"Gazeta Krakowska" z 31 maja 1955 roku zamieściła reportaż Anny Strońskiej pod tytułem "Jak chleb", dotyczący choczeńskiej biblioteki, rozwoju czytelnictwa i pracy choczeńskiego bibliotekarza Stanisława Dudy:
Południe, a już szaro. Stoki obłych, gęstych wzgórz duszą się pod chmurami. Niebo jest szare i niskie: odbija, przelewa w krajobraz barwę asfaltu, mdłą jak płaska taśma wadowickiej szosy.
Południe, dzień świąteczny, a wieś, jakby wymieciona z ludzi. Błoto w górach bywa mniej może trwałe, ale groźniejsze niż na nizinie. Drzwi chałup szczelnie zamknęły się przed zalewem rozmiękłej gliny. Okna płucze nieustająca, szczelna ścianka wody. O takiej porze sąsiad sąsiada nie odwiedzi. Dziewczęta nie pochwalą się niedzielnymi sukienkami. Młodzi machną ręką na piwo w miejskiej, niedalekiej gospodzie. Samotność, nuda. Słota. Kiedy podzieliłam się współczuciem ze Stanisławem Dudą, wzruszył ramionami, mruknął:
— No. u nas... — w głosie niedwuznaczna uraza.
Potem jednak zaprosił mnie do siebie. Pod budynkiem Prezydium GRN konie niecierpliwiły się, strząsały z grzyw wodę. Do tego budynku zaprowadził mnie Duda, bibliotekarz gromadzki w Choczni Dolnej. Do siebie — to znaczy między książki, którymi gospodarzy. Duda spieszył się, ciągle kogoś popędzał, nakazywał ostrożność przy wynoszeniu dużych, owiniętych w papier paczek. Zaciekawił mnie ich kształt. Okazało się, że istotnie są to książki — sto nowiutkich tomów wymiennych dla punktu bibliotecznego w Kaczynie. Na odchodnem Duda powiedział:
— Radźcie sobie sama. Kaczyna —pamiętacie? Tak, pierwsza wieś w kraju, z której wykurzyliśmy analfabetyzm.Trzeba dobrze pilnować, żeby się nie wrócił. Zawożę sto książek, zabiorę drugie tyle przeczytanych. Wrócę... bo ja wiem? Chyba nocą.
Tak więc zostałam sama między półkami założonymi gęsto, ale niemniej gęsto przebranymi. Stos książek świeżo widać odniesipnych przez czytelników zalegał stół. Świeży i najwymowniejszy skoroszyt zainteresowań czytelniczych Choczni. Zobaczymy...
W miarę, jak rosło moje zdumienie, patrzyłam nie tylko na autorów, ale i na karty czytelnictwa wetknięte za okładki. To, że „Marta" przeszła od listopada przez 18 domów, „Komornicy" od grudnia— przez 21, że Sienkiewicz czy Kraszewski są przechwytywani dosłownie z rąk do rąk — mogłoby budzić zachwyt jeszcze dobrych parę lat temu; ale dzisiaj takie „nadzwyczajności" w co
czwartej wsi się spotka. Zadziwiło mnie coś innego. Leżały przede mną mocno już przyniszczone, licznymi palcami wytarte „Martwe dusze" Gogola (28 odbiorców), „Meksyk" Kischa (od grudnia — 11), „Nafta" Sinclaira. Maksym Gorki, Fadiejew, Żeromski, Szołochow, ba — Erenburg, Wiktor Hugo (np. „Rok 1798“ przewędrował 28 gospodarstw w kilkumiesięcznym zaledwie okresie), „Martin Eden" Londona, Breza— prawie nigdy nie odpoczywają na półkach. Bibliotekarz dopisuje tylko nowe nazwisko na karcie i tomy wracają na wieś. Zazwyczaj bywa tak, że jedna osoba zaopatruje w lekturę całą rodzinę. Czytają po kolei. Należałoby więc co najmniej po trzykroć przemnożyć owe ujęte spisem nazwiska, żeby uzyskać pełną, imponującą statystykę rozwoju
czytelnictwa w Choczni Dolnej.
...W 1948 roku dostał Duda pod swoje władanie 50 książek. Chętnych do czytania było wówczas niewielu. Dopominali się głównie o „starych" autorów. Dopiero z czasem, kiedy zaczęło się we wsi zanosić na spółdzielnię produkcyjną, ktoś tam zaryzykował, sięgnął po „Zorany ugór". Książka powędrowała z rąk do rąk, autor przypadł ludziom do smaku. Duda, kując żelazo póki gorące, podsuwał, „Cichy Don". Chwalili; zwolna biblioteka przestawała świecić pustką. Książek wciąż przybywało. Ekipy wadowickich robotników przywoziły w podarunku nowe tomy. Byli żołnierze, za namową bibliotekarza brali Simonowa, Putramenta. Dzieci zwiedziały się szybko o Krzemienieckiej czy Michałkowie. Młodzi przyciągali starszych, wybuchały pierwsze dyskusje nad przydatnością poradników rolniczych, gospodynie zaczęły się radzić książek w tajnikach gotowania, domowych robótek czy higieny osobistej. Pomógł także sporo amatorski zespół dramatyczny. Niejeden, ujrzawszy na własnej choczniańskiej scenie „Grzech", wziął się za Żeromskiego. Poznawali Czechowa i Fredrę. Wśród papierów bibliotecznych znalazłam małe pisemko. Prezydium GRN wzywa obywatelkę Jadwigę G. do zwrotu trzech wypożyczonych i zagubionych książek. Tłumaczy:
...„sprawę tę należy potraktować poważnie,
gdyż książki są dobrem publicznym..."
Zwykła urzędowa formułka? Gdzie indziej— może. Tutaj? Nie.
To właśnie książki stały się dla ludzi z Choczni Dolnej pięknym, bogatym zadośćuczynieniem za oddalenie od większych ośrodków kulturalnych, za niezawinione niedouctwo młodości. To książki ułatwiają im pojmowanie nie zawsze łatwych praw współczesności, pomagają im rozumieć dzieci, które poszły do szkół i przemysłu. Właśnie dzięki książkom Anna Dąbrowska pojęła istotę spółdzielczości produkcyjnej, Józef Maj, Jan Nowak czy Zofia Bąk podnieśli jakość i wydajność swoich gospodarstw. One wreszcie sprawiły, że Tymoteusz Turała mimo swoich sześciu klas ma wiedzę, której nie powstydziłby się nawet maturzysta. Wielkim, bardzo wielkim dobrem są książki dla ludzi z Choczni Dolnej. Uwolniły ich od nudy i samotności, chociażby takich słotnych dni jak dzisiejszy, dając w zamian niezmierną ciekawość świata i jego przemian, ucząc życia piękniejszego, lepszych, mądrzejszych pragnień i uczuć. Już by się bez nich wieś nie obeszła. Potrzebne jej się stały w tym krótkim dziesięcioleciu — jak powietrze, jak chleb.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz