W 1939 roku w poznańskiej "Naszej Gazetce" ukazało się historyczno- fantastyczne opowiadanie Aleksandra Widlarza (link) pod tytułem "Skąd Wielkopolska ma pszczoły", które skierowane było dla młodych czytelników.
Zbliżający się Dzień Dziecka to dobra okazja, by je tu zaprezentować.
Zbliżający się Dzień Dziecka to dobra okazja, by je tu zaprezentować.
W opowiadaniu tym występują w nim zarówno wątki choczeńskie, jak i wielkopolskie, co nie powinno dziwić, zważywszy z jednej strony na choczeńskie pochodzenie autora, a z drugiej na jego wieloletnią pracę i zamieszkanie w okolicach Gniezna.
Skąd Wielkopolska ma pszczoły?
Piękną krainę wśród licznych
jezior i pagórków obrał sobie Lech dla siebie i swoich towarzyszy na siedzibę.
Wszystko tu było: lasy, łąki i poła, dużo dzikiego zwierza i rybne wody. Jednego
tylko brakowało: pszczół. Nie znali Lechici miodu, ani wosku. Kilkoro dziatek
rozweselało liczne komnaty lechowego grodu w Gnieźnie. Najmilszą ojcu była szesnastoletnia
córeczka Świętosława. Niezwykłej urody to dziewczę śliczny głos miało. Śpiewało
też od rana do nocy, brząkając na gęślikach wesołe piosenki. Skoro usiadła na
przyzbie dworzyszcza z gęślikami i zaczęła śpiewać, ojciec rozchmurzał swe
czoło, a cały dwór nadsłuchiwał i wielbił piękną kneziównę za jej słowiczy
śpiew.
Przy kołowrotku, czy prując srebrzyste
wody jeziora, spędzała wesoło i beztrosko czas w gro-nie rówieśnic. Pewnego
razu stało się straszne nieszczęście. W zimny, wiosenny wieczór wróciła kneziówna
z jeziora z twarzą rozpaloną. Była tak osłabiona, że ledwie o swej mocy dowlokła
się do progów zamczyska. Z jękiem rzuciła się na posłanie ze skór w sypialnej
komnacie. Rzucono się na pomoc nieszczęsnej dziewczynie. Ojciec sprowadził
mądrych znachorów z całego państwa. Daremnie kapłani kadzili komnatę ziołami
święconymi przed posągiem Światowida. Daremnie zaklinali czary. Na nic się zdały
ojcowskie modły do wszechwładnego Swarożyca o pomoc. Mijały dnie i tygodnie,
poprawy w zdrowiu nie było. W bladej i wychudzonej twarzyczce kneziówny
daremnie szukałbyś dawnego blasku i krasy. Cisza i głęboki smutek zapanowały w
Gnieźnie. Wieść o chorobie pięknej kneziówny obiegła i napełniła smutkiem cały
kraj. Dotarła też aż do niebotycznych gór karpackich. Tam wśród odwiecznych
borów, nad szumiącym strumykiem mieszkał w osiedlu zwanym Chocznia, stary
władyka imieniem Witosław. Był to człowiek, który w młodości za Karpaty
chodził, królom węgierskim sługiwał. Poznał tam wiele tajemnic leczniczych
różnych ziół. Umiał przyrządzać z miodu pszczelego wyborny napój. Gdy chory
wypił kubek tego napoju, po kilku dniach przychodził do zdrowia, jeżeli go
jeszcze Marzanna nie brała pod swoją opiekę. Szeroko słynęła sława lekarska
starego władyki i jego cudownych leków. Bogaty czy ubogi jednako doznał u niego
pomocy. Dumą i oczkiem w głowie starego Witosława był syn jedynak, Ziemowit.
Jemu chciał stary przekazać tajemny sposób przyrządzania leków, pasiekę i bogactwo.
Na utrapienie ojca syn ani myśleć nie chciał o tych sprawach. Najmilszym jego
zajęciem było dosiąść dzikiego konia i gnać w bezkresną dal, polować na grubego
zwierza, lub tworzyć hufce zbrojne z wiejskich chłopaków i staczać zacięte
boje. Wodzem chciał zostać. Stanąć przed muzyką, zaśpiewać swawolną piosenkę,
zatańczyć ogniście zbójnickiego to jego żywioł. Bystry, obrotny, odważny, miał
wielki mir u rówieśników. Już mały wąsik przyciemniał mu wargę, gdy ojciec
zawołał go do siebie. — Słuchaj, chłopcze: zachorowała bardzo ciężko córka naszego
kochanego knezia Lecha, pana na Gnieźnie i Kruszwicy. Weźmiesz najlepszego konia
z naszej stajni, jednego towarzysza ze sobą i co koń wyskoczy pojedziesz do
Gniezna z lekarstwem dla chorej. Nie żałuj konia, abyś późno nie zajechał. Za
osiem dni i nocy powinieneś stanąć na miejscu. Jest lato, trawy i wody dla koni
nie zbraknie, matka ci sakwę wypełni mięsiwem i chlebem, a zresztą dobrzy
ludzie też dopomogą. Pokłonisz się księciu ode mnie i powiesz, że sam go
odwiedzić nie mogę, jako żem bardzo stary. Oblicze Ziemowita zajaśniało
niezwykłą radością. Objął staremu nogi, po czym w mig rozpoczął przygotowania
do drogi. Dawno już, żądny sławy i przygód, marzył o jakiejś dalekiej wyprawie
w nieznane światy. Czuł niewypowiedziane szczęście i wdzięczność w sercu dla rodzica,
że nie zawahał się wysłać go w tak daleką drogę. W godzinę był już gotowy do
podróży. W nowiutkim, góralskim stroju dobrze wyglądał, przewiesił przez ramię
łuk i kołczan ze strzałami, do boku przypasał krótki ostry miecz dla obrony
przed dzikim zwierzem. Do siodła przytroczył sakwę z jedzeniem dla siebie i
towarzysza, wreszcie lekarstwo mające przy-wrócić zdrowie Lechowej córze.
Ziemowit wyszedł z chaty, trzy razy splunął za siebie, szepcąc zaklęcia, mające
odpędzić złośliwe chochliki, uchylił kornie czoła przed posągiem Światowida,
stojącego pod rozłożystym dębem i ruszył co koń wyskoczy na północ. W Gnieźnie
tymczasem rozpacz się wzmaga. Piękna Świętosława, znękana chorobą śmiertelną,
leży. Zaledwie odrobina życia w niej tleje. W koło niej płaczą i zawodzą jej
towarzysz-ki i druhny. Lech załamuje ręce, spoglądając z trwogą na życie uciekające
z ciała ukochanej córki. Żadnej już, żadnej pomocy się nie spodziewa. Nie
usłyszy już więcej głosu najulubieńszej cór-ki. Wtem za oknami dworzyszcza
tętent się rozlega. Ostro uderza-ją kopyta końskie o bruk podwórza.
Zaciekawiony kneź wychodzi przed bramę i widzi nieznanego młodzieńca w dziwnym
stroju. — Kto jesteś, młodzieńcze, i z czym przybywasz? — Ziemowit jestem,
przybywam z dalekich gór Karpackich i przywożę lekarstwo dla waszej córki,
miłościwy panie. Puśćcie mnie czym prędzej do niej, aby nie było za późno. —
Zgoda, młodzieńcze, lecz moją córeczkę. Jeśli ją uleczysz, hojna nagroda cię
nie minie, lecz jeśli umrze …
Nie słyszał już Ziemowit dalszych
słów zbolałego Lecha. Już jest przy łożu chorej kneziówny, otwiera sakwy, sięga
po leki. Z trudem wypiła chora część lekarstwa i natychmiast popadła w długi
sen. Przez kilka dni następnych walczyła z chorobą, lecz wnet poznać było
można, że nastąpi poprawa. I rzeczywiście. Po załamaniu się choroby kneziówna
szybko przychodziła dc, siebie. Ogromna radość zapanowała w całym kraju. Złotym
łańcuchem nagrodził Lech dzielnego górala. Wszyscy pytali: — Skąd jest ten
piękny młodzian, co naszą kneziównę uzdrowił? Co to za cudowne leki z sobą
przywiózł? Dziesiątki razy urodny góral opowiada o ślicznych, skalistych,
lesistych górach Karpackich, o wsi rodzinnej, o rodzicach, a zwłaszcza o starym
ojcu, co takie leki przyrządza i o dziwnych małych owadach, co to słodziutki
miód w dziuple noszą. Z roziskrzonymi oczami słucha tych opowiadań Świętosława,
a coraz częściej uśmiech rozjaśnia jej bladą twarzyczkę. Szybko też wraca do
sił i zdrowia. I znowu jak dawniej jeździ na łodzi po ulubionym jeziorze. Ale
nie sama. Towarzyszy jej wysmukły góral, któremu życie zawdzięcza. Śpiewają
razem wesołe piosenki, a czas mknie chyżo. Nareszcie nadszedł czas pożegnania.
Lech ściska serdecznie młodzieńca, płacze nadobna Świętosława. Wszyscy żałują
wesołego i dowcipnego górala. — Jakiej nagrody żądasz —pyta Lech — za uleczenie
córki? — Majątku nie pragnę, miłościwy panie, gdyż mam go dosyć u siebie.
Jeżeli wola wasza, dajcie mi. Świętosławę za żonę. Nie zdumiał się Lech na to
żądanie. Dawno już zauważył, że młodzi lgną do siebie. — Dobrze, mój młodzieńcze,
zgadzam się na to. Poznałem cię jako mądrego i roztropnego, pracowitego męża.
Jesteś mężny, potrafisz w razie potrzeby ode-przeć najazd wrogów. Takiemu nie
waham się powierzyć mej najulubieńszej córki. W zamian przyślesz mi kilka
dziupli z pszczołami, aby lud tutejszy mógł się tak samo leczyć miodem, jak wy
to czynicie. Przez cały tydzień trwało wesele, po czym oboje ruszyli w Karpaty.
Zanim dwa razy księżyc odmienił swoją pyzatą twarz, już liczne roje pszczół
rozweselały gnieźnieńskie bory ku wielkiej radości lechowego ludu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz