiągłem, że jeśli tylko mi Bóg
pozwoli, będę się starać ze wszystkich sił wypełnić ten święty dla mnie
obowiązek. Wówczas Ojciec uspokoił się i westchnął głęboko, jakby mu kamień
spadł z serca; cichym głosem powiedział, że teraz może już spokojnie umierać.
Głowa opadła mu na poduszkę - przerażony, że to już koniec chciałem budzić
Mamę, która zasnęła na chwilę, ale nierówny oddech chorego wskazywał, że zapadł
w krótką drzemkę...
Zdruzgotany
wewnętrznie, przejęty do głębi serca przeżywałem tę wielce tragiczną dla mnie
chwilę. Przed oczyma zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości: od
najwcześniejszego dzieciństwa, do tego momentu; postać Ojca przewijała się w
nich jak w filmie - raz uśmiechnięta i radosna, kiedy indziej smutna i
zatroskana...
Wzrok mój objął tę
wychudłą, ściągniętą grymasem bólu drogą, kochaną twarz. Tak pragnął żyć wśród
nas, tyle chciał jeszcze dla nas dokonać i oto zbliża się kres jego ziemskiej
wędrówki...
Jakże bardzo pragnąłem
wmówić sobie, iż może jeszcze istnieje choć cień nadziei, lecz nieubłagana
logika wskazywała, że to już koniec. Niestety, zdawałem sobie z tego sprawę, że
przed śmiercią występuje u chorych tylko chwilowe polepszenie stanu zdrowia.
Tymczasem jednak będąc pod silnym wrażeniem niedawno przeżytych chwil,
przytłoczony ciężarem złych myśli sam nie wiem, kiedy zasnąłem...
Piękny poranek
następnego dnia w niczym nie zwiastował tego, że w niedługim czasie serca nasze
okryje czarna, przepastna żałoba. Mama umęczona wydarzeniami ostatnich dni
krzątała się po ciasnej izbie - życie niosło nieubłaganie codzienne potrzeby i
obowiązki, których nawet w tak wielkiej boleści nie można było zaniedbywać.
Chory popadł znów w zwykłą apatię i odrętwienie. Opowiedziałem Mamie wszystko,
co wydarzyło się ubiegłej nocy. Na jej twarzy naznaczonej piętnem cierpienia,
widać było, że wstrząsnęło to nią głęboko.
W międzyczasie
przyjechała Basia; oczekiwaliśmy z niecierpliwością na Julę, po którą także
wysłano telegram do Niemiec. Zdążyła jeszcze przybyć na czas. Jej rozpaczliwy
szloch i powtarzane słowa:
- Tato, ty nie możesz
umrzeć! - wywarły wrażenie na Ojcu - ocknął się ze swej niemocy i począł się
przytomnie rozglądać; siostra klęczała przy łóżku i płacząc całowała jego ręce.
On sam czuł się bardzo słaby; na domiar złego wujciu Józek zaczął mu podawać
zimną wodę, sądząc, że spowoduje ona obniżenie wysokiej gorączki, lecz odniosło
to całkiem odwrotny skutek. Wezwaliśmy doktora Banasia, który oświadczył, że
nie ma już żadnego ratunku. Przyszedł jeszcze odwiedzić chorego ksiądz Dyba,
lecz były to ostatnie godziny życia Ojca.
Kiedy był jeszcze
przytomny poprosił, aby przyprowadzić babcię – Jego matkę. Kiedy przyszła, zaczął
sobie nucić jakąś piosenkę, lecz babcia powiedziała:
- Julek, co ty
śpiewasz, powinieneś śpiewać pobożne pieśni... – co usłyszawszy zaczął nucić „Matko,
nie opuszczaj nas”. Wreszcie z głębokim żalem wyrzekł te przejmujące słowa:
- Mamo, wy żyjecie, a
ja muszę tak młodo umierać i zostawić żonę i małe dzieci…
Wyczuwaliśmy, że ta
straszna chwila jest coraz bliżej. Pod wieczór przybyła najbliższa rodzina.
Zbliżyliśmy się do łoża Ojca na ostatnie z Nim pożegnanie. Łzy nasze, ciężkie i
bolesne padały na Jego ręce, którymi chciał nas pobłogosławić. Były to ostatnie
chwile życia naszego drogiego Ojca. Jego czoło pokryło się perlistym potem, a
oczy zasnuwały się mgłą. Jeszcze się uniósł na poduszce, jeszcze chciał coś
powiedzieć - wujciu Julek podniósł Go nieco, ale parę chwil później skonał na
jego rękach…
Mama strasznie
przeżyła pierwsze chwile po zgonie Ojca. Uspokajaliśmy ją z Julą jak umieliśmy,
gdyż obawialiśmy się o jej zdrowie, tak bardzo była załamana. Po dłuższym
czasie jednakże przyszło stopniowe ukojenie wewnętrzne; godziła się z wolą Bożą
i okrutnym nad wszelki wyraz losem.
Wszyscy byliśmy
pogrążeni w niewysłowionym smutku i głębokim, wszechogarniającym bólu. Chociaż
odszedł - pamięć o Nim za zawsze pozostała wśród nas...
W miarę swych
możliwości ze wszystkich sił starałem się wypełnić przyrzeczenie złożone Ojcu
na łożu śmierci. Lecz serce moje przepełnia żal, bo mało kto starał się pojąć,
jakie trudności musiałem pokonać na swej drodze i ile przejść duchowych
rozterek i walk z samym sobą. Jestem wręcz pewien, że moje intencje i
zamierzenia zostały źle zrozumiane, ba! nawet potępione. Tak nieraz bywa w
życiu - trzeba wiele przecierpieć, aby wypełnić, co się przyrzekło.
Gdy pochylam się nad grobem
Ojca jestem pełen wiary i przekonania, że On to zrozumiał i właściwie ocenił. I
tylko to przynosi ulgę mej skołatanej duszy...
Przeżywaliśmy tę
rodzinną tragedię w milczeniu. I gran
dolori sono muti - powiada przysłowie. Tylko mały Władzio, nie mogąc
zrozumieć, co się stało, wołał na Ojca:
- Tata, wstań! Tata,
obudź się!
Nie dało się patrzeć
na tę rozdzierającą scenę...
Nadeszła smutna chwila
pogrzebu. Przybyło nań dużo osób, Ojciec bowiem był osobą powszechnie w Choczni
znaną, szczególnie z racji swej działalności w Katolickim Stowarzyszeniu Mężów.
Kiedy wynoszono trumnę trzykrotnie uderzono jej dnem o próg domu; głuchy ów
dźwięk ozwał się przejmującym echem w mym sercu. W licznym żałobnym kondukcie
wyruszyliśmy wszyscy do kościoła, w którym było także bardzo dużo ludzi, jako,
że była to niedziela. Na katafalku spoczywała czarna trumna; przyniesione przez
siostry Ojca białe prymulki kontrastowały w niezwykły sposób z tą czernią i
wywoływały przejmujące wrażenie.
Szliśmy powoli na
drogą prowadzącą na cmentarz wśród szpaleru wysokich lip. Tuż za trumną
podążała Mama, cała w czerni, prowadzona przeze mnie i Julę. Obok nas szło
młodsze rodzeństwo: Barbara, Tadeusz, Kazia i Władzio. Nieco dalej kroczył
również Karol, który niósł wieniec. Złożeniu trumny do grobu towarzyszył
spazmatyczny szloch całej rodziny. Rzuciliśmy pierwsze grudy ziemi, a wkrótce
potem grób pokryły kwiaty i wieńce.
Dokonał się pierwszy
tragiczny akt w naszym życiu.
Po pogrzebie Mama
poszła podziękować księdzu Dybie. Proboszcz odrzekł, że on by też był
zadowolony, gdyby mu ktoś za darmo ojca pochował. Tak ów mąż świątobliwy
interpretował Chrystusową przypowieść o miłosiernym Samarytaninie...
Nazajutrz rano, 14
lutego, poszliśmy do kościoła na właściwą mszę żałobną, której w niedzielę nie
można było odprawić. Rzeczywistość z wolna zaczęła upominać się o swoje -
wróciłem do Oświęcimia, do lagru i harówy. I dobrze, że się tak stało -
skupienie się od świtu do zmroku na robocie pomagało mi przetrwać ten, jakże
trudny dla mnie, okres.
Ukrywający się wtedy w
okolicach Zatora i działający w AK wujciu Józek zarabiał tam szyjąc u ludzi i
wspomagał nas pieniędzmi oraz przywożonymi w pociągu ziemniakami, które w worku
wyrzucał w biegu pociągu naprzeciw Dąbrowskiego, a potem przynosił do domu.
Dostawał też paczki z Lubelskiego; wewnątrz, w wydrążonym bochenku chleba znajdował
się tytoń - był sprzedawany oczywiście po kryjomu, a uzyskane z tego pieniądze
przekazywał Mamie na nasze utrzymanie. Ponadto przeszywał nam ze starych rzeczy
płaszcze i inne ubrania, dzięki czemu mieliśmy czym chodzić. Dobry, kochany
wujciu - poświęcał się dla nas, jak mógł to nam pomagał i naprawdę my wszyscy
mamy mu wiele do zawdzięczenia.
Tymczasem na świecie
zaczęły się dziać rzeczy, które przechodziły najśmielsze oczekiwania. Ludzie,
co prawda po kryjomu, ale coraz powszechniej szeptali o klęskach Niemców na
wschodnim froncie i o ruskiej ofensywie. W serca zaczęła wstępować nadzieja. I
kiedy Szwaby stawały się niespokojne i rozdrażnione, nas ogarniała radość i
poczucie satysfakcji.
Lecz terror i represje
okupanta wzmogły się jeszcze. Przed świętami wielkanocnymi u nas w robocie ogłoszono,
że aby pojechać do domu trzeba mieć specjalną przepustkę. Oczywiście,
przepustki takiej, mimo naszych natarczywych próśb, nam nie wydano. Nie pozostawało
nam tedy nic innego, jak pozostać w lagrze na święta. Ale my - ja z grupą
kolegów - wykoncypowaliśmy sobie, że pójdziemy piechotą do Brzeszcz i tam
wsiądziemy do pociągu. Liczyliśmy na to, że jest to mała stacyjka, przez nikogo
niepilnowana - wskoczymy niepostrzeżenie do wagonu i wykiwamy Niemców.
Jak postanowiliśmy,
tak też zrobiliśmy. 8 kwietnia, w Wielką Sobotę, zadowoleni z siebie właśnie
czekaliśmy na przyjście pociągu, gdy nagle ni stąd, ni zowąd zjawili się
policjanci (stacja jednak była obstawiona) i zażądali oprócz Ausweisów także przepustek, których,
rzecz jasna, nie mieliśmy. Zgarnęli nas wobec tego i poprowadzili na posterunek
policji. Podczas naszego przemarszu, jakby na ukoronowanie wszelkich nieszczęść,
zaczęło lać jak z cebra.
Przemokniętych do
suchej nitki, wpakowali nas do ciemnego jak noc mamra, gdzie aż roiło się od
szczurów. Nazajutrz rano, głodnych, mokrych i zziębniętych przyprowadzono nas
przed oblicze komendanta. Ten, będąc chyba zagorzałym fanatykiem hitleryzmu, po
wstępnych przesłuchaniach zaproponował nam, abyśmy podpisali Volksliste. Kiedy wszyscy zdecydowanie
odmówiliśmy, zadzwonił do obozowego gestapo i przyjechali po nas. W budynku
gestapo odpowiednio nas „przesłuchano”, w wyniku czego oberwaliśmy potężne
baty, po czym zostaliśmy zapędzeni (w naszych mokrych, świątecznych ubraniach)
do kopania fundamentów. Głodnych, zmordowanych i pobitych wypuścili nas do „normalnej
roboty” dopiero we wtorek. W firmie także dostaliśmy tęgi paternoster od Obermeistra, a majstrowie swoją drogą
dołożyli nam dodatkowy wycisk w pracy. Tak się skończyła nasza feralna,
świąteczna wyprawa do domu.
A oto inna historia,
która przyjemnie, co prawda, się zaczęła, lecz mogła mieć zgoła tragiczny
epilog. Pewnego dnia umówiliśmy się z dwoma kolegami z Choczni: Karolem
Janoszkiem i, będącym od niedawna w Oświęcimiu, Klimkiem Skowronem, że
pójdziemy zobaczyć Wisłę, wezbraną po niedawnej powodzi. Rzeczywiście -
dotarłszy na miejsce ujrzeliśmy szeroko rozlaną rzekę, wartko toczącą mętne jeszcze
fale. Ktoś rzucił hasło:
- A może się
wykąpiemy? - na co wszyscy trzej rozbieramy się i wchodzimy do wody. Chłopaki
mówią:
- Ale się będzie
dobrze pływało! - co biorę poważnie i śmiało wypuszczam się na środek. Bystry
nurt porwał mnie jak piórko i poniósł na fali; ani się obejrzałem jak byłem
daleko - moich kolegów nawet nie widać. Ogarnął mnie niepokój, potem strach -
prąd jest coraz szybszy, a ja nie potrafię zbliżyć się do brzegu. Czując, że
siły zaczynają mnie opuszczać, podejmuję jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek
wydostania się z żywiołu. Bezskutecznie - woda spycha mnie znów na środek.
Sytuacja staje się poważna, zaczynam bowiem drętwieć z zimna. Wreszcie, zauważywszy
na zakręcie wystającą z brzegu wiklinę, staram się za wszelką cenę uchwycić
krzaków. Udało się! - nurt mną szarpie, ale trzymam się mocno i z całej siły
wciskam w zarośla. Zziębnięty, podrapany i mocno zmęczony wyłażę w końcu na
brzeg. Nogi uginają się pode mną, ale powoli przychodzę do siebie. Stopniowo
się rozgrzewam i po dłuższym marszu (tak daleko poniosła mnie woda) docieram do
miejsca, gdzie stały małe kopki siana - tu rozbieraliśmy się przed wejściem do
wody. Kumpli nie ma, po ciuchach ani śladu - nic tylko siąść i płakać. Szczękam
zębami z zimna, a przecież nie mogę wracać do lagru goły jak święty turecki.
Naraz zza kopek wybucha gromki śmiech - koledzy wychodzą z ukrycia i niosą moje
ubranie. Początkowo chciałem się gniewać za ten kiepski żart, lecz po chwili
śmieję się razem z nimi, zapominając o tym, że przed chwilą walczyłem o życie.
Jednym słowem - wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Latem (było to z
początkiem sierpnia) obłożnie zachorowałem. Byłem bardzo słaby, miałem silne
bóle głowy i wysoką gorączkę. Ponieważ stan mego zdrowia wciąż się pogarszał,
odwieziono mnie do szpitala. Tam kazano mi się wykąpać w wannie - na moje
nieszczęście woda była bardzo zimna, w rezultacie czego dostałem zapalenia płuc
i leżałem zupełnie bez życia.
W niedzielę, 20
sierpnia, nastąpił pierwszy nalot na Oświęcim [2]. Syreny zaczęły wyć, a
wszystkich chorych przetransportowano do LSR [3]. O mnie chyba zapomniano -
leżę więc sam, słyszę ryk przelatujących samolotów i coraz bliższe detonacje.
Za każdym razem, gdy w pobliżu spada bomba siła eksplozji podrzuca mnie wysoko
na pryczy. Zaczynam mieć niezłego pietra, kiedy nagle, niczym deus ex machina [4], zjawia się Karol i znosi
mnie na własnych plecach do schronu. Doprawdy, takiego rozwiązania sytuacji
nigdy bym się nie spodziewał. Okazało się, że i on w tym czasie przebywał w
szpitalu - trapiły go poważne dolegliwości pęcherza. Zauważył, że nie ma mnie w
schronie i ruszył na poszukiwania.
Siedząc w bezpiecznym
miejscu i czekając, aż się to wszystko skończy, nie przypuszczaliśmy nawet, że
wtedy właśnie nasze mamy wybrały się do szpitala na odwiedziny. Nalot i
bombardowanie zastały je w mieście, lecz kiedy Fliegeralarm został odwołany, niestety, nie wpuszczono ich do
środka.
Nie miała także
szczęścia siostra Basia, która chcąc się ze mną zobaczyć odważnie wypuściła się
samopas do Oświęcimia. Miała jednak pecha, bo tym razem także trafiła na alarm
lotniczy, a nad całe miasto wypuszczono zasłonę dymną. Aż do odwołania alarmu
musiała siedzieć w schronie, a potem było już za późno na odwiedziny. Na
szczęście cała i zdrowa wróciła do domu.
Akurat w tym czasie
przeżywałem ostry kryzys choroby. Kiedy po kilku dniach Karol przyszedł mnie
odwiedzić, prawie mnie nie poznał - tak byłem zmieniony i wynędzniały. Tylko
odporności własnego organizmu i opiece sióstr zakonnych zawdzięczam, że się
jakoś z tego wykaraskałem.
Wydawało się, że się
ma ku lepszemu, aż tu przychodzą wyniki badań krwi, z których wynika, że oprócz
zapalenia płuc jestem jeszcze chory na tyfus. Natychmiast wydezynfekowano moje
łóżko i przeniesiono mnie na oddział zakaźny. Oddział ten znajdował się w kilku
barakach przylegających do szpitala i był ogrodzony kolczastym drutem - nie
wolno tam było wchodzić nikomu.
Bardzo ciężko
przeżywałem tę nową chorobę - wysoka gorączka i silne pragnienie trawiły mnie
nieustannie - nie mogłem nic jeść i wyglądałem jak własny cień. Na domiar złego
widziałem, jak wynoszono zwłoki tych, którzy leżeli obok mnie, co pogarszało
jeszcze moje, i tak już marne, samopoczucie. Stan taki trwał kilkanaście dni,
aż wreszcie bezpośrednie zagrożenie minęło i poczułem się nieco lepiej.
Tymczasem Barbara nie
dawała za wygraną i znów przyjechała do Oświęcimia. Tym razem miała więcej
szczęścia i dotarła bez przeszkód do szpitala. Koniecznie chciała się ze mną
zobaczyć, ale na przeszkodzie stanęły jej wspomniane zasieki z drutu
kolczastego. Wydawało się, że i tym razem odjedzie z niczym, ale na szczęście
przemyślni chorzy sami wykoncypowali, jak sobie z problemem poradzić. Otóż na placu szpitala był ustęp - trzeba tam było wejść,
zamknąć się i wtedy można było porozmawiać. W taki właśnie konspiracyjny sposób
przekazałem siostrze, że żyję i pomału wracam do zdrowia. W rewanżu
dowiedziałem się, że w domu wszyscy zdrowi i choć im jest ciężko, jakoś dają
sobie radę. W międzyczasie przesiedlono ich po raz czwarty – tym razem do
starego domu koło Dąbrowskich, gdzie kiedyś mieszkał wujciu Maksek. Barbara nie
wróciła już do Niemiec; pracowała trochę u tego samego bauera co Mama, a trochę
u naszego, czyli Hasenkopfa, którego notabene wcielono do Wehrmachtu, a „jego” gospodarstwem w zastępstwie rządził Franek
Dąbrowski. Od razu poczuł się panem pełną gębą i pozabierał z domu co było
wartościowszego. W dowód specjalnej łaski Basi i siostrze Józka Wróbla, Elzie,
raczył jedynie dać po małej pierzynce i poduszce. Ponieważ Mama z Basią
pracowały u bauerów, miały łaskawe zezwolenie na zbieranie kłósek pozostających
na polu po żniwach. Basia wraz z Tadkiem chodzili zatem i zbierali je
skwapliwie, a brat przy okazji nie omieszkali uszczknąć tu i ówdzie ze snopów
trochę „dodatkowych” kłosów. Ziarna z tej zdobyczy wyłuskiwali nocą i nieśli do
Wróblów, gdzie w pełnej konspiracji mełli na żarnach; z uzyskanej śruty piekli
chlebki na brytfance w brandrurze.
[1] Los, los, polnische Schweine!
(niem.) - jazda, jazda, polskie świnie!
[2] 20 sierpnia 1944 r.
140 bombowców Boeing B-17 Flying Fortress w eskorcie 50 myśliwców P-51 Mustang
dokonało pierwszego nalotu na Oświęcim (tereny IG Farbenindustrie). Bombardowanie
rozpoczęło się o godz. 22.32 i trwało 28 minut.
[3] LSR (niem.
Luftschutzraum) - schron przeciwlotniczy.
[4] deus ex machina (łac.)
- dosł. bóstwo z (teatralnej) maszyny; pojęcie wprowadzone do dramatu
antycznego przez Eurypidesa. Zsyłał on w swoich przedstawieniach boga z
maszyny, który gwałtownie rozwiązywał akcję, aby sztuka nie trwała zbyt długo.
Maszyną nazywano specjalne urządzenia mechaniczne, dzięki którym bóg mógł
pojawić się na scenie w boskich okolicznościach (był spuszczany z góry na
linach). Potocznie stwierdzenie to oznacza wszystkie nagłe zmiany sytuacji, nie
dające się logicznie wyjaśnić w kategoriach rozwoju wydarzeń; tu: nieoczekiwany
wybawiciel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz